Przenieśli się do straszliwej wieczności

Biali zawsze mieli ten sam problem: jak, stanowiąc mniejszość, zapanować nad resztą mieszkańców.

Aktualizacja: 23.07.2016 22:24 Publikacja: 23.07.2016 00:01

Policjant patroluje okolice Ermelo. W starciach między mieszkańcami, a policją zginęły tu w lutym 20

Policjant patroluje okolice Ermelo. W starciach między mieszkańcami, a policją zginęły tu w lutym 2011 roku trzy osoby.

Foto: AFP, Stephane de Sakutin

Do Afrykanów należy zaledwie 14 procent terytorium Południowej Afryki. Są to w zasadzie te same skrawki ziemi, na których zostali stłoczeni na przełomie XIX i XX wieku, kiedy biali zagarnęli najlepsze ziemie uprawne. Tereny te nazwano wtedy rezerwatami dla tubylców. W latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy po raz pierwszy przyznano im pewne formy samorządu, otrzymały nazwę bantustanów, dziś nazywa się je homelands, „ojczyzny", jutro z pewnością wymyśli się coś jeszcze innego. W ostatnich latach służyły przede wszystkim temu, by rząd Południowej Afryki mógł twierdzić, iż miliony Afrykanów uważanych przez świat za mieszkańców RPA to w rzeczywistości obywatele innych krajów. W myśl tego rozumowania wcale nie są Południowoafrykańczykami, mają własne autonomiczne państwa. Na co więc mieliby się skarżyć?

Niewiele jednak z tych pseudopaństw zajmuje zwarty obszar. KwaZulu, kraj Zulusów, to ponad 20 oddzielnych terytoriów rozsianych jak archipelag po należącej do białych ziemi uprawnej w Natalu. Szosa prowadzi od wyspy przez morze do następnej wyspy.

Na białym morzu, gdzie czarnym nie wolno posiadać ziemi, farmy są rozległe, przy drogach rosną okazałe drzewa, a na drewnianych bramach w kształcie łuków widnieją nazwy gospodarstw: Balbrougie, Fleetways, Prospect, Springfield, Grasslands, Everglades, Strathview. Ludzi, zarówno białych, jak i czarnych, widać niewielu. Na rozległych zielonych polach leżą związane drutem bele siana uformowane przez prasy.

Ilekroć jednak droga przecina którąś z wysp KwaZulu, odnoszę wrażenie, jakbym z Anglii przeniósł się do Afryki. Zieleni jest mniej, bydło jest chudsze, ziemia o wiele bardziej skalista, piętrzą się na niej stosy czerwonawych kamieni wydłubanych z gruntu. Niespełna 20 procent terenów KwaZulu nadaje się do uprawy, a zagęszczenie bydła i ludności jest kilkakrotnie większe niż na sąsiednich terenach należących do białych. Na skutek nadmiernego wypasania ziemia ulega silnej erozji, niekiedy aż do skalnego podłoża. Widać podobne do blizn nieregularne rowy, którymi ponad 200 milionów ton czerwonej górnej warstwy gleby spływa rocznie do morza.

Mijam wioski liczące tysiące chat z plecionki oblepionej gliną. Niektóre są kryte strzechą, inne mają dachy z blachy falistej – ciężkie kamienie zabezpieczają je przed porwaniem przez wiatr. Wzdłuż drogi wałęsają się wychudłe kozy, a wiele dzieci ma wydęte brzuchy, co świadczy o niedożywieniu. Badacze są przekonani, że z racji ogromnego przeludnienia, będącego skutkiem wyparcia czarnych z ziemi rolnej należącej do białych, Afrykanie zamieszkali w wiejskich bantustanach, jak KwaZulu, jedzą dziś mniej niż mieszkańcy tych samych, nie tak wtedy zatłoczonych, wsi 150 lat wcześniej i odżywiają się mniej zdrowo.

Rozgłośnia Radio South Africa dla białych donosi o konkursie w jedzeniu hamburgerów, który odbył się w Durbanie. Prezenter rozmawia z dwiema autorkami książki o podróżowaniu po Południowej Afryce razem z dziećmi. Panie podkreślają, że ze względu na dobry sen i prywatność jest b a r d z o ważne, żeby zarezerwować dla siebie i dla dzieci o d d z i e l n e pokoje. Przedstawiciel branży winiarskiej opowiada o „małych, ciekawych winach" z niewielkich winnic. W cotygodniowej audycji „W twoim ogrodzie" udzielają dziś rad na temat „lilii, o które pyta tak wielu słuchaczy". W wiadomościach mowa jest o kontrowersji, jaką budzą sieci zabezpieczające plaże Durbanu przed rekinami. Czy z ich powodu ginie za dużo innych ryb? Rzecznik Shark Board energicznie odpiera krytykę.

Kiedy skręcam do uMgungundlovu, znów myślę o dwóch tak bardzo odmiennych wersjach wydarzeń, które się tutaj rozegrały. W miejscu dawnej siedziby Dinganego, gdzie Piet Retief [burski lider – red.] poniósł śmierć, zastanawiam się, którą z nich usłyszę. – Z Ameryki? Aha! Mike Tyson! – zauważa Zulus, pierwszy człowiek, jakiego tu spotykam. Wyjaśnia, że miejsce to jest obecnie własnością Holenderskiego Kościoła Reformowanego. Należy do niego większość Afrykanerów, w tym prawie wszyscy wysocy urzędnicy państwowi. Jest tu siedziba misji, kościół, muzeum z pamiątkami po voortrekkerach i Zulusach oraz szkoła dla głuchoniemych. Mężczyzna pokazuje mi klasę, w której czarne kobiety uczą się szyć. Tłumaczy im w języku migowym, że przyjechałem zza oceanu. (...)

Po zabiciu Pieta Retiefa i jego ludzi Dingane [władca Zulusów] musiał szybko działać. Udany atak z zaskoczenia na białych intruzów rozchodzących się po Natalu trzeba było przeprowadzić, zanim dowiedzą się o tym, co spotkało Retiefa. Retief i jego towarzysze zostali zatłuczeni na śmierć rankiem, a już w południe zuluski król wysłał całą swoją armię w kierunku, z którego przybył Bur. Po kilkudniowym biegu zwiadowcy natknęli się na obozowiska Burów rozciągnięte na przestrzeni 40 kilometrów. Oddziały Dinganego rozproszyły się, ukryły za wzgórzami i czekały na bezksiężycową noc. Burowie nie zdawali sobie sprawy z ich obecności.

O pierwszej w nocy 17 lutego 1838 roku Zulusi zaatakowali. Śmierć poniosły prawie całe wielkie rodziny voortrekkerów: Liebenbergowie, Roussowowie, Bezuidenhuitowie. „Ach, co za straszliwa noc! Przelano tyle męczeńskiej krwi" – pisała Anna Steenkamp, siostra Pieta Retiefa, która ocalała z masakry.

Pod ciosami assagajów tych krwiożerczych pogan [zabici] przenieśli się do straszliwej wieczności. [...] Ach, ponad ludzkie siły był potworny widok, jaki odsłonił się na drugi dzień. W jednym z wozów znaleziono pięćdziesięcioro zabitych, a krew przeciekła przez szwy namiotu na sam dół. [...] Wszędzie widać było płynące łzy i słychać szlochy obok splądrowanych wozów poplamionych krwią; namioty i pościel porwano na kawałki.

Napastnicy dźgali włóczniami dzieci w nocnych koszulkach spoczywające w ramionach matek. Kiedy trekkerzy policzyli swoje straty, okazało się, że zginęło 41 mężczyzn, 56 kobiet, 185 dzieci i – wieku, płci ani dokładnej liczby niewolników nie uwzględniano – około 200 czarnych „służących".

Zulusi nie doszacowali jednak liczby Burów, którzy przybyli spoza gór, i nie wytropili wszystkich obozowisk. Większość trekkerów obozowała gdzie indziej – ci przeżyli. Opłakali zmarłych i zaplanowali zemstę na mordercach tych nowych męczenników. Nocna masakra, obok śmierci Pieta Retiefa, zajęła centralne miejsce w afrykanerskich podręcznikach historii. Nazwano ją Wielkim Mordem. Dwa pobliskie strumienie przechrzczono na Groot Moordspuit i Klein Moordspruit – rzeka Wielkiego i Małego Mordu. Kiedy trekkerzy zbudowali w tej okolicy osadę, nazwali ją Weenen – „miejsce płaczu". (...)

Turyści się tu nie zapuszczają

Biali stanowią obecnie [w 1997, roku opublikowania oryginału książki – przyp. red.] zaledwie 13 procent ludności Południowej Afryki. Zawsze mieli ten sam problem: jak przy takiej niewielkiej liczbie zapanować nad resztą mieszkańców. Główna strategia polegała na wykorzystaniu „lojalnych tubylców", gotowych służyć w policji, pomocniczych oddziałach wojska, pełnić funkcje niższych urzędników państwowych, a niekiedy figurantów, stwarzających złudzenie, że czarni naprawdę sprawują władzę. Takich ludzi zaprzęgnięto do służby, by pomagali tłumić rebelie czarnych, zarówno plemienia Hlubi w 1873 roku, jak i Afrykańskiego Kongresu Narodowego współcześnie.

Czarne dzielnice Pietermaritzburga, do których nie zapuszczają się biali turyści zwiedzający urocze dziewiętnastowieczne podcienia i wąskie uliczki śródmieścia, są widownią najkrwawszych walk w Południowej Afryce. Z punktu widzenia rządu wojna ta ma wysondować, do jakiego stopnia uda się kontynuować odwieczną strategię używania czarnych oddziałów do tłumienia rewolty czarnych. Z najnowszą falą rebelii mierzy się obecnie najważniejszy z czarnych lojalistów, będący, jak na ironię, potomkiem Dinganego w linii prostej.

W wojnie domowej w Pietermaritzburgu zginęło dotychczas ponad 2500 ludzi, znacznie więcej odniosło rany. Zniszczono ponad 10 tysięcy domów. Podczas szczególnie krwawego półrocza w latach 1987–1988 zabito w okolicach Pietermaritzburga 528 osób, prawie 100 miesięcznie. Były to niemal dwie trzecie wszystkich śmiertelnych ofiar przemocy politycznej w RPA w tym okresie. W 1988 roku w Pietermaritzburgu zginęło w zajściach na tle politycznym ponad dwa razy więcej ludzi niż w całym Libanie.

Po jednej stronie tego konfliktu są sympatycy Zjednoczonego Frontu Demokratycznego (United Democratic Front, UDF), głównej koalicji grup opozycyjnych z lat osiemdziesiątych, a także jego najważniejszego sojusznika, Kongresu Południowoafrykańskich Związków Zawodowych (Congress of South African Trade Unions, COSATU). Zarówno UDF, jak i COSATU stanowczo popierają postulat Afrykańskiego Kongresu Narodowego: „jedna osoba – jeden głos".

Po drugiej stronie znajdują się siły czarnego polityka, w którym pokłada nadzieje wielu białych przedsiębiorców i strategów rządowych – wodza Mangosuthu Gatshy Butheleziego, premiera bantustanu KwaZulu, ministra policji KwaZulu i praprawnuka Dinganego. Buthelezi jest też przewodniczącym Inkathy, jego własnej partii politycznej i milicji. Ma ona wszystkie mandaty w marionetkowym parlamencie KwaZulu i działa z poparciem rządu RPA. (...)

Strefa wojny w Pietermaritzburgu zaczyna się zaledwie o kilka minut jazdy samochodem od wiktoriańskich budynków śródmieścia. Po drodze mija się siedzibę sił specjalnych policji otoczoną drutem kolczastym. Choć jest wcześnie rano, zebrała się już grupka kobiet czekających na widzenie z więźniami. Na parkingu przed budynkiem stoją rzędy nieoznakowanych vanów.

W niektórych są zaciemnione okna, przez które informatorzy mogą wskazywać, kogo należy aresztować. Część wozów jest pozbawiona tablic rejestracyjnych, inne mają różne numery z tyłu i z przodu.

Tam, gdzie zaczynają się czarne osiedla, drogi są gruntowe, z czerwonej ziemi. Idą nimi kobiety, niosąc na głowach naczynia z wodą zaczerpniętą ze wspólnych kranów. Billboard w języku zulu reklamuje smalec. Pieją koguty. Żółty wóz policyjny przyspiesza, wzbijając chmurę kurzu. Tu i ówdzie na pustych działkach stoją mieszkalne przyczepy, nad którymi powiewają flagi państwowe. To ruchome posterunki SAP, Policji Południowoafrykańskiej. Choć na horyzoncie też widać wzgórza okalające miasto, na tej nizinie nie uświadczysz dziewiętnastowiecznych ogrodów różanych. Cuchnie zgniłymi jajami, to siarkowodór z pobliskiej garbarni. Nawet zapachy są w Południowej Afryce rozmieszczone zgodnie z ustawą o terenach grupowych (Group Areas Act). Prawie wszędzie napotkać można miejsce, gdzie niedawno kogoś zabito. Panuje atmosfera strachu i rozpaczy. W domu w Nhlazatsche, który odwiedzam, związkowiec z COSATU został zamordowany o drugiej w nocy przez samozwańczy szwadron Inkathy. Jego dom zniszczono. Rama okienna jest zwęglona, otwór zakryto czarną plastikową płachtą.

W Ashdown, którego mieszkańcy popierają UDF, miejscowe Biuro Porad mieści się w tej samej szopie z blachy falistej co punkt napełniania butli gazowych. Na ścianach wiszą zdjęcia z pogrzebów. Deszcz bębni po metalowym dachu, a drogę zmienia w błoto. Rozmawiam z dwoma pracownikami terenowymi, elokwentnymi czarnymi młodzieńcami tuż po dwudziestce. Jak wielu mieszkańców Pietermaritzburga nie chcą, żebym podawał ich nazwiska. Choć chętnie się wypowiadają, zastrzegają, żebym ich nie nagrywał, bo taśma może zostać skonfiskowana przez posterunek drogowy i trafić w ręce Inkathy.

– Wielu naszych rodaków pada ofiarą zabójstw, są wyganiani – stwierdza jeden z moich rozmówców. Ludzie uciekali do Ashdown, kiedy szwadrony Inkathy atakowały ich domy w innych osiedlach. – W naszych domach są po cztery pokoje. Nie mamy dość miejsca dla uchodźców. Czasem w jednym pomieszczeniu mieszka 20 osób. Kiedy tu trafiają, są w bardzo trudnej sytuacji. Często mają tylko to, co na sobie.

Biuro Porad obserwuje, jakie czynsze płacą uchodźcy, żeby zapobiec ich wyzyskiwaniu. Rozdaje odzież. Choć mieszkańcy osiedla też są ubodzy, zebrali dla uchodźców stare ubrania i tenisówki, których stos leży pod ścianą w jednym z kątów.

– Inkatha zawsze wpada z ponad setką swoich ludzi. Zaatakowali nawet szkołę. Są uzbrojeni w kije, strzelby, broń palną własnej roboty. Nie można przewidzieć, kiedy się zjawią. Mogą nawet teraz.

Czy policja powstrzymuje napastników?

– Nie. Ci z Inkathy mijają te ruchome posterunki i atakują. Policja u d a j e, że zależy jej na zapobieżeniu atakom. Ale rozpylają na mieszkańców Ashdown gaz łzawiący, kiedy tych z Inkathy już nie ma. Inkatha napadła na pobliskie boisko, gdzie ludzie grali w piłkę nożną. Na przystanku autobusowym dopadli pijanego gościa, który tam spał. Zabili go na oczach policjantów.

Zdjęcie wiszące na ścianie przedstawia troje dzieci, które stoją przy trumnie swojego starszego brata. Zenzele Xulu był żywicielem rodziny. Rodzice nie żyją. Został zabity przez Inkathę „podczas wojny". Jego siostrę – sekretarz Organizacji Młodzieży z Ashdown stowarzyszonej z UFD – Inkatha porwała w innym osiedlu i przewiozła do Ashdown.

– Dźgali ją nożami przez całą drogę. Tu ją zabili. Troje ocalałych dzieci wciąż się boi. Nie wiedzą, jak długo pożyją. Są na łasce innych ludzi. O jedzenie muszą prosić sąsiadów. Przychodzą tutaj i proszą o 20 centów na świecę do oświetlenia domu. (...)

Vusi N., działacz związkowy z COSATU, mieszka w innym osiedlu. Niski, mówi ze skupieniem i dobierając słowa, opuszcza głowę, ale patrzy mi w oczy, gdy przechyla się nad stołem, żeby opowiedzieć swoją historię.

– Zjawili się u nas za kwadrans szósta rano. Żona mnie obudziła. Kobiety trzęsły się, machały rękami, powtarzały: „Idą pozabijać wszystkich, którzy nie wstąpią do Inkathy!". Zeszli ze wzgórza w trzech szeregach. Było ich około 50. Spalili jakieś 15 domów. Byli uzbrojeni w kije, karabiny, siekiery. Zabili dwóch ludzi. Zastrzelili. Obu zastrzelili. Kiedy przyszli – ciągnie dalej N. – zobaczyłem, jak biją ludzi i pytają: „Gdzie jest UDF?". Młodzi się poukrywali. Inni pobiegli w stronę wzgórz. Zamknąłem się w domu na klucz. Słyszałem strzały. Nie uciekłem na wzgórza. Dzieci powiedziały, żebym nie uciekał. Nikt mnie nie widział. Później się dowiedziałem, że mieli mnie na liście.

Po dwóch godzinach, kiedy Inkathy już nie było, zjawiła się w końcu policja. N., wiedząc, że jest poszukiwany, opuścił swoje osiedle i dołączył do 30 tysięcy uchodźców, którzy przybyli do Pietermaritzburga. Razem z żoną i pięciorgiem dzieci mieszkają w jednym pokoju w cudzym domu.

Czy po tym incydencie policja aresztowała kogoś z Inkathy?

– Nie aresztują tych z Inkathy. Ludzie z Inkathy idą na policję i mówią: „Ten zrobił to i to". Wtedy policja aresztuje kogoś z UDF. Ale kiedy ja pójdę i powiem, że zrobili to i to, zabili tego i tamtego, nie aresztują ich. Ludzie boją się składać zeznania, bo wiedzą, że jak Inkatha się dowie, że ktoś jest świadkiem, przyjdą w nocy i zabiją go. Albo nawet w dzień.

Zamordowano co najmniej czterech takich potencjalnych świadków, którzy mogliby zeznawać przeciw Inkacie. (...)

Chciałbym, żeby moje dzieci tu dorastały

Policja nie robi tajemnicy ze swego poparcia dla Inkathy. W styczniu 1988 roku wozy policyjne i wojskowe eskortowały rajd jej członków na township Ashdown. Zginęło wtedy 11 osób. Prawnicy mają udokumentowane informacje o dwudziestu kilku innych przypadkach współpracy Inkathy z policją. Miejscowy szef służb bezpieczeństwa brygadier policji Jack Buchner tłumaczył nawet w ogólnokrajowej telewizji, że policja działa na rzecz „przywrócenia" kontroli nad czarnymi osiedlami „tradycyjnym" przywódcom. (..)

Tworzenie paramilitarnych grup w rodzaju Inkathy stanowi na całym świecie ulubioną taktykę zwalczania rebelii. Inkatha jest niewątpliwie najsilniejszą z samozwańczych milicji popieranych przez władze Południowej Afryki, ale podobne grupy działają w niejednym z dziesięciu bantustanów. Na przykład w kraju KwaNdebele widziałem głębokie, poszarpane, krzyżujące się blizny na plecach młodego człowieka, któremu znani z brutalności bojówkarze Mbokhoto wymierzyli chłostę biczem ze skóry hipopotama, sjambok. Policja prawdopodobnie uzbraja gangi przestępcze, żeby wesprzeć podobne konserwatywne grupy w czarnych osiedlach dużych miast. Działający od dawna w Soweto gang zwany Kabasa ma na swoim wyposażeniu broń automatyczną i gaz łzawiący – prawie na pewno z arsenałów policyjnych.

Poza perfidnym wykorzystywaniem „lojalnych tubylców" do tłumienia buntów popieranie Inkathy ma dla Pretorii istotny aspekt propagandowy. Większość zabójstw w takich miejscach jak Pietermaritzburg popełniają czarni, dzięki czemu rzecznicy rządowi mogą z ubolewaniem kiwać głową nad „aktami przemocy wśród czarnej ludności". Wynika z tego oczywiście, że ci zapalczywi ludzie nie dojrzeli do swobód, jakie sentymentalni liberałowie z zagranicy chcieliby im przyznać. Sugeruje to również, iż mamy do czynienia z konfliktem między rywalizującymi plemionami – choć w Natalu zarówno do popieranej przez władze Inkathy, jak i do zwalczanego przez nią UDF należą prawie sami Zulusi.

Amerykańska prasa z zatrważającą przewidywalnością łyka wersję o walkach wśród czarnych. Dwa miesiące po moim pobycie w Pietermaritzburgu na łamach „New York Timesa" ukazał się długi materiał o konflikcie w tym mieście. Tylko w jednym z 33 akapitów napomknięto o poparciu policji dla Inkathy, a i to w kontekście czyjegoś zarzutu, że miało ono miejsce w jednym szczególnym przypadku. Nie było wzmianki o bandach Inkathy eskortowanych przez opancerzone wozy policyjne ani o tym, że władze nie wnoszą oskarżeń przeciw napastnikom z Inkathy, ani też o sabotowaniu przez rząd rozmów pokojowych czy o uwięzieniu ponad tysiąca działaczy UDF z Pietermaritzburga i zaledwie około 20 z Inkathy. Tytuł artykułu brzmiał oczywiście: TO CZARNI WALCZĄ Z CZARNYMI W POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKIEJ PROWINCJI.

Kilka dni po wyjeździe z Pietermaritzburga słucham nadawanej przez rządowe radio audycji z okazji obchodów 150. rocznicy założenia miasta. Składa się na nią kolaż głosów, niemal wyłącznie białych. „To miasto kwiatów – mówi ktoś – bardzo je kocham. Mieszkam tu od 1933 roku. Mam szczęście być seniorem właśnie tutaj, bo bardzo o nas dbają".

„Zawsze podobało mi się położenie miasta – mówi ktoś inny. – Jest wspaniałe. Gdy stanie się w środku Pietermaritzburga i popatrzy w cztery strony świata, wszędzie widać zielone wzgórza".

„Jest bardzo brytyjskie – wtrąca się inny mieszkaniec. – A najbardziej niezwykli są w Pietermaritzburgu tutejsi wspaniali ludzie. Chciałbym, żeby moje dzieci tu dorastały".

Fragment książki Adama Hochschilda „Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku", którą wydało właśnie wydawnictwo Czarne. Przełożyła Hanna Jankowska. Hochschild jest wielokrotnie nagradzanym amerykańskim pisarzem i dziennikarzem, autorem m.in. cenionych książek o tematyce afrykańskiej: „Duch króla Leopolda" i „Pogrzebać kajdany".

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Do Afrykanów należy zaledwie 14 procent terytorium Południowej Afryki. Są to w zasadzie te same skrawki ziemi, na których zostali stłoczeni na przełomie XIX i XX wieku, kiedy biali zagarnęli najlepsze ziemie uprawne. Tereny te nazwano wtedy rezerwatami dla tubylców. W latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy po raz pierwszy przyznano im pewne formy samorządu, otrzymały nazwę bantustanów, dziś nazywa się je homelands, „ojczyzny", jutro z pewnością wymyśli się coś jeszcze innego. W ostatnich latach służyły przede wszystkim temu, by rząd Południowej Afryki mógł twierdzić, iż miliony Afrykanów uważanych przez świat za mieszkańców RPA to w rzeczywistości obywatele innych krajów. W myśl tego rozumowania wcale nie są Południowoafrykańczykami, mają własne autonomiczne państwa. Na co więc mieliby się skarżyć?

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków