Po kilku dniach intensywnych mityngów – oprócz mszy św., drogi krzyżowej, modlitw, wykładów, przemówień papieża i biskupów lokalnych, także śpiewów i tańców na plaży w huku muzyki rozrywającym aparat słuchowy – metropolita Rio de Janeiro, ks. abp Orani Jo?o Tempesta oświadczył: „Światowe Dni Młodzieży w Rio zostawiają nam wielkie dziedzictwo. Miastu zostanie na przykład sieć pomocy dla narkomanów dzięki otwarciu ośrodka mającego pomagać uzależnionym w uwolnieniu się od nałogu".
Hierarcha widzi też inne korzyści dla swojej diecezji: „zrównoważony rozwój" (nie precyzując co oznacza to sformułowanie) oraz „wpływ młodzieży na przyszłość" (cytuję za: „Nasz Dziennik", 29 lipca 2013 r.).
Jednak największy przejaw owego dziedzictwa, jego zdaniem, „to ci wszyscy młodzi, którzy przybyli tutaj i otworzyli się na innych młodych, aby podzielić się doświadczeniem życia i wiary w Jezusa Chrystusa". („Doświadczenie wiary" – to typowy język w posoborowym Kościele). Arcybiskup Tempesta uważa, że są to „liderzy, którzy pracują w swoich krajach na rzecz świata lepszego, bardziej sprawiedliwego, bardziej ludzkiego". I dodaje: „młode pokolenie chce być wysłuchane (...) chcą oni budować nowy świat w sposób pokojowy".
„Otwieranie się na siebie nawzajem" – cokolwiek miałoby to oznaczać – stało się hasłem przewodnim nie tylko święta młodych w Rio, ale w ogóle posoborowego Magisterium.
Dla Polaków, którzy pamiętają najlepszy z systemów, raj panujący w socjalistycznych ojczyznach, nie brzmi to szczególnie zachęcająco. Wtedy też nakłaniano do „walki o pokój" i do „jedności" (czytaj: zjednoczenia pod czerwonym sztandarem powiewającym na Kremlu) i przekonywano, że są one największym dobrem ludzkości. Nie powoływano się tylko na wartości chrześcijańskie, lecz na socjalistyczne.
Jednym ze sposobów „integrowania młodego pokolenia" wokół „wartości socjalistycznych" były Światowe Festiwale Młodzieży i Studentów, wielkie międzynarodowe mityngi połączone z wiecami, koncertami, występami, wystawami i zabawami (piąty z kolei festiwal odbył się w Warszawie od 31 lipca do 5 sierpnia 1955 roku).
Magia wielkich liczb
Obecnie młodym ludziom ukazuje się nierealną wizję życia jako pasma radości, gdyż mylona jest radość nadziei, która krzepi duszę człowieka podczas jego ziemskiej wędrówki (in via), z pełnią radości, jaka czeka człowieka na końcu drogi (in termino). Nie jest dziś w dobrym tonie, aby mówić o trudach egzystencji człowieka, który musi się zmagać z wieloma przeciwnościami na tym – tak często wspominanym w dawnych kazaniach – »łez padole«. Ponieważ w wyniku tego pomieszania pojęć szczęście przedstawiane jest jako normalny stan człowieka – jako coś, co się człowiekowi należy – ideałem staje się przygotowanie młodym ludziom drogi secura d'ogni intoppo e d'ogni sbarro (Czyściec, XXXIII) (»wolnej od wszelkich przeszkód i barier«). „Każda przeszkoda czy bariera, jaką trzeba pokonać zaczyna być traktowana przez młodych ludzi nie jako okazja do podjęcia wysiłku i zmierzenia się z duchowym wyzwaniem, lecz jako niesprawiedliwość" (Romano Amerio).
Ojca Świętego powinno się bronić przed tą metodą. Powszechny kult młodości, popularyzowany przez współczesną kulturę, napędzany przez show-biznes, wywiera przemożny wpływ. Istnieje sztucznie podsycany lęk osób starszych, by nie zostały odrzucone przez młodszych od siebie, którzy – jak podpowiada świat – reprezentują przyszłość i kojarzą się z żywotnością, zdrowiem, biologią i siłą.
Różni zasłużeni ludzie nie pierwszej młodości poddani tego rodzaju presji czują się źle, niepewnie wobec młodych. Czują się mało dowcipni, brzydcy, zbyt powolnie myślący, pozbawieni wdzięku. A chcą być kochani! Kochani przez młodych. Wolą na wszelki wypadek kadzić młodzieży, niż mówić jej prawdę, przykrą niekiedy, trudną.
Lęk przed odrzuceniem to potężna siła. Traktowanie młodzieży jakby była bóstwem, rozdawanie z estrad gwiazdorskich uśmiechów i sztuczne pompowanie do głów„radości", wywiera jednak zawsze na bezstronnych obserwatorach wrażenie przeciwne do zamierzonego: przygnębiające.
W przypadku spotkań organizowanych w Kościele taka postawa niejednokrotnie, zamiast napełnić umysły młodych ludzi nadzieją chrześcijańską na życie wieczne upewnia ją, że liczy się tylko chwila dzisiejsza. O ile, rzecz jasna, przeżyta jest radośnie, spontanicznie. Że nie trzeba wymagać od siebie specjalnie wiele, gdy jest się młodym. Wystarczy być młodym.
Młodzież świata przybywająca na spotkania z Ojcem Świętym jest traktowana przez tę kulturę tak jak w dawnym systemie Europy sowieckiej klasa robotnicza: awangarda ludowych ojczyzn. Ona musiała być awangardą, bo pracowała w ogromnych hutach, na wielkich budowach i w kopalniach.
Dziś uroczyste hołdy składane są młodzieży, która nie przekroczyła trzydziestki i gromadzi się w dużej ilości na wielkich placach, stadionach i plażach świata. Magia wielkich liczb i obraz wielkich tłumów niejednokrotnie zastępuje rzeczywistość jej wyidealizowanym wyobrażeniem.
Gdy świeci Brama Ryba
W tygodniku katolickim można było przeczytać niedawno relację z tegorocznej Lednicy. „Chłopaki i dziewczyny rozmawiają z kapłanami [na Polach Lednickich] stojąc, siedzą, a nawet w pozycji półleżącej". Młodzi dowiadują się od jednego z ojców dominikanów, że „Jezus chce, żebyście żyli w niewiarygodnej radości", bowiem: „Chrześcijaństwo nie jest nudą i mordęgą", jak orzeka.
Dlatego spotkanie – dla uczczenia Zesłania Ducha Świętego – usiane jest atrakcjami rodem z dyskoteki i wesołego miasteczka. Jest muzyka (saksofon podczas komunii św.), taniec, modlitwa. Przypomina się „wyspa szczęścia" z „Pinokia". „Tam grupa młodzieży gra w siatkówkę, a dwie dziewczyny z kartką z napisem »Free hugs« zaczepiają przybyłych na Lednicę. Z serdecznością przytulają się do każdej napotkanej osoby". Młody chłopak rozpływa się: „tu widać prawdziwą wspólnotę".
Siostra Aleksandra przyznaje: „Widzę tutaj ludzi, którzy bawią się i są Kościołem. To jest niesamowite". „Rozśpiewani i roztańczeni ludzie przebiegają przez bramę miłosierdzia". Ojcowie dominikanie prowadzą w procesji do ołtarza prawdziwego psa po to, by – jak twierdzą – uczcić 800-lecie zakonu. („Nazywają się psami Pana Boga, dlatego dla oddania tej symboliki w procesji do ołtarza podąża zwierzę o biało-czarnej sierści").
Prawdę mówiąc, nie ma takiej czynności, która nie mogłaby być nazwana „czczeniem Pana Boga", bo niby dlaczego miałyby być jakieś ograniczenia, skoro stawiamy na „spontaniczność", „autentyczność"? Kto myśli inaczej, jest zwykłym nudziarzem. „Brama Ryba intensywnie świeci".
Fenomen spotkań tego rodzaju, gdzie zmieszana jest zabawa, rozrywka i kult Boga (czy można go jeszcze nazwać kultem Boga?), jako nowe zjawisko w Kościele opisał już w latach 80. minionego wieku Romano Amerio. Pokazał niebezpieczeństwo podbijania bębenka emocji przy wydarzeniach religijnych. Upodobanie do rozkręcania emocji i bazowania na emocjach musi dziwić u ludzi dorosłych.
„Spontaniczność", „wyzwolenie z formalnych konwencji", „potrzeba bycia sobą" znalazły się już w 1971 roku we wspomnianym na początku szkicu przemówieniu, jakie wygłosił Paweł VI do grupy hippisów. Przechodzenie „przez rybę" w podskokach, tańce i fikołki tuż po Komunii św., prowadzenie do ołtarza psa, to zapewne wyraz „spontaniczności" i „odchodzenia od utartych konwencji", które już wówczas spotkały się z aprobatą, a wręcz z pochwałą.
„Bezgraniczny entuzjazm dla bogini Hebe", jak pisze Amerio, „każe papieżowi [Pawłowi VI] obwieszczać, że młodzi są »proroczą awangardą w kwestiach sprawiedliwości i pokoju«, ponieważ »wcześniej i mocniej« niż u dorosłych »odzywa się w nich zmysł sprawiedliwości«; dorośli »są przy nich jak rezerwiści«".
Komu oddawać pokłon
Odwrócenie porządku naturalnego nie jest jednak niczym dobrym. Tych, którzy powinni podążać za przewodnikiem, nie należy traktować jak przewodników. Niedojrzałość nie powinna być ukazywana ludziom dorosłym – i młodym – jako wzorzec postępowania. Roztańczone siostry zakonne pod rękę z ojcami dominikanami, fruwające habity na Polach Lednickich, nie są obrazkiem budującym.
Można odczuwać poryw serca na widok żarliwości religijnej młodzieży, ale trzeba wiedzieć komu należy oddać pokłon. Wtedy człowiek dorosły nie zapomni, że ludziom wchodzącym w życie trzeba pomóc w prawidłowym poznaniu wszystkich jego aspektów, a przede wszystkim rozpoznaniu najważniejszej rzeczy: jego celu.
Na tej drodze piętrzą się trudności, które związane są ze skażeniem ludzkiej natury. Nie są one sprawą błahą. I są czymś obiektywnie istniejącym. Kościół przez wszystkie wieki zawsze potrafił pomagać je człowiekowi – młodemu i staremu – pokonywać, a nie łudził go, że można je omijać, lekceważyć, by „żyć radością", mieszając rozrywkę i spontaniczność z kultem Boga, modlitwę ze sportem i biesiadą. Odrzucać pojęcie ofiary, nie rozumieć i bać się krzyża. Mylić wiarę, która wymaga wyrzeczeń, uwagi, czujności, badania siebie, wysiłku nie tylko serca, ale umysłu, z łatwo rozniecanymi emocjami.
Dorośli, którzy przestali występować z pozycji autorytetu, „chcąc przypodobać się młodym z obawy, że nie zasłużą sobie na miłość dzieci", i młodzież, która nie rozpoznaje już autorytetu, choć bardzo go potrzebuje, to zjawisko, które powinno niepokoić. I jedni, i drudzy porzucili swoje prawdziwe zadania, przyjęli nie swoje role.
Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski"
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95