To oni proponują nowe rozwiązania, ganią i krytykują tych, którzy nie chcą przemierzać dróg wyznaczanych nad Renem, i formułują opinie, do których odnoszą się później eksperci w dziedzinie katolicyzmu, a czasem nawet sam papież Franciszek.
Tak było, gdy kardynał Reinhard Marx stwierdził, że katolicy powinni przeprosić gejów. W kilka dni ta dość absurdalna teza obiegła cały świat, a na koniec odniósł się do niej sam Ojciec Święty podczas improwizowanej konferencji prasowej na pokładzie samolotu. Niemieckojęzyczni kardynałowie, by wymienić tylko kard. Waltera Kaspera czy kard. Christopha Schönborna, pozostają także głównymi interpretatorami niejasnych sformułowań adhortacji „Amoris laetitia". Słowem, wszędzie ich pełno i niezorientowanym obserwatorom mogłoby się wydawać, że są oni przedstawicielami kwitnących Kościołów, w których duszpasterskie propozycje odniosły gigantyczny sukces i przełożyły się na tłumy w świątyniach.
Nic bardziej błędnego. Niemiecka „polityka" eklezjalna to pasmo klęsk i porażek. Tylko w 2015 roku Kościół porzuciło w Niemczech 182 tys. osób, a rok wcześniej było to 218 tys. osób. Konwertytów na katolicyzm było... 2685, a 6474 osoby powróciły do wiary. Drastyczny spadek dotyczy także uczestnictwa w niedzielnych nabożeństwach. W 1995 roku na niedzielną mszę świętą uczęszczało 18,6 proc. Niemców, obecnie jest to 10,4 proc. Dramatycznie, bo o jedną trzecią, spadła także liczba chrztów (z 260 tysięcy w 1995 do 167 tysięcy w 2015 roku) i małżeństw (z 86 tysięcy 20 lat temu do 44 tysięcy obecnie). Słowem, sytuacja jest tragiczna.
Dlaczego? Włoski doświadczony watykanista Marco Tosatti przekonuje, że powód jest niezmiernie prosty: odstępstwo od tradycyjnej wiary, odrzucenie katolickiej moralności i głoszenie w katolickich świątyniach rozwodnionej wersji protestantyzmu nikogo nie przyciąga, bo i przyciągnąć nie może. Jeśli z katechezy wyeliminuje się Ewangelię, a zastąpi ją polityczną poprawnością, sakramenty zastąpi muzycznymi eventami, a konfesjonały przerobi na schowki na mopy, to nie ma najmniejszych powodów, by do świątyń przychodzić. Niemcy stopniowo to odkrywają, porzucając wyrób kościołopodobny, jakim pozostaje ich rodzima wersja katolicyzmu.
I nic w tym dziwnego. Jeśli coś zaskakuje, to co najwyżej fakt, że niemieccy kardynałowie i biskupi, których polityka doprowadziła do takiej sytuacji, nadal uchodzą gdziekolwiek za ekspertów w dziedzinie wiary i moralności, a także duszpasterstwa. W jakiejkolwiek innej organizacji ludzie, którzy doprowadzili do stanu, w którym setki tysięcy osób co roku ją porzuca, która nie ma nowych pracowników (określmy, tak zupełnie po świecku, powołania kapłańskie i zakonne), której filie (czytaj parafie) są zamykane albo przerabiane na meczety, zostaliby wyrzuceni na zbity pysk.