O wokalistce opowiadają na dużym ekranie jej bliscy i przyjaciele. Współpracownicy i menedżerowie. Ludzie, którzy zarobili dzięki niej furę pieniędzy. I nikt nie ma sobie nic do zarzucenia! Tymczasem nie ma wątpliwości, że zabiły ją alkohol i narkotyki.

Reżyser Kevin Macdonald pozwala nam zajrzeć do jej rodzinnego domu w Newark. Skromnego i chrześcijańskiego. Nic więc dziwnego, że pierwsze lekcje śpiewu wokalistka odebrała w kościelnym chórze. Ale najwięcej zawdzięczała matce Cissy, niezbyt znanej piosenkarce, która swoje ambicje przelała na córkę. Starannie przygotowywała ją do sukcesu i z tej roli wywiązała się znakomicie, już w połowie lat 80. Whitney miała u stóp świat.

Potem wszystko zaczęło się psuć. Liczne romanse zakończone nieudanym małżeństwem z raperem Bobbym Brownem, kontrowersyjna przyjaźń z lesbijką Robyn Crawford, alkohol, marihuana i kokaina. Przez jakiś czas można było tak żyć, ale po kilkunastu latach nadszedł kryzys. Reżyser stawia kontrowersyjną tezę, że odpowiada za to Dee Dee – siostrzenica Cissy, molestująca w dzieciństwie Whitney. Wstrząsające jest też rozbawienie braci wokalistki, gdy opowiadają, jak wiele potrafili przerobić narkotyków i jak wokalistka dobrze się z nimi bawiła. Jeden z producentów muzycznych chwilę później mówi, że w ogóle nie miał pojęcia o problemach Houston. To największa korzyść z filmu Macdonalda. Ukazuje gwiazdę, którą w teorii interesowali się wszyscy, a w praktyce nikt.

„Whitney", reż. Kevin Macdonald, dystr. Kino Świat

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95