Oczywiście bardzo pomógł teleprompter. Jaki jest prezydent USA bez telepromptera, można było zobaczyć na krótkiej konferencji prasowej, gdzie nie odpowiadał na pytania, powtarzał to samo zdanie kilkakrotnie i ujawniał swoje obsesje. Ciekawe, że prezydent Andrzej Duda wpadł w trumpowy-egocentryczny nastrój i odpowiadając na pytanie o ograniczanie wolności słowa w Polsce, zaczął od poskarżenia się, że jakaś stacja telewizyjna nie odnotowała jego wizyty w Chorwacji. Obawiam się, że nie tylko w Ameryce, ale i w Polsce mogło się to wydać troszkę dziwaczne. To, że Trump zadeklarował miłość do Polski, nie zmieni negatywnych poglądów mediów amerykańskich na wolność słowa w Rzeczypospolitej, ale konkretniejsza odpowiedź mogła była odnieść jakiś efekt.
Spójrzmy na kontekst polityczny ostatniego tygodnia. Z Polski Trump poleciał do Hamburga, gdzie jak zwykle na spotkaniach G20 nic się nie działo poza ogólną roszadą, kto kogo jak wita i kto koło kogo stoi. W Polsce Trump mówił o naszej-zachodniej-lepszej-od-innych-cywilizacji, której, jak wszyscy doskonale wiedzą, zagrażają muzułmanie. W G20 skupieni są przywódcy najbogatszych krajów świata, wszelkich możliwych wyznań, a nawet ateiści. Hamburg zaś w czasie ich spotkania demolował, podpalał i rabował wielotysięczny tłum białych ludzi, czasem w maskach zamiast hidżabów. Muzułmanów wśród nich nie zauważono, ale też nie znalazłam w prasie żadnych refleksji na ten temat. Dysonans poznawczy, na który coraz bardziej cierpi nasza cywilizacja.
Jedynym ciekawym punktem spotkania G20 była długa, podobno serdeczna i rzeczowa, rozmowa Donalda Trumpa z Władimirem Putinem. Jak to zazwyczaj bywa z amerykańskimi prezydentami, Putin wywarł na Trumpie równie miłe wrażenie jak Stalin na Roosevelcie. Trump powiedział, że Putin, pytany, czy Rosja wtrącała się do wyborów amerykańskich, zaprzeczył – nawet dwukrotnie, i w związku z tym sprawę można uznać za zamkniętą.
Po powrocie do Stanów wybuchła jednak kolejna bomba, i to nie koreańska, ale amerykańsko-rosyjska. Jak wiemy, Trump i jego otoczenie zaprzeczają, że mają czy mieli jakiekolwiek kontakty czy związki z Rosją Putina, chociaż kilkoro najbliższych ludzi prezydenta musiało odejść właśnie z tego powodu. Najnowszą sensacją, gdy piszę te słowa, jest sprawa Donalda Trumpa juniora, która wygląda jak cały sezon serialu „The Americans". Najpierw junior zaprzeczał jakimkolwiek kontaktom z Rosją, ale w miarę jak prasa ujawniała szczegóły, przypomniał sobie, że spotykał się z rosyjską prawniczką w sprawach adopcji. Prawniczka, urodziwa Natalia Weselnicka, która w Hollywood mogłaby grać rolę „wróbelka" KGB, znana jest jako związana z Putinem prawniczka mafii, a „sprawy adopcji" dotyczyły zniesienia sankcji amerykańskich nałożonych na Rosję, w odwecie za które Putin zabronił Amerykanom adoptowania rosyjskich dzieci. Spotkanie, zapowiadane jako kontakt z przedstawicielką władz Rosji, które chciałyby widzieć Trumpa jako prezydenta USA, zorganizował Brytyjczyk, impresario piosenkarza Emina Algarowa, który z kolei jest synem Arasa Algarowa, jednego z większych mafiozów rosyjskich, zwanych zazwyczaj oligarchami. Aras jest przyjacielem Putina i był do niedawna mężem córki Ilhama Alijewa, dyktatora Azerbejdżanu. Ilham też jest wielkim przyjacielem Polski, odwiedzał ją niedawno i ponieważ powiedział kilka dobrych słów o naszym kraju i o prezydencie Lechu Kaczyńskim, ludzie, których o to nie podejrzewałam, zachwycili się nim.
Dziennikarskie śledztwa, nie tylko „New York Timesa", ujawniają teraz całą sieć biznesowych powiązań imperium Trumpa z Rosją, Azerbejdżanem i Kazachstanem. Kilka lat temu Algarow dogadał się z Trumpem w sprawie budowy hotelu w Moskwie. Amerykańskie sankcje to uniemożliwiły. I tak wracamy do pięknej Natalii. A sezon dopiero się zaczyna. W zapowiedziach kolejnych epizodów: jak Ivanka Trump budowała, choć nie zbudowała, hotel, który prał irańskie pieniądze.