Tego najbardziej się bałem, gryzącego wstydu za Polaków. Nie braku sukcesu, ten był tylko w sferze marzeń. Bałem się, że odezwie się fatum, że wynoszone pod niebiosa, nażelowane gwiazdy wyjdą na rosyjskie boiska ze splątanymi nogami i będą musiał się wstydzić. Niestety, moje obawy się sprawdziły. Większość reprezentacji narodowych na tych fenomenalnych mistrzostwach przynajmniej walczyła, gryzła trawę, a nasi? W nędznym stylu wygrali tylko tradycyjnie mecz „o honor". Nikt ich w Rosji nie żałował, nikt nie zapamiętał, jedyne, co zostało, to wstyd. To pocztówka z rosyjskiego mundialu, która trafia jako kolejna do klasera.
Ale przecież polskie fatum ma ostatnio dużo więcej do powiedzenia językiem narodowego wstydu. Bo czyż nie jest absurdalne i upokarzające, że odrodzona po komunizmie państwowość, ledwie kilka lat po swoich największych sukcesach, jakimi były restytucja demokracji, odrodzenie zdrowej gospodarki, członkostwo w NATO, w końcu wymarzona akcesja do Unii Europejskiej, nagle staje się europejskim outsiderem? Kraj, który do niedawna był punktem odniesienia dla całego regionu i wzorcem ścieżki do Europy, ląduje na jej oślej ławce z uruchomioną po raz pierwszy w historii Unii procedurą ochrony praworządności. Na dodatek przeorany tak głębokimi podziałami, że wydobycie się z nich przypomina próby wyjścia z matni.
Halo! Skądś to znam. Czyż dzisiejsza Polska nie przypomina fatalnie podzielonej II Rzeczpospolitej, która nie potrafiła się wyrwać ze śmiertelnego zwarcia endecji z sanacją, czego byliśmy zarazem niemymi świadkami i ofiarami? Jaki był koniec, każdy wie i trzeba było mieć nadzieję na początku kolejnego okienka polskiej wolności, że fatum tym razem się nie odezwie, dawne podziały zostaną zapomniane i uda nam się stworzyć nowoczesne, umiejące współpracować społeczeństwo. Jednak nie, polskie fatum okazało się silniejsze. Umiejętność współdziałania legła na ołtarzu podziałów.
Jak silne jest polskie fatum? Od pewnego czasu opisujemy w „Rzeczpospolitej" stan polskiej armii, zwłaszcza jej uzbrojenia. Bliższy rzut oka na realia musi wywołać gęsią skórkę. Flota jest w stanie permanentnego kryzysu. Z wszystkich trzech okrętów podwodnych jeden (najstarszy) stoi na cumie w porcie i programowo się nie zanurza. Dwa pozostałe, z norweskiego demobilu, mają łącznie stuletnią metryczkę i pewnie mogłyby być zatopione z lekko uzbrojonego kajaka. Korweta „Ślązak" (primo voto Gawron) jest budowana od 14 lat i jeśli zostanie w końcu zwodowana, to ze szczątkowym uzbrojeniem. Z tysiąca posiadanych czołgów, wszystkie (sic!) są przestarzałe i permanentnie niemodernizowane. Mamy w tej dziedzinie takie braki, że właśnie przywrócono do służby kilkadziesiąt pamiętających czasy Układu Warszawskiego T-72, które miały być sprzedane do Jordanii.
Pucowanie staroci ma miejsce nie tylko w przypadku czołgów, ale nawet stalowych hełmów, których kilkadziesiąt tysięcy zlecono przemalować i przywrócić do służby. Nie tylko dla poprawienia samopoczucia szefów MON, ale po prostu z biedy. Polskie fatum? Aż zęby bolą, kiedy się wylicza wszystkie te kuriozalne przypadki niechlujstwa i lekkomyślności. Analogia z II Rzeczpospolitą byłaby naturalna. Jest jednak nieadekwatna, bo nawet wtedy, rzutem na taśmę w latach 1936–39 niemal w całości udało się wykonać ambitny Plan Czteroletni Eugeniusza Kwiatkowskiego, dzięki któremu Polska dorobiła się Centralnego i Warszawskiego okręgów przemysłowych, Gdyni, Stalowej Woli i Dębicy. A co mamy po buńczucznych zapowiedziach „wizjonerów" a la Macierewicz, który tylko gadał o tysiącach dronów, śmigłowcach i nowoczesnej armii? Niewydolną Polską Grupę Zbrojeniową? Miliony wyrzucone na nieruchawy projekt WOT? Czołgi od defilad? W przypadku jakiegokolwiek konfliktu jesteśmy bardziej bezbronni niż w 1939 r. i łez nie osuszą kupione jeszcze przez Leszka Millera samoloty F-16 czy szybujący śmiało w przyszłość zakup amerykańskich baterii Patriot.