Jan Maciejewski: Tragedia Silnorękiego

Lance Armstrong dał się ponieść temu, co starożytni Grecy nazywali hybris, aroganckiej pewności siebie, wierze, że jest się równym bogom, kimś, komu nie można zadać cierpienia.

Aktualizacja: 15.07.2018 23:03 Publikacja: 13.07.2018 18:00

Jan Maciejewski: Tragedia Silnorękiego

Foto: shutterstock

Jest wrzesień 2008 r., Lance Armstrong poinformował właśnie świat, że wraca do zawodowego uprawiania sportu. „Jeżeli wygra Tour de France po raz ósmy, stanie się już nie legendą, a bogiem kolarstwa" – prowadzący główne wydanie „Wiadomości" dziennikarz prawie krzyczy, przekazując tę informację. Z tego swojego podniecenia powiedział o Armstrongu, kolarstwie i współczesnym sporcie więcej, niż niejeden komentator przez całe życie. Amerykanin wrócił, bo chciał stać się bogiem. I dlatego jego powrót skończył się upadkiem tak spektakularnym jak cała ta historia. A co najważniejsze, to wszystko musiało się wydarzyć, ta opowieść nie mogła potoczyć się inaczej.

Armstrong podjął decyzję o powrocie dwa miesiące przed jej ogłoszeniem, kiedy w lipcu musiał bezsilnie patrzeć jak Tour de France wygrywa Carlos Sastre. Kolarz pomagier, którego zadaniem było dotąd usługiwanie lepszym i silniejszym od niego. Gość, który rozwoził bidony, stał w żółtej koszulce na Polach Elizejskich. Nie zrobił nic spektakularnego, żeby na to zasłużyć. Nie urwał się rywalom na kilkadziesiąt kilometrów przed metą, nie popędził na złamanie karku po wąskiej drodze w Pirenejach szybciej niż inni. Wygrał, bo jakoś tak wyszło. Ktoś wpadł na dopingu, ktoś się przewrócił, kto inny miał zatrucie żołądkowe. Przeciętność największego wyścigu świata osiągnęła wtedy swoją masę krytyczną.

Armstrong poczuł się osobiście dotknięty tamtym zwycięstwem. I popełnił grzech, który doprowadzał w końcu do upadku każdego tragicznego bohatera. Dał się ponieść temu, co starożytni Grecy nazywali hybris, aroganckiej pewności siebie, wierze, że jest się równym bogom, kimś, komu nie można zadać cierpienia.

Każdy bohater tragiczny jest skazany na upadek. Nie jest ideałem, który należy naśladować, ale ostrzeżeniem. Na końcu doznawali zawsze większego cierpienia niż ci, którzy nie zrobili nic godnego uwagi ani zapamiętania. Taka była cena, jaką płacili za zbliżenie się do boskości.

Boskości, którą we współczesnym sporcie ofiarowuje doping. To on umożliwia wybicie się ponad przeciętność, dokonanie czegoś heroicznego, zapisanie się w pamięci. Armstrong, co prawda nie wprost, ale przyznawał się do stosowania niedozwolonych środków na wiele lat przed tym, zanim dorwała go agencja antydopingowa. W swojej biografii pisał, że nie da się wygrać Tour de France „na samej sałacie", a doktora Michele'a Ferrariego, nazywanego przez dziennikarzy „doktorem zło", twórcę wielkiego dopingowego imperium, nazwał jedną z nielicznych osób, które „wiedzą, o co chodzi w kolarstwie". Ale jednocześnie musiał brać udział w przedstawieniu, którego ostatni akt odgrywa od kilku lat, przekonując cały świat o swojej skrusze.

Bohater greckiej tragedii nigdy nie ma przed sobą dobrego wyboru, musi wybierać między dwoma złymi rozwiązaniami. Antygona zdradzi brata albo złamie prawo, Agamemnon zabije córkę albo zdradzi własną armię. Armstrong mógł zniknąć w ogonie peletonu albo złamać prawo. Grecki stosunek do wielkości – mieszanka podziwu i lęku, fascynacji i nienawiści – był dużo bardziej trzeźwy niż nasz. Chcemy spektakularnych osiągnięć, łamania kolejnych ograniczeń ludzkiego organizmu i jednocześnie krystalicznej uczciwości, przestrzegania ograniczeń narzucanych przez prawo. Hipokryzja stała się hołdem składanym marzeniu o pięknych, heroicznych opowieściach.

Góry, jak powtarzają co roku francuscy dziennikarze, są istotą kolarstwa i istotą tragedii. To tam pisze się historie. One oddzielają kilku najsilniejszych od masy przeciętnych i słabych. Za kilka dni peleton Tour de France wjedzie w Alpy. Mam nadzieję, że okaże się wtedy, że na jego czele jedzie ktoś taki jak Armstrong, a nie Carlos Sastre.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jest wrzesień 2008 r., Lance Armstrong poinformował właśnie świat, że wraca do zawodowego uprawiania sportu. „Jeżeli wygra Tour de France po raz ósmy, stanie się już nie legendą, a bogiem kolarstwa" – prowadzący główne wydanie „Wiadomości" dziennikarz prawie krzyczy, przekazując tę informację. Z tego swojego podniecenia powiedział o Armstrongu, kolarstwie i współczesnym sporcie więcej, niż niejeden komentator przez całe życie. Amerykanin wrócił, bo chciał stać się bogiem. I dlatego jego powrót skończył się upadkiem tak spektakularnym jak cała ta historia. A co najważniejsze, to wszystko musiało się wydarzyć, ta opowieść nie mogła potoczyć się inaczej.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów