Proszę zrozumieć, że nie ma w życiu rzeczy czarno-białych. W Polsce lubimy dzielić na dobre i złe, ale takie myślenie jest przywilejem dziecka. Dorosłość wie, że dobro i zło jest pomieszane, ba, często nierozdzielnie. Podam przykład: Belgia to bogaty kraj, a dzieci chodzą tam do dobrych szkół. Mało kto dziś pamięta, że bogactwo to wyrosło na niewolniczej pracy i ludobójczej śmierci miliona mieszkańców Afryki wybitych w Kongu przez króla Leopolda II na przełomie XIX i XX wieku. Owe dobre szkoły to zatem dobro czy zło? Czy może nie da się tego rozdzielić, bo pewne wartości osiągane są kosztem rzeczy złych?
To także kwestia odpowiedzialności za czyny przodków. Wracajmy jednak do telewizora: nie zawsze tylko ze zmęczenia godzinami oglądamy przecież owo niebudujące nas mordobicie w filmach klasy B.
Gdy mamy dużo wolnego czasu, a przy tym i pustki wewnętrznej, mało zaś własnego życia, patrzymy najpierw, co robią inni. Oglądamy seriale, by pożyć życiem innych, albo filmiki na YouTubie, by zobaczyć, jak robi się to, czego sami nie robimy, do tego trochę pornografii, „strzelanka" i zapity wódką grill.
Mamy też pasje.
Naprawdę? Od morza do Tatr owe pasje widać na liście serialowych hitów, czego wcale nie mówię z potępieniem. Aby korzystać z sieci wybiórczo, tak, by nas wzbogacała, trzeba bowiem mieć narzędzia kulturowe, czyli wiedzę.
Skąd mamy ją czerpać?
Z dobrej edukacji, która nauczy nas, jak organizować wolny czas: mecz hokeja na trawie czy trupa teatralna.
Pan żartuje.
A pani ulega społecznym wpływom dotyczącym tego, co warto robić, a czego nie. Co gorsza, szkolna edukacja też nie jest nastawiona na nasz rozwój czy budowanie wnętrza. Kapitalistyczno-bankowy wzorzec społeczeństwa każe edukować obywatela tak, by znalazł pracę i sprawiał jak najmniej problemów. Celem edukacji w podstawówce jest zatem promocja do liceum, potem matura itd. Stąd mamy w sobie pustkę lub interesujemy się jedynie tym, co wszyscy. Oryginalne pasje zaś są rzadkością.
Wytłumaczę rolę edukacji, biorąc za przykład pole kulinarne: jeśli zostawi się ludzi tzw. prawom rynku...
...liczba ludzi otyłych wzrośnie?
Tak. Osoby niewykształcone nie dowiedzą się bowiem, że najtańsze, ale najczęściej reklamowane jedzenie szkodzi. Zostaną ofiarami systemu, w jakim żyją. Inaczej będzie, gdy od małego wykształci się obywateli w zakresie zdrowego żywienia małym kosztem, by nie sięgali do neolitycznego uwarunkowania: słodko, tłusto i pikantnie. Analogicznie zaś dzieje się w polu mediów. Osoby nieuformowane odwołają się do najprostszych, ewolucyjnych popędów, a są to przemoc i konkurencja oraz seks. Dane nam, aby przetrwać i dążąc do wysokiej pozycji w hierarchii społecznej, zapewniać sobie najlepszych partnerów seksualnych.
Tylko edukacja daje nam szansę spojrzenia na wszystko to z zewnątrz i zastanowienia się, czy tego właśnie chcę. Jako ludzie jedyni w przyrodzie mamy szansę na taką refleksję. Szkoda, że korzystamy z niej tak rzadko.
Mówił pan, że pogrążamy się w wirtualnych światach, by wychodzić poza siebie albo zapełniać duchową pustkę, czasem jednak odrywamy się od rzeczywistości, by spotykać tam innych ludzi.
Oczywiście. Internet jako jeden z największych wynalazków ludzkości modyfikuje nasz sposób funkcjonowania jako całego gatunku, w tym też relacji międzyludzkich. Ma to, rzecz jasna, dobre i złe strony.
Zacznijmy od dobrych.
Wyobraźmy sobie zatem, że jesteśmy parą, gdzieś w latach 60. ubiegłego wieku. Akurat jestem daleko, ale wiedziony przypływem nagłej tęsknoty wysyłam do pani list. I cóż? Czuła odpowiedź dociera do mnie po dwóch tygodniach, gdy mam właśnie kłopoty w pracy i jestem wściekły. Inaczej dziś, gdy zarówno miłosne uniesienia, jak i gorzkie żale wymienialibyśmy np. na Skypie, współbrzmiąc emocjonalnie w tym samym czasie.
Tymczasem, gdy pojawiła się poczta elektroniczna...
...chór krytykantów głośno prorokował nadciągający zmierzch epistolografii, wygłaszając listom pisanym wręcz żałobny rapsod. I cóż? Czy napisalibyśmy tak wiele papierowych listów, ile teraz piszemy online? Dzięki nowym technologiom możemy zatem żyć w kontakcie z przyjaciółmi i bliskimi mieszkającymi daleko. Także nawiązywać i podtrzymywać niemożliwe dawniej z racji odległości związki.
Wspomniał pan przed wywiadem o swym adoptowanym synu mieszkającym aż na Hawajach.
Zrobiłem to, by zapewnić, że wiem, o czym mówię. Jeśli zatem sieć to konieczny substytut, wszystko w porządku, ale na tym pozytywy się kończą. Problem zaczyna się bowiem, gdy zamiast stanąć twarzą w twarz z żywym człowiekiem, wybieramy rozmowę przez telefon czy komunikator, by uniknąć konieczności mierzenia się z pełną odpowiedzialnością za to, co chcemy powiedzieć, czy prawdą o tej relacji.
Łatwiej wygarnąć komuś czy odmówić e-mailem?
Gorzej, gdy zrywamy w ten sposób związki międzyludzkie, także miłosne. Amerykańska badaczka Sherry Turkle, analizująca stosunki łączące ludzi i komputery, w książce „Samotni razem" pisze, że technologia służy wyeliminowaniu z komunikacji wszelkich niewygodnych elementów, by uwolnić nas od przymusu konfrontacji z nimi. O ileż łatwiej złożyć kondolencje, pisząc esemesa, niż zadzwonić czy zmierzyć się z czyimś bólem i szlochem, składając je twarzą w twarz. Wykształciła się zatem forma kontaktu za pośrednictwem mediów, która coraz częściej zastępuje kontakt rzeczywisty mimo braku fizycznej odległości, sprawiając, że wielu z nas zaczyna żyć w bańkach medialnych.
Może, nawet mieszkając w domu obok, bywamy na piśmie bardziej otwarci?
Oczywiście, niektórzy deklarują, że używając komunikatora, są bardziej autentyczni, spontaniczni czy skłonni do zwierzeń. Ba, nawet partnerowi potrafią okazać w ten sposób więcej czułości i pożądania niż w realnym życiu, gdy w obliczu jego emocji i ciała ogarnia ich niemoc. Bywa, że te same osoby łączą dwa równoległe związki: w realu i online.
Który jest prawdziwy?
Obydwa. Warto się jednak zastanowić, która relacja zaczyna przeważać i jak przekłada się to na codzienność. Być może jesteśmy świadkami ustalania się nowych, niemożliwych dawniej typów relacji. Tym bardziej że ich przedsmak już był. Zdarzała się zażyła korespondencja między ludźmi, którzy w rzeczywistości nigdy się nie spotkali. Mało tego, czasem lepsze porozumienie czujemy z kimś, kto żyje daleko, niż z tym z pokoju obok.
Jeśli tak, to dlaczego wirtualne relacje wkłada pan między negatywy?
Tylko wtedy, gdy taki kontakt wybieramy nie z konieczności, lecz dobrowolnie. To tak, jakbym wolał oglądać pani fotografie niż panią. Pewne formy kontaktu wymagają po prostu cielesnej obecności. Czy można mówić o prawdziwej przyjaźni, nie angażując się w żaden aspekt życia drugiego człowieka bezpośrednio?
Wyobraża sobie pani, że nasi rodzice rozmawialiby z nami w dzieciństwie głównie przez telefon, bo mieli mało czasu i tak im było wygodnie? Tyle że byłaby to ich wygoda. Nam bowiem taka relacja mogłaby nie wystarczyć. Nawet zwierzęciu nie wystarczy kontakt z opiekunem na odległość. Mało tego, ludzkie doświadczenia nabyte w wyniku przestępstwa pokazują, że zdrowe, karmione niemowlę pozbawione dotyku umrze.
Trudno w to uwierzyć.
A jednak. Dlatego w prawdziwej relacji trzeba zmierzyć się z wszelkimi niedogodnościami. Kontaktując się z ludźmi za pośrednictwem Snapchata czy Facebooka, stwarzamy bowiem jedynie iluzję relacji. Tu zaś zbliżamy się do rzeczy coraz ważniejszych, czyli prawdy, że fundamentem relacji międzyludzkich jest dbanie o nie. Człowieczeństwo czerpie przecież nie tylko z natury, ale i z kultury. Słowo „kultura" zaś ma swoje korzenie w rolnictwie.
Łacińskie „colere" znaczy pielęgnować, dbać.
Pomijając wszelkie słodko-ckliwe konotacje, powiem, że relacje międzyludzkie przypominają ogród. Nie wystarczy obsadzić go rzadkimi okazami roślin. By przetrwał, trzeba go doglądać, nawozić, podlewać, chronić przed inwazją insektów, a gdy się nie uda, zwalczać je. Ważne przy tym, by wszystkie te prace wykonywać we właściwym czasie. Podlewanie do głębi uschniętych roślin nie ożywi ich.
Dbałości o relację uczy praktykowanie „uważności", bardziej znane jako angielskie „mindfulness". To antidotum na oderwanie od rzeczywistości polegające na zaangażowaniu wszystkich zmysłów w dziejącą się teraźniejszość, trwającą chwilę.
Dla mnie to jeden ze sposobów wychodzenia poza siebie, o których mówiłem na początku naszej rozmowy. W pełni skupiając uwagę na wykonywanych czynnościach czy elementach otaczającej nas rzeczywistości, nie dajemy się owładnąć własnym lękom, egzystencjalnej trwodze (strachowi przed śmiercią) czy czarnym myślom. Jest to zresztą zaadaptowana do potrzeb zeświecczonego obywatela Zachodu praktyka buddyjska. A stosujemy ją głównie w terapii. Pomaga się w ten sposób np. rodzicom autystycznych niemowląt, chroniąc ich małżeństwa przed rozpadem, częstym wobec choroby dziecka.
Mówi pan, że to praktyka buddyjska. Chrześcijaństwo nie stwarza nam takiej oferty?
Jak najbardziej. Służą temu wszelkie praktyki kontemplacyjne znane pierwszym mnichom chrześcijańskim, ojcom pustyni. Także założyciel zakonu jezuitów Ignacy Loyola opracował ćwiczenia duchowe zwane medytacją ignacjańską. Albo modlitwy polegające na powtarzaniu tych samych słów czy odmawianie różańca. Wszystko to, podobnie jak medytacja w kulturze Wschodu, skutecznie oczyszcza umysł. Każda religia, jak mówiłem, jest jednym z dobrych sposobów przekraczania siebie.
A przed wywiadem cytował pan Marksa „Religia to opium dla mas".
Ujmę to pozytywnie: religia ma moc wyrywania nas z samotności, osobności, lęku czy grzechu i wyrzucania nas „na zewnątrz". Ewangelia uczy: zaprzyj się samego siebie, bierz krzyż i idź za Jezusem. W najbardziej zaś radykalnym, religijnym sensie przekroczeniem siebie jest śmierć. Ziarno, by dało owoc, musi umrzeć. Umiera też człowiek stary, który jest w nas, by mógł się narodzić nowy. Umierając (w wielu sensach tego słowa), przechodzę zatem od starego do nowego siebie.
Zostawmy religię. Okazuje się, że sieć potrafi odebrać nam umiejętność realnego życia. Pół miliona młodych Japończyków dopadło hikikomori, czyli „bunt zamkniętego pokoju". Żyją jedynie w sieci, pozbawieni niemal kontaktu z rzeczywistością. Pokazuje to także „Sala samobójców", polski film Jana Komasy.
Szkoci próbują wprowadzać w szkołach zasadę „pół godziny bez smartfona", co dla większości uczniów okazuje się męką ponad siły, bo uzależnić można się od wszystkiego. Tyle że nie znamy kierunku, w jakim zmierza świat, ani losów dalszej ludzkiej ewolucji. Rzeczywistość wirtualna może stać się częścią definicji rodzaju ludzkiego, bo sieć zostanie zintegrowana z naszym mózgiem i układem nerwowym. Mimo że wciąż jeszcze pozostaje narzędziem, funkcjonuje już bowiem coraz bliżej nas.
Bez przesady.
Cóż, niegdyś człowiek rodził się i umierał w tym samym wszechświecie, przez całe życie pisząc gęsim piórem. 40-latek uważany był za długowiecznego. Jednak na początku XX wieku taki czas się skończył i dziś proces cywilizacyjny stale przyspiesza. Czy pamięta pani, jak latach 90. rozmawianie przez telefon na ulicy uważaliśmy za działanie przeciwko rzeczywistości?
Pamiętam też z podręcznika do historii rycinę przedstawiającą ludzi uciekających przed pierwszym parowozem.
Człowiek bowiem od zarania dziejów walczy z czasem i przestrzenią. Poszukuje leków, by żyć dłużej, penetruje kosmos, coraz szybciej przemieszcza się i przekazuje informacje. Tyle że podobnie jak nie jesteśmy w stanie w pełni wykorzystać możliwości nowych technologii, tak nie zdajemy sobie sprawy z zagrożeń, jakie stanowią. Pozostaje nam zatem nauka panowania nad wirtualnymi narzędziami tak, by nam służyły, a nie brały nas w posiadanie. —rozmawiała Ewelina Pietryga
Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński jest kierownikiem Zakładu Psychologii Ogólnej Instytutu Psychologii UJ, członkiem Kolegium Interdyscyplinarnego Centrum Etyki Wydziału Filozoficznego UJ.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95