Wyjść z siebie, wrócić lepszym

Człowiek po długiej pracy musi wyhamować myśli i je wyciszyć. Po ciężkim dniu nie posłucham zatem symfonii Gustava Mahlera, nie pogram też w szachy. Będę za to bezmyślnie patrzył, jak leją się po gębach w filmie klasy B – mówi Ewelinie Pietrydze Bartłomiej Dobroczyński, psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Publikacja: 07.07.2017 16:30

Wyjść z siebie, wrócić lepszym

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Guzik

Rz: Pański ulubiony serial to...

Nowe odcinki „Miasteczka Twin Peaks" Dawida Lyncha. Oglądam je, siedząc jak skamieniały w obawie, że serial zaraz się skończy...

...marnując tym samym czas na oglądanie wymyślonych historii. Kompulsywnie oglądane seriale, Facebook, gry komputerowe: dlaczego uciekamy od życia w nieistniejące światy?

Nie nazwałbym tego ucieczką. Poszukujemy raczej kolejnych sposobów wychodzenia poza samych siebie, bo taka transcendencja jest naszą podstawową potrzebą. Jako ludzie mamy alternatywę: albo zagłębić się w siebie, bez końca analizując swój wewnętrzny dialog, albo skierować uwagę na zewnątrz i dać się pochłonąć światu. Problem w tym, że największym zagrożeniem bywają dla nas własne myśli. Zwłaszcza czarne i podszyte lękiem obsiadające nas natrętnie jak muchy także wtedy, kiedy nie trzeba. Nerwice, depresje, narcyzm często biorą się z egocentryzmu i zbytniej koncentracji na własnych, wewnętrznych rozterkach.

Mądrzej jest oddać duszę światu na zewnątrz?

Na to wygląda. Wszystkie badania psychologiczne pokazują, że im aktywniejsi jesteśmy na zewnątrz, tym bardziej czujemy się szczęśliwi. Człowiek bowiem nie jest samowystarczalny. Potrzebuje rozwoju i dopełnienia w innych ludziach, czyli przekraczania siebie, wychodzenia poza własne wnętrze. Służą mu zaś do tego różne instrumenty.

Jakie?

Budowanie relacji międzyludzkich, angażowanie się w miłość, przyjaźń, pracę. Także wyznawanie religii, Boga, kontemplacja, pomaganie innym albo wychodzenie naprzeciw wartościom czy ideałom, które konstytuują nasz świat. Także oddawanie się przyjemnościom i rozrywkom: nie tylko sztuce wysokiej, ale też surfowaniu po sieci (bezmyślnemu i nie), wrzucaniu zdjęć na Instagrama czy Facebooka czy grom komputerowym; służą do tego także alkohol, narkotyki czy oglądanie pornografii. Potrzebę tę można bowiem realizować zdrowo (normalnie) lub patologicznie, dobrze lub źle.

Jak to ocenić?

Najlepiej po owocach. Naprawdę przekroczywszy siebie, człowiek nie wraca już do punktu wyjścia, bo rozwija się i wzbogaca wewnętrznie. W innym przypadku to tylko chwilowa ucieczka od rzeczywistości, którą sugerowała pani początku naszej rozmowy. Weźmy za przykład alkohol: gdy upojenie minie, powróci pani w to samo miejsce ani bogatsza, ani pełniejsza. Taka, jaką była.

Pana za to wzbogaci obejrzenie kolejnego odcinka „Miasteczka Twin Peaks".

Wzbogaca mnie sztuka. A odkąd kino się skomercjalizowało, rolę krzewiciela kultury wysokiej zaczyna przejmować telewizja i seriale są coraz bardziej wyrafinowane. Sztuka zaś wyrywa nas z siebie w taki sposób, jak czyni to ekstaza, np. religijna. Wracając jednak do kwestii cyberprzestrzeni: wszelkie fikcyjne opowieści i historie pełnią też rolę społecznego DNA. Dziedziczymy przecież nie tylko biologicznie, ale też kulturowo i społecznie. Fikcyjne opowieści rozwijają i kształtują naszą tożsamość, pamięć społeczną, historyczną, wzorce osobowe czy modele zachowań.

Fakt, już 17 tys. lat przed Chrystusem człowiek uwieczniał zwierzęta, na które polował, na ścianach akwitańskiej jaskini Lascaux...

...tworząc tym samym pierwsze dzieła sztuki. Dzięki nim porządkował swoje doświadczenia i przekazywał je przyszłym pokoleniom. Jesteśmy w końcu jedynym gatunkiem w przyrodzie, który potrafi zorganizować się wokół niematerialnych idei, takich jak Bóg czy naród. Jako istoty historyczne gromadzimy też wiedzę na swój temat. Wreszcie: fikcyjne światy stanowią dla nas rozrywkę, gdy potrzebujemy wytchnienia. Bywa też, że jesteśmy w ten sposób rządzeni.

Manipulowani?

Tak. Francuski filozof Guy Debord ukuł pojęcie „społeczeństwa spektaklu". Jego zdaniem produkowane historie, modelując ludzkie zachowania i wybory, służą zaszczepianiu nam pewnej ideologii. Znany rosyjski pisarz Wiktor Pielewin w książce „Generation P" pokazał, jak sterują nami z koncerny medialne: telewizja czy rynek reklamy. Społeczeństwo zaś porównał do rękawiczki, w którą media wsuwają się niczym ręka, by nią poruszać. Idźmy dalej: fikcja literacka czy filmowa nie bierze się znikąd. Oddając się rozrywkom czy zabawom, od dzieciństwa nie robimy przecież nic innego, niż hołdujemy wartościom własnej kultury. Bez względu na to, czy oglądamy piłkę nożną, czy śledzimy „życie gwiazd" na portalu typu Pudelek.

Portale plotkarskie są wartością naszej kultury?

Cóż, jeśli żyjemy w kapitalizmie korporacyjno-bankowym, gdzie w cenie są niezależność, bogactwo, a także ciągłe starcie i konkurowanie z innymi, to nic dziwnego, że wartością takiej kultury jest oglądanie portali wyrokujących, kto jest lepiej ubrany albo skuteczniej odmłodzony czy serialu o tym, kto ostatecznie zdobędzie całą władzę.

Jak w spływającym krwią serialu „Gra o tron", który dowodzi, że człowiek zrobi wszystko dla władzy, bogactwa i seksu? Tacy jesteśmy?

Zgadzam się, że socjaldarwinistyczna wizja świata i diagnoza człowieczeństwa są w tym filmie bardzo przygnębiające. Niemniej, proszę zauważyć, że wysokobudżetowe seriale podobnie jak komercyjne portale internetowe nie są dziełem przypadku, lecz odpowiedzią na istotne potrzeby człowieka. Zanim powstaną, prowadzi się badania marketingowe oceniające potencjalny sukces takich produktów. Wirtualne światy fascynują nas, bo armia naukowców pracowała nad tym, by dopasować ich treść do naszych oczekiwań.

Nie są to narzędzia niewinne, ale służące do zarabiania wielkich pieniędzy. W przypadku portali typu Facebook – m.in. przez gromadzenie danych. Skonstruowano je przy tym tak, by utrudnić nam korzystanie z sieci, gdy nie chcemy zakładać tam konta. Doświadczam tego, odkąd zlikwidowałem konto Google, doznając wrażenia, że otacza mnie „Nowy wspaniały świat" Aldousa Huxleya, w którym żyjemy bez wyjścia, uwikłani w panujący system.

Widzę, że wyznaje pan spiskową teorię świata.

Mam tylko świadomość, że wszelkie rozmowy takie jak nasza są refleksjami mrówki nad huraganami. Nikomu z nas nie uda się wyłączyć Facebooka.

Sami napędzamy mechanizm, którego bywamy ofiarami?

Owszem, bo tak na nas działa. Ale czy zdoła pani przekonać kobiety, że pulchne jest piękne itd.? Zaszczułyby panią. Jako istoty społeczne pilnujemy się bowiem nawzajem, a „społeczeństwo spektaklu" to podtrzymuje. Co gorsza, większość z nas, nieświadoma manipulacji, pozostaje bierna, żyjąc w świecie, jaki jej podano. Nie wiedząc, czego chce, dopóki nie pokaże się jej, co to jest. Od małego socjalizuje się nas przecież do naśladowania innych.

Pokazuje się nam, jak myć zęby i posługiwać się sztućcami...

...komu się kłaniać, a komu nie. Ową skłonność do naśladownictwa wykorzystują potem media, koncerny, rządy czy osoby opiniotwórcze, wciąż prezentując nam gotowe modele. By sprzedać nowy typ telefonu, zatrudniam „gwiazdę" o odpowiednim potencjale reklamowym, a jej fani bezkrytycznie ją naśladują. Podobnie w kwestii rekreacji. Mało kto planuje czas w wolny dzień. Większość oddaje się temu, co się trafi, choćby miał grać w tzw. strzelanki.

Nie wiedząc, czego chce, włącza sieć i bierze, co dają?

Właśnie. Pani zakłada jednak, że bywa to stratą czasu, a tym samym, że jest ktoś, kto wie, co w tym czasie powinniśmy robić. Tyle że ludzie różnią się od siebie i nie wszyscy potrzebują sztuki wysokiej czy skomplikowanych treści. Dlaczego? W dużej mierze przesądza o tym środowisko, w który żyjemy. O tym, czy nasze dziecko będzie hipsterem czy narodowcem, zadecydują szkolni rówieśnicy czy klimat osiedla, na którym się wychowa. Także media, które narzucą mu style relacji, ideały czy sposób wypoczynku. A są w tej mierze nieskończenie bardziej efektywne niż kilka dekad temu, gdy winylową płytę mogłem kupić wtedy, gdy udało mi się ją gdzieś dostać.

A zamiast strzelać na monitorze do awatara, mógł pan co najwyżej powciskać guziki telewizora marki Neptun. Ot, taki przedsmak zappingu....

...czyli przerzucania kanałów. Badania pokazują, że oddajemy się temu tym chętniej, im bardziej jesteśmy wyczerpani. Nie bez przyczyny sztukę wysoką nazywano przywilejem klasy próżniaczej. Przemęczeni pracą nie mamy bowiem wolnych mocy umysłowych, by w cokolwiek się zaangażować. Podobnie jak koń, który ukończywszy długi bieg, potrzebuje jeszcze chodzić, by nie zachorować, tak człowiek po długiej pracy musi wyhamować myśli i je wyciszyć. Po ciężkim dniu nie posłucham zatem symfonii Gustava Mahlera, nie pogram też w szachy. Będę za to bezmyślnie patrzył, jak leją się po gębach w filmie klasy B. Nie buduje mnie to i jest zapewne marnowaniem czasu, ale czy jest mi to potrzebne?

Słyszę, że tak.

Proszę zrozumieć, że nie ma w życiu rzeczy czarno-białych. W Polsce lubimy dzielić na dobre i złe, ale takie myślenie jest przywilejem dziecka. Dorosłość wie, że dobro i zło jest pomieszane, ba, często nierozdzielnie. Podam przykład: Belgia to bogaty kraj, a dzieci chodzą tam do dobrych szkół. Mało kto dziś pamięta, że bogactwo to wyrosło na niewolniczej pracy i ludobójczej śmierci miliona mieszkańców Afryki wybitych w Kongu przez króla Leopolda II na przełomie XIX i XX wieku. Owe dobre szkoły to zatem dobro czy zło? Czy może nie da się tego rozdzielić, bo pewne wartości osiągane są kosztem rzeczy złych?

To także kwestia odpowiedzialności za czyny przodków. Wracajmy jednak do telewizora: nie zawsze tylko ze zmęczenia godzinami oglądamy przecież owo niebudujące nas mordobicie w filmach klasy B.

Gdy mamy dużo wolnego czasu, a przy tym i pustki wewnętrznej, mało zaś własnego życia, patrzymy najpierw, co robią inni. Oglądamy seriale, by pożyć życiem innych, albo filmiki na YouTubie, by zobaczyć, jak robi się to, czego sami nie robimy, do tego trochę pornografii, „strzelanka" i zapity wódką grill.

Mamy też pasje.

Naprawdę? Od morza do Tatr owe pasje widać na liście serialowych hitów, czego wcale nie mówię z potępieniem. Aby korzystać z sieci wybiórczo, tak, by nas wzbogacała, trzeba bowiem mieć narzędzia kulturowe, czyli wiedzę.

Skąd mamy ją czerpać?

Z dobrej edukacji, która nauczy nas, jak organizować wolny czas: mecz hokeja na trawie czy trupa teatralna.

Pan żartuje.

A pani ulega społecznym wpływom dotyczącym tego, co warto robić, a czego nie. Co gorsza, szkolna edukacja też nie jest nastawiona na nasz rozwój czy budowanie wnętrza. Kapitalistyczno-bankowy wzorzec społeczeństwa każe edukować obywatela tak, by znalazł pracę i sprawiał jak najmniej problemów. Celem edukacji w podstawówce jest zatem promocja do liceum, potem matura itd. Stąd mamy w sobie pustkę lub interesujemy się jedynie tym, co wszyscy. Oryginalne pasje zaś są rzadkością.

Wytłumaczę rolę edukacji, biorąc za przykład pole kulinarne: jeśli zostawi się ludzi tzw. prawom rynku...

...liczba ludzi otyłych wzrośnie?

Tak. Osoby niewykształcone nie dowiedzą się bowiem, że najtańsze, ale najczęściej reklamowane jedzenie szkodzi. Zostaną ofiarami systemu, w jakim żyją. Inaczej będzie, gdy od małego wykształci się obywateli w zakresie zdrowego żywienia małym kosztem, by nie sięgali do neolitycznego uwarunkowania: słodko, tłusto i pikantnie. Analogicznie zaś dzieje się w polu mediów. Osoby nieuformowane odwołają się do najprostszych, ewolucyjnych popędów, a są to przemoc i konkurencja oraz seks. Dane nam, aby przetrwać i dążąc do wysokiej pozycji w hierarchii społecznej, zapewniać sobie najlepszych partnerów seksualnych.

Tylko edukacja daje nam szansę spojrzenia na wszystko to z zewnątrz i zastanowienia się, czy tego właśnie chcę. Jako ludzie jedyni w przyrodzie mamy szansę na taką refleksję. Szkoda, że korzystamy z niej tak rzadko.

Mówił pan, że pogrążamy się w wirtualnych światach, by wychodzić poza siebie albo zapełniać duchową pustkę, czasem jednak odrywamy się od rzeczywistości, by spotykać tam innych ludzi.

Oczywiście. Internet jako jeden z największych wynalazków ludzkości modyfikuje nasz sposób funkcjonowania jako całego gatunku, w tym też relacji międzyludzkich. Ma to, rzecz jasna, dobre i złe strony.

Zacznijmy od dobrych.

Wyobraźmy sobie zatem, że jesteśmy parą, gdzieś w latach 60. ubiegłego wieku. Akurat jestem daleko, ale wiedziony przypływem nagłej tęsknoty wysyłam do pani list. I cóż? Czuła odpowiedź dociera do mnie po dwóch tygodniach, gdy mam właśnie kłopoty w pracy i jestem wściekły. Inaczej dziś, gdy zarówno miłosne uniesienia, jak i gorzkie żale wymienialibyśmy np. na Skypie, współbrzmiąc emocjonalnie w tym samym czasie.

Tymczasem, gdy pojawiła się poczta elektroniczna...

...chór krytykantów głośno prorokował nadciągający zmierzch epistolografii, wygłaszając listom pisanym wręcz żałobny rapsod. I cóż? Czy napisalibyśmy tak wiele papierowych listów, ile teraz piszemy online? Dzięki nowym technologiom możemy zatem żyć w kontakcie z przyjaciółmi i bliskimi mieszkającymi daleko. Także nawiązywać i podtrzymywać niemożliwe dawniej z racji odległości związki.

Wspomniał pan przed wywiadem o swym adoptowanym synu mieszkającym aż na Hawajach.

Zrobiłem to, by zapewnić, że wiem, o czym mówię. Jeśli zatem sieć to konieczny substytut, wszystko w porządku, ale na tym pozytywy się kończą. Problem zaczyna się bowiem, gdy zamiast stanąć twarzą w twarz z żywym człowiekiem, wybieramy rozmowę przez telefon czy komunikator, by uniknąć konieczności mierzenia się z pełną odpowiedzialnością za to, co chcemy powiedzieć, czy prawdą o tej relacji.

Łatwiej wygarnąć komuś czy odmówić e-mailem?

Gorzej, gdy zrywamy w ten sposób związki międzyludzkie, także miłosne. Amerykańska badaczka Sherry Turkle, analizująca stosunki łączące ludzi i komputery, w książce „Samotni razem" pisze, że technologia służy wyeliminowaniu z komunikacji wszelkich niewygodnych elementów, by uwolnić nas od przymusu konfrontacji z nimi. O ileż łatwiej złożyć kondolencje, pisząc esemesa, niż zadzwonić czy zmierzyć się z czyimś bólem i szlochem, składając je twarzą w twarz. Wykształciła się zatem forma kontaktu za pośrednictwem mediów, która coraz częściej zastępuje kontakt rzeczywisty mimo braku fizycznej odległości, sprawiając, że wielu z nas zaczyna żyć w bańkach medialnych.

Może, nawet mieszkając w domu obok, bywamy na piśmie bardziej otwarci?

Oczywiście, niektórzy deklarują, że używając komunikatora, są bardziej autentyczni, spontaniczni czy skłonni do zwierzeń. Ba, nawet partnerowi potrafią okazać w ten sposób więcej czułości i pożądania niż w realnym życiu, gdy w obliczu jego emocji i ciała ogarnia ich niemoc. Bywa, że te same osoby łączą dwa równoległe związki: w realu i online.

Który jest prawdziwy?

Obydwa. Warto się jednak zastanowić, która relacja zaczyna przeważać i jak przekłada się to na codzienność. Być może jesteśmy świadkami ustalania się nowych, niemożliwych dawniej typów relacji. Tym bardziej że ich przedsmak już był. Zdarzała się zażyła korespondencja między ludźmi, którzy w rzeczywistości nigdy się nie spotkali. Mało tego, czasem lepsze porozumienie czujemy z kimś, kto żyje daleko, niż z tym z pokoju obok.

Jeśli tak, to dlaczego wirtualne relacje wkłada pan między negatywy?

Tylko wtedy, gdy taki kontakt wybieramy nie z konieczności, lecz dobrowolnie. To tak, jakbym wolał oglądać pani fotografie niż panią. Pewne formy kontaktu wymagają po prostu cielesnej obecności. Czy można mówić o prawdziwej przyjaźni, nie angażując się w żaden aspekt życia drugiego człowieka bezpośrednio?

Wyobraża sobie pani, że nasi rodzice rozmawialiby z nami w dzieciństwie głównie przez telefon, bo mieli mało czasu i tak im było wygodnie? Tyle że byłaby to ich wygoda. Nam bowiem taka relacja mogłaby nie wystarczyć. Nawet zwierzęciu nie wystarczy kontakt z opiekunem na odległość. Mało tego, ludzkie doświadczenia nabyte w wyniku przestępstwa pokazują, że zdrowe, karmione niemowlę pozbawione dotyku umrze.

Trudno w to uwierzyć.

A jednak. Dlatego w prawdziwej relacji trzeba zmierzyć się z wszelkimi niedogodnościami. Kontaktując się z ludźmi za pośrednictwem Snapchata czy Facebooka, stwarzamy bowiem jedynie iluzję relacji. Tu zaś zbliżamy się do rzeczy coraz ważniejszych, czyli prawdy, że fundamentem relacji międzyludzkich jest dbanie o nie. Człowieczeństwo czerpie przecież nie tylko z natury, ale i z kultury. Słowo „kultura" zaś ma swoje korzenie w rolnictwie.

Łacińskie „colere" znaczy pielęgnować, dbać.

Pomijając wszelkie słodko-ckliwe konotacje, powiem, że relacje międzyludzkie przypominają ogród. Nie wystarczy obsadzić go rzadkimi okazami roślin. By przetrwał, trzeba go doglądać, nawozić, podlewać, chronić przed inwazją insektów, a gdy się nie uda, zwalczać je. Ważne przy tym, by wszystkie te prace wykonywać we właściwym czasie. Podlewanie do głębi uschniętych roślin nie ożywi ich.

Dbałości o relację uczy praktykowanie „uważności", bardziej znane jako angielskie „mindfulness". To antidotum na oderwanie od rzeczywistości polegające na zaangażowaniu wszystkich zmysłów w dziejącą się teraźniejszość, trwającą chwilę.

Dla mnie to jeden ze sposobów wychodzenia poza siebie, o których mówiłem na początku naszej rozmowy. W pełni skupiając uwagę na wykonywanych czynnościach czy elementach otaczającej nas rzeczywistości, nie dajemy się owładnąć własnym lękom, egzystencjalnej trwodze (strachowi przed śmiercią) czy czarnym myślom. Jest to zresztą zaadaptowana do potrzeb zeświecczonego obywatela Zachodu praktyka buddyjska. A stosujemy ją głównie w terapii. Pomaga się w ten sposób np. rodzicom autystycznych niemowląt, chroniąc ich małżeństwa przed rozpadem, częstym wobec choroby dziecka.

Mówi pan, że to praktyka buddyjska. Chrześcijaństwo nie stwarza nam takiej oferty?

Jak najbardziej. Służą temu wszelkie praktyki kontemplacyjne znane pierwszym mnichom chrześcijańskim, ojcom pustyni. Także założyciel zakonu jezuitów Ignacy Loyola opracował ćwiczenia duchowe zwane medytacją ignacjańską. Albo modlitwy polegające na powtarzaniu tych samych słów czy odmawianie różańca. Wszystko to, podobnie jak medytacja w kulturze Wschodu, skutecznie oczyszcza umysł. Każda religia, jak mówiłem, jest jednym z dobrych sposobów przekraczania siebie.

A przed wywiadem cytował pan Marksa „Religia to opium dla mas".

Ujmę to pozytywnie: religia ma moc wyrywania nas z samotności, osobności, lęku czy grzechu i wyrzucania nas „na zewnątrz". Ewangelia uczy: zaprzyj się samego siebie, bierz krzyż i idź za Jezusem. W najbardziej zaś radykalnym, religijnym sensie przekroczeniem siebie jest śmierć. Ziarno, by dało owoc, musi umrzeć. Umiera też człowiek stary, który jest w nas, by mógł się narodzić nowy. Umierając (w wielu sensach tego słowa), przechodzę zatem od starego do nowego siebie.

Zostawmy religię. Okazuje się, że sieć potrafi odebrać nam umiejętność realnego życia. Pół miliona młodych Japończyków dopadło hikikomori, czyli „bunt zamkniętego pokoju". Żyją jedynie w sieci, pozbawieni niemal kontaktu z rzeczywistością. Pokazuje to także „Sala samobójców", polski film Jana Komasy.

Szkoci próbują wprowadzać w szkołach zasadę „pół godziny bez smartfona", co dla większości uczniów okazuje się męką ponad siły, bo uzależnić można się od wszystkiego. Tyle że nie znamy kierunku, w jakim zmierza świat, ani losów dalszej ludzkiej ewolucji. Rzeczywistość wirtualna może stać się częścią definicji rodzaju ludzkiego, bo sieć zostanie zintegrowana z naszym mózgiem i układem nerwowym. Mimo że wciąż jeszcze pozostaje narzędziem, funkcjonuje już bowiem coraz bliżej nas.

Bez przesady.

Cóż, niegdyś człowiek rodził się i umierał w tym samym wszechświecie, przez całe życie pisząc gęsim piórem. 40-latek uważany był za długowiecznego. Jednak na początku XX wieku taki czas się skończył i dziś proces cywilizacyjny stale przyspiesza. Czy pamięta pani, jak latach 90. rozmawianie przez telefon na ulicy uważaliśmy za działanie przeciwko rzeczywistości?

Pamiętam też z podręcznika do historii rycinę przedstawiającą ludzi uciekających przed pierwszym parowozem.

Człowiek bowiem od zarania dziejów walczy z czasem i przestrzenią. Poszukuje leków, by żyć dłużej, penetruje kosmos, coraz szybciej przemieszcza się i przekazuje informacje. Tyle że podobnie jak nie jesteśmy w stanie w pełni wykorzystać możliwości nowych technologii, tak nie zdajemy sobie sprawy z zagrożeń, jakie stanowią. Pozostaje nam zatem nauka panowania nad wirtualnymi narzędziami tak, by nam służyły, a nie brały nas w posiadanie.   —rozmawiała Ewelina Pietryga

Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński jest kierownikiem Zakładu Psychologii Ogólnej Instytutu Psychologii UJ, członkiem Kolegium Interdyscyplinarnego Centrum Etyki Wydziału Filozoficznego UJ.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Pański ulubiony serial to...

Nowe odcinki „Miasteczka Twin Peaks" Dawida Lyncha. Oglądam je, siedząc jak skamieniały w obawie, że serial zaraz się skończy...

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu