Wiechecki: Byłem ministrem i wyszedłem z tego bez szwanku

Po cichu ucieszyłem się z upadku rządu PiS–LPR–Samoobrona. Bo skoro wobec wicepremiera Leppera można organizować takie prowokacje, to co dopiero wobec mnie, szefa niedużego resortu - rozmowa z Rafałem Wiecheckim, byłym ministrem gospodarki morskiej.

Aktualizacja: 09.07.2017 06:14 Publikacja: 07.07.2017 16:00

Roman Giertych dał Rafałowi Wiecheckiemu dobę na zastanowienie się, czy chce być ministrem. I tak me

Roman Giertych dał Rafałowi Wiecheckiemu dobę na zastanowienie się, czy chce być ministrem. I tak mecenas z mecenasem znaleźli się w rządzie.

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Rz: Niedawno w Radomiu wszechpolacy pobili działacza KOD. Był pan członkiem Młodzieży Wszechpolskiej. Co jest nie tak z tą organizacją, że ciągle ma problemy z agresją swoich działaczy?

Nie znam historii z Radomia, ale przyznaję, że w czasach, gdy sam należałem do Młodzieży Wszechpolskiej, nieraz zastanawialiśmy się, czy przyjmować do organizacji np. tylko studentów, intelektualistów i rozwijać się w takim wyselekcjonowanym gronie, czy też otwierać się na ludzi, których dopiero trzeba ukształtować. Osobiście opowiadałem się za tym, żeby dać sobie spokój z ludźmi, które mają skłonność do awantur i przez to psują nasz wizerunek. Nasza organizacja liczyła tysiąc członków, organizowała akcje charytatywne, a była postrzegana przez jeden czy drugi incydent wywołany przez awanturników. Moim zdaniem skórka nie była warta wyprawki. Jednocześnie, gdybyśmy zostawili samopas ludzi o radykalnych poglądach, to oni przecież poszliby do jakiejś innej organizacji, gdzie wyrażaliby swój sprzeciw w agresywny sposób. A tak mogliśmy przynajmniej próbować nad nimi zapanować i kształtować bardziej pozytywne, prospołeczne postawy.

Został pan najmłodszym ministrem w historii. Mając 28 lat, objął pan stanowisko ministra gospodarki morskiej, bez żadnego doświadczenia w administracji. Nie miał pan żadnych oporów przed wejściem do rządu?

Pewnie, że miałem. Ale pomyślałem, że drugi raz taka okazja może się nie nadarzyć. A nie było to przecież ministerstwo kluczowe dla gospodarki – jak na przykład finansów – tylko mały resort. Dlatego zdecydowałem się na to ryzyko. I uważam, że nie przysporzyłem rządowi żadnych problemów, a nawet udało mi się skutecznie przeprowadzić kilka rzeczy. Zrealizowałem wszystkie inwestycje ze środków unijnych, a część z nich była zagrożona. Udało się nie zmarnować ani jednego euro. Ukończyłem trasę Kwiatkowskiego, która wyprowadza cały transport z Gdyni na obwodnicę, mimo że w tej sprawie trwała procedura odwoławcza w UE. Skuteczne negocjacje z Komisją Europejską w sprawie programu rybołówstwa zakończyły się tym, że rybacy uzyskali 4 mld zł. To były największe środki przeznaczone na rybołówstwo w Unii Europejskiej.

Mówi pan o tym z taką dumą, a przecież LPR to była partia eurosceptyków. Wybory w 2004 roku do Parlamentu Europejskiego odbywały się pod hasłem „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela".

LPR była partią eurorealistów, a nie eurosceptyków. Po pierwsze, uważaliśmy, że źle wynegocjowano warunki naszego przystąpienia do UE. Podam pani przykłady z mojego podwórka – stocznie francuskie czy niemieckie mogły korzystać z pomocy publicznej, a stocznie polskie nie. Druga sprawa – nikt nie pomyślał, żeby zawalczyć o jak największą liczbę tonażu dla statków rybackich dalekomorskich, bo w okresie, kiedy toczyły się negocjacje, rybołówstwo dalekomorskie przechodziło totalne załamanie, mieliśmy jedynie kilka statków, a w latach świetności ponad 200. Ale parę lat później branża zaczęła odbijać się od dna, a myśmy nie mieli prawa wprowadzenia nowych trawlerów, gdyż nie mieliśmy tonażu. W rezultacie dziś nie mamy rybołówstwa dalekomorskiego. Poza tym LPR zawsze uważała, że Unia Europejska jest potrzebna jako wspólnota gospodarcza, ale bez tej całej otoczki kulturowej i politycznej, która powoduje tyle problemów. Najgorsze jest to pójście w kierunku jednego superpaństwa, które chce regulować najdrobniejsze sprawy. Gdyby Unia zajmowała się tylko gospodarką, dla wszystkich byłoby dużo lepiej.

Jakie były kulisy powołania pana na stanowisko ministerialne? Młodych, zdolnych polityków w LPR było wielu.

Wśród posłów mało kto miał wykształcenie takie jak ja – studiowałem dziennie jednocześnie prawo i zarządzanie środkami publicznymi, uzyskując dwa tytuły magisterskie: z prawa i ekonomii. Poza tym byłem autorem programu LPR w zakresie gospodarki morskiej, a to z tego powodu, że współpracowałem z Sylwestrem Chruszczem, europosłem LPR, który był w Parlamencie Europejskim wiceprzewodniczącym Komisji Transportu. Dzięki temu miałem dostęp do dokumentów źródłowych Parlamentu Europejskiego, pisząc m.in. pracę magisterską z ekonomii o transeuropejskich sieciach transportowych. Wreszcie byłem już wtedy adwokatem, tak jak ówczesny lider LPR Roman Giertych. (śmiech)

Rozumiem, że darzył pana sympatią, jak adwokat adwokata?

No tak. Roman Giertych uznał, że mam przygotowanie do pełnienia tej funkcji pomimo młodego wieku. Zadzwonił do mnie z propozycją objęcia stanowiska i dał jeden dzień na zastanowienie.

Niezbyt dużo.

Dlatego, że sytuacja była bardzo dynamiczna. Z naszego klubu parlamentarnego odeszła wówczas część posłów z Bogusławem Kowalskim na czele, tworząc samodzielne koło, otwarcie prorządowe. Groziło nam, że PiS weźmie do koalicji koło Kowalskiego, dobierze PSL, Samoobronę i będzie miał większość parlamentarną. A my pozostaniemy w opozycji. Z naszego punktu widzenia nie był to zły scenariusz. Kierownictwo LPR nie paliło się do rządzenia. Ale nasi wyborcy bardzo naciskali na współpracę z PiS i wejście do rządu. Decyzję o przystąpieniu do koalicji podjęliśmy błyskawicznie. Odbyły się pospieszne rozmowy koalicyjne, podzielono resorty. Dlatego nie było czasu na długie deliberowanie.

Dlaczego grupa posłów z Bogusławem Kowalskim odeszła z Klubu LPR? Doszło u was do konfliktu?

To byli posłowie od początku mocno propisowscy. Nie podobał im się dystans kierownictwa wobec pomysłu wejścia do rządu i postanowili otwarcie opowiedzieć się po stronie PiS. Zresztą na nich też były wywierane naciski w okręgach wyborczych, żeby wesprzeć PiS w rządzeniu. Odchodząc, wywarli też nacisk na nas. Mieliśmy wybór: albo nie wchodzić do rządu i narazić się na niezadowolenie wyborców, albo wejść do koalicji wiedząc, że może ona skończyć się dla nas nie najlepiej.

Dlaczego baliście się tej koalicji?

Klub PiS był dużo większy od naszego, a przy tym kierował swój program do podobnego elektoratu co my. Wiadomo, że większy ma więcej do powiedzenia. Gdybyśmy byli w opozycji, moglibyśmy punktować rząd i w ten sposób umacniać naszą pozycję na scenie politycznej. Wejście do koalicji z partnerem, który ma podobny elektorat i podobny program wyborczy, musiało się skończyć tym, że większy wyeliminował mniejszego.

Pan był za czy przeciw wejściu do rządu?

W tamtych czasach byłem przeciw, ale też uważałem, że trzeba się podporządkować decyzjom, które podejmowała partia. Nie zgadzam się z posłami, którzy uważają, że wejście do Sejmu jest przede wszystkim ich osobistą zasługą. Zawsze mówiłem: startujcie do Senatu w okręgach jednomandatowych i zobaczymy, czy się dostaniecie. Tylko nieliczni politycy mieliby szansę w takim starciu.

Ma pan rację, nawet Roman Giertych przegrał wybory do Senatu. Ale wracając do tamtej koalicji, wszedł pan do rządu wbrew sobie?

Nie. Skoro zdecydowaliśmy o koalicji i dostałem funkcję, to robiłem wszystko, żeby rzetelnie pracować. Ale też odseparowałem się od działalności politycznej. Nie wypowiadałem się na tematy, które mogły być w kolizji ze stanowiskiem koalicjanta.

A jednak w grudniu 2006 roku pan i Roman Giertych wystąpiliście przeciwko decyzji rządu o przedłużeniu polskiej misji wojskowej w Iraku.

Tak, ale to nie było objęte umową koalicyjną. Dla LPR sprawa interwencji w Iraku była niezwykle istotna. Od początku byliśmy przeciwko tej misji, a więc partia zdecydowała, że będziemy przeciwko jej przedłużeniu. I ja się z tym zgadzałem. Ale nie komentowałem tej decyzji w mediach, żeby nie zaogniać stosunków w koalicji.

Gdy został pan ministrem, media obiegło pana zdjęcia z pociągu w szaliku klubowym z zaciśniętą pięścią i gniewną miną. Kibol został ministrem.

To prawda, media miały używanie. Wiadomo, że chodziło o proste skojarzenie – kibic, chuligan, wszechpolak, czyli podejrzany typ. Nie nadaje się do pełnienia funkcji. Nikogo nie obchodziło, że zdjęcie zostało zrobione, gdy miałem 18 lat i jechałem na spotkanie Widzewa Łódź z Legią Warszawa. Kibicowałem Widzewowi, a mecz był słynny, bo Widzew do przedostatniej minuty przegrywał 0 do 2, a wygrał 3 do 2. Wiadomo, że w pociągu pełnym kibiców ludzie nie siedzą i nie jedzą chrupek, tylko wyrażają emocje. To zdjęcie je oddaje. Donald Tusk też jeździł na mecze, sam o sobie mówił, że był twardym kibicem, i nikt z tego problemu nie robił. A moje zdjęcie do dzisiaj jest w internecie.

Wszedł pan do rządu na pięć tygodni przed odejściem premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Czy było widać, że to są jego ostatnie tygodnie?

Nie. Wchodziliśmy do rządu, mając wrażenie, że premier Marcinkiewicz jest solidnie umocowany. Dopiero na kilka dni przed dymisją pojawiły się plotki w kuluarach, że jego dni w rządzie są policzone. Uważałem, że Marcinkiewicz był dobrym premierem, ale jego dymisja to była sprawa PiS, a nie LPR.

Z kim panu się lepiej pracowało, z Marcinkiewiczem czy Kaczyńskim?

Nie widziałem specjalnej różnicy między ich sposobem kierowania rządem. Może premier Kaczyński był bardziej stanowczy w podejmowaniu decyzji. Z punktu widzenia LPR objęcie przez niego stanowiska premiera było lepszym rozwiązaniem, bo wszyscy liderzy partii koalicyjnych zasiadali w rządzie. Marcinkiewicz musiał ważne decyzje konsultować z prezesem PiS, a więc czas ich podejmowania się wydłużał.

W kuluarowych rozmowach w Sejmie mówiono, że Kazimierz Marcinkiewicz budował swoją pozycję i mógł doprowadzić do rozłamu w PiS, dlatego musiał odejść z rządu. Czy z punktu widzenia koalicjanta takie działania były zauważalne?

Dało się odczuć, że premier Marcinkiewicz ma pomysł na rząd i siebie w partii. Zaczął dobierać na stanowiska ludzi, którzy nie do końca podobali się partii. Gdy ktoś jest premierem, zawsze stara się budować swoją pozycję. Premier Beata Szydło też to robi, może nie tak ostentacyjnie jak Marcinkiewicz. Trudno ocenić, na ile działania premiera były zaawansowane. Chyba niezbyt, skoro po jego dymisji do rozłamu w PiS nie doszło.

Odejście Marcinkiewicza nie uspokoiło sytuacji w koalicji, bo wkrótce doszło do wybuchu afery gruntowej. Jak pan wspomina tamte wydarzenia?

Wtedy atmosfera w rządzie była bardzo ciężka. Znaliśmy oskarżenia pod adresem Andrzeja Leppera i słynny film z hotelu Marriott, na którym był minister spraw wewnętrznych Janusz Kaczmarek wchodzący do apartamentu biznesmena Ryszarda Krauzego. To miał być dowód, że minister za pośrednictwem biznesmena ostrzegł osoby uwikłane w aferę gruntową i spalił operację CBA. Byłem zdania, że wicepremier polskiego rządu, a przecież Lepper nim był, powinien mieć pełną ochronę kontrwywiadowczą. Jeżeli pojawiają się pogłoski, że ktoś powołuje się na jego pozycję w rządzie, to powinien uzyskać o tym informację.

Uważa pan, że afera gruntowa była prowokacją wymierzoną w Andrzeja Leppera?

Oczywiście. Na dodatek nieudolną. Mówiło się, że kwestia odrolnienia w ogóle od niego nie zależała, że zajmował się tym wiceminister z PiS. Dlatego minister rolnictwa nie miał nawet możliwości, żeby cokolwiek zrobić. Musiałby nakazać coś wiceministrowi, a takiej sytuacji nie było. Gdyby do niej doszło, wiceminister na pewno sporządziłby w tej sprawie notatkę służbową.

Jak pan przyjął upadek koalicji?

Po cichu ucieszyłem się z tego. Uważałem, że skoro wobec wicepremiera można organizować takie prowokacje, to co dopiero wobec zwykłego ministra niedużego resortu.

Słowem, martwił się pan o własną skórę?

Pewnie, że tak. Przecież nie dałbym sobie ręki obciąć, że ktoś gdzieś nie powołał się na znajomość ze mną, aby uzyskać jakąś decyzję administracyjną. Zwłaszcza że służby były nawet gotowe przeznaczyć znaczne środki finansowe, żeby przetestować czyjąś skłonność do wzięcia łapówki. Jestem czynnym adwokatem i wiem, że powoływanie się na wpływy czy przekroczenie uprawnień to sprawy tak delikatne, granica jest tak cienka, że każdego na wysokim stanowisku można o to oskarżyć. A wybronić się jest trudno. Jestem naprawdę zadowolony, że mimo młodego wieku i braku doświadczenia wyszedłem z tamtej koalicji bez szwanku.

Naprawdę tak się pan bał?

Wie pani, ile dokumentów było do podpisania? Decyzje lokalizacyjne, wydatkowanie środków unijnych. Siedziałem po nocach i czytałem wszystkie dokumenty, nawet te podpisane przez dziesięciu innych urzędników. Miewałem też dziwne telefony – dzwonił do mojego sekretariatu jakiś interesant, powoływał się na kogoś z obozu władzy i mówił, że trzeba podjąć jakąś decyzję. Zawsze w takich sytuacjach przerywałem rozmowę i mówiłem, żeby rozmówca zapisał się na spotkanie. I wie pani, jakoś dziwnym trafem do tych spotkań nie dochodziło. Więc nie wiem, czy to był naprawdę przypadkowy interesant czy dziennikarz dzwonił z prowokacją, czy ktoś mnie sprawdzał. Bycie ministrem to nie są same pozytywy.

Takie napięcie towarzyszyło panu jednak dopiero pod koniec rządów waszej koalicji.

A na początku musiałem zorganizować ministerstwo, bo było zupełnie nowe i nie dostałem od większego koalicjanta superpomocy. Trudno było uzyskać zgodę choćby na zakup komputerów czy zatrudnienie osób. Od tego wszystkiego nabawiłem się wrzodów. Polityka to gra eliminacji. Największej partii koalicyjnej nie zależało na sukcesie LPR. Raczej była zainteresowana, żeby ministrowie Ligi zaliczali wpadki.

Ministrowie z PiS byli lepiej traktowani?

Tak podejrzewam. Opowiem jedną historię: w mojej gestii leżało m.in. przygotowanie do budowy gazoportu w Świnoujściu. Wszystko na bieżąco konsultowałem z ministrem Piotrem Naimskim, ale do premiera Jarosława Kaczyńskiego dochodziły informacje, jakobym nie chciał tej inwestycji albo nie robił wystarczająco dużo, żeby szybko doszła do skutku. Któregoś dnia premier Kaczyński wezwał mnie i ministra Naimskiego, żeby spytać, o co chodzi z gazoportem. Na szczęście minister Naimski, który był w dobrych kontaktach z premierem, potwierdził, że wszystko robimy zgodnie z planem. Ktoś z PiS po prostu szył mi buty. A gdybym był z PiS, to chyba do takich sytuacji by nie dochodziło?

Myślę, że mógłby się pan zdziwić. Wracając do upadku koalicji – skoro z ulgą powitał pan jej koniec, to dlaczego wstrzymał się pan przy głosowaniu nad samorozwiązaniem Sejmu?

Bo z sondaży wynikało, że LPR może tych wyborów nie przetrwać. Nasze szanse na utrzymanie się w Sejmie były niewielkie. Zawiązaliśmy ratunkową koalicję z ugrupowaniami Marka Jurka i Janusza Korwin-Mikkego, ale nie udało nam się pokonać progu wyborczego. Nie przekroczyliśmy nawet pułapu, który uprawnia do otrzymania dotacji z budżetu. Już w kampanii wiedziałem, że nasze szanse na reelekcję są żadne. Dlatego wymyśliłem hasło wyborcze „Moją partią jest Szczecin". Mieszkam w Szczecinie i już się przygotowywałem do pracy na miejscu.

Jak pan zareagował na fakt, że Roman Giertych w pewnym momencie, dokładnie w grudniu 2006 roku, postanowił odciąć się od Młodzieży Wszechpolskiej i powołać oficjalną młodzieżówkę LPR?

Nie miałem mu tego za złe. Roman Giertych zrobił to, bo uznał, że nie może brać odpowiedzialności za Młodzież Wszechpolską, która była autonomiczną organizacją i rządziła się swoimi prawami. Oczywiście miał w tej organizacji duże wpływy, ale uznał, że lepiej będzie, gdy powstanie młodzieżówka przy LPR. Nikt wówczas się o to nie gniewał.

A jednak część byłych wszechpolaków do dzisiaj źle ocenia przywództwo Giertycha w LPR.

Ja z Romanem Giertychem utrzymuję cały czas dobre relacje. Chociażby na niwie zawodowej, bo obaj jesteśmy adwokatami i czasami współpracujemy zawodowo.

Nie przeszkadza panu, że prawie natychmiast po przegranych wyborach, gdy partia była w rozsypce, Giertych złożył rezygnację i odszedł z polityki, pozostawiając LPR na pastwę losu? To było jak kopnięcie leżącego.

Nie uważam tak. Roman Giertych podał się do dymisji, bo partia pod jego kierownictwem przegrała wybory. I chyba słusznie zrobił, bo pozwolił innym się wykazać. Poza tym może chciał się zająć pracą zawodową? Ja postąpiłem podobnie.

Nie żal panu, że LPR zniknęła ze sceny?

Formuła LPR po prostu się wyczerpała. Partia odnosiła sukcesy, gdy walczyła o konkretne sprawy. Na przykład gdy PiS przejęło władzę w 2005 roku, kontynuowało rozpoczęty przez SLD plan prywatyzacji energetyki. To Liga jako pierwsza zaprotestowała przeciwko temu. Odbyła się nawet w Sejmie słynna debata na temat sprzedaży elektrowni Dolna Odra, którą mieli przejąć Hiszpanie. Do Sejmu przyjechali związkowcy, żeby protestować przeciwko transakcji. W wyniku tych działań doszło do zmiany koncepcji, czyli zamiast prywatyzować zakłady energetyczne, zdecydowano się je łączyć w silne grupy. I to się udało. Do dziś te zakłady funkcjonują i przynoszą zyski. A gdyby wówczas LPR się nie postawiła, doszłoby do prywatyzacji. Naszym sukcesem było też becikowe. Niestety, później nowych pomysłów nie było. LPR zasklepiła się w nurcie ideowym, nie proponując żadnych rozwiązań dla ludzi, zaczęła być kojarzona głównie z gorliwością w zachowaniach religijnych i sprawami obyczajowymi, a to nie pociągało wyborców. I dlatego zeszła ze sceny politycznej.

Mówiono, że LPR upadła z powodu wycofania poparcia przez ojca Rydzyka.

Na tym właśnie polegał problem LPR – przez osiem lat działania na scenie politycznej nie zbudowała swojego elektoratu i w rezultacie stała się zakładnikiem ojca Rydzyka. Gdy ojciec dyrektor wskazał wyborcom inną partię do popierania, my zostaliśmy z niczym. Każda partia powinna prowadzić takie działania, by zdobyć własny elektorat, a nie liczyć, że ta czy inna osoba wyrazi poparcie. Ale dzięki Lidze wyrosło całe pokolenie polityków, którzy dziś są w PiS, ruchu Kukiz'15 czy Ruchu Narodowym. A więc tak całkiem Liga nie znikła ze sceny politycznej.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Rafał Wiechecki, minister gospodarki morskiej w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, były działacz Ligi Polskich Rodzin. Od 2008 r. prowadzi własną kancelarię adwokacką.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Niedawno w Radomiu wszechpolacy pobili działacza KOD. Był pan członkiem Młodzieży Wszechpolskiej. Co jest nie tak z tą organizacją, że ciągle ma problemy z agresją swoich działaczy?

Nie znam historii z Radomia, ale przyznaję, że w czasach, gdy sam należałem do Młodzieży Wszechpolskiej, nieraz zastanawialiśmy się, czy przyjmować do organizacji np. tylko studentów, intelektualistów i rozwijać się w takim wyselekcjonowanym gronie, czy też otwierać się na ludzi, których dopiero trzeba ukształtować. Osobiście opowiadałem się za tym, żeby dać sobie spokój z ludźmi, które mają skłonność do awantur i przez to psują nasz wizerunek. Nasza organizacja liczyła tysiąc członków, organizowała akcje charytatywne, a była postrzegana przez jeden czy drugi incydent wywołany przez awanturników. Moim zdaniem skórka nie była warta wyprawki. Jednocześnie, gdybyśmy zostawili samopas ludzi o radykalnych poglądach, to oni przecież poszliby do jakiejś innej organizacji, gdzie wyrażaliby swój sprzeciw w agresywny sposób. A tak mogliśmy przynajmniej próbować nad nimi zapanować i kształtować bardziej pozytywne, prospołeczne postawy.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową