Uważa pan, że afera gruntowa była prowokacją wymierzoną w Andrzeja Leppera?
Oczywiście. Na dodatek nieudolną. Mówiło się, że kwestia odrolnienia w ogóle od niego nie zależała, że zajmował się tym wiceminister z PiS. Dlatego minister rolnictwa nie miał nawet możliwości, żeby cokolwiek zrobić. Musiałby nakazać coś wiceministrowi, a takiej sytuacji nie było. Gdyby do niej doszło, wiceminister na pewno sporządziłby w tej sprawie notatkę służbową.
Jak pan przyjął upadek koalicji?
Po cichu ucieszyłem się z tego. Uważałem, że skoro wobec wicepremiera można organizować takie prowokacje, to co dopiero wobec zwykłego ministra niedużego resortu.
Słowem, martwił się pan o własną skórę?
Pewnie, że tak. Przecież nie dałbym sobie ręki obciąć, że ktoś gdzieś nie powołał się na znajomość ze mną, aby uzyskać jakąś decyzję administracyjną. Zwłaszcza że służby były nawet gotowe przeznaczyć znaczne środki finansowe, żeby przetestować czyjąś skłonność do wzięcia łapówki. Jestem czynnym adwokatem i wiem, że powoływanie się na wpływy czy przekroczenie uprawnień to sprawy tak delikatne, granica jest tak cienka, że każdego na wysokim stanowisku można o to oskarżyć. A wybronić się jest trudno. Jestem naprawdę zadowolony, że mimo młodego wieku i braku doświadczenia wyszedłem z tamtej koalicji bez szwanku.
Naprawdę tak się pan bał?
Wie pani, ile dokumentów było do podpisania? Decyzje lokalizacyjne, wydatkowanie środków unijnych. Siedziałem po nocach i czytałem wszystkie dokumenty, nawet te podpisane przez dziesięciu innych urzędników. Miewałem też dziwne telefony – dzwonił do mojego sekretariatu jakiś interesant, powoływał się na kogoś z obozu władzy i mówił, że trzeba podjąć jakąś decyzję. Zawsze w takich sytuacjach przerywałem rozmowę i mówiłem, żeby rozmówca zapisał się na spotkanie. I wie pani, jakoś dziwnym trafem do tych spotkań nie dochodziło. Więc nie wiem, czy to był naprawdę przypadkowy interesant czy dziennikarz dzwonił z prowokacją, czy ktoś mnie sprawdzał. Bycie ministrem to nie są same pozytywy.
Takie napięcie towarzyszyło panu jednak dopiero pod koniec rządów waszej koalicji.
A na początku musiałem zorganizować ministerstwo, bo było zupełnie nowe i nie dostałem od większego koalicjanta superpomocy. Trudno było uzyskać zgodę choćby na zakup komputerów czy zatrudnienie osób. Od tego wszystkiego nabawiłem się wrzodów. Polityka to gra eliminacji. Największej partii koalicyjnej nie zależało na sukcesie LPR. Raczej była zainteresowana, żeby ministrowie Ligi zaliczali wpadki.
Ministrowie z PiS byli lepiej traktowani?
Tak podejrzewam. Opowiem jedną historię: w mojej gestii leżało m.in. przygotowanie do budowy gazoportu w Świnoujściu. Wszystko na bieżąco konsultowałem z ministrem Piotrem Naimskim, ale do premiera Jarosława Kaczyńskiego dochodziły informacje, jakobym nie chciał tej inwestycji albo nie robił wystarczająco dużo, żeby szybko doszła do skutku. Któregoś dnia premier Kaczyński wezwał mnie i ministra Naimskiego, żeby spytać, o co chodzi z gazoportem. Na szczęście minister Naimski, który był w dobrych kontaktach z premierem, potwierdził, że wszystko robimy zgodnie z planem. Ktoś z PiS po prostu szył mi buty. A gdybym był z PiS, to chyba do takich sytuacji by nie dochodziło?
Myślę, że mógłby się pan zdziwić. Wracając do upadku koalicji – skoro z ulgą powitał pan jej koniec, to dlaczego wstrzymał się pan przy głosowaniu nad samorozwiązaniem Sejmu?
Bo z sondaży wynikało, że LPR może tych wyborów nie przetrwać. Nasze szanse na utrzymanie się w Sejmie były niewielkie. Zawiązaliśmy ratunkową koalicję z ugrupowaniami Marka Jurka i Janusza Korwin-Mikkego, ale nie udało nam się pokonać progu wyborczego. Nie przekroczyliśmy nawet pułapu, który uprawnia do otrzymania dotacji z budżetu. Już w kampanii wiedziałem, że nasze szanse na reelekcję są żadne. Dlatego wymyśliłem hasło wyborcze „Moją partią jest Szczecin". Mieszkam w Szczecinie i już się przygotowywałem do pracy na miejscu.
Jak pan zareagował na fakt, że Roman Giertych w pewnym momencie, dokładnie w grudniu 2006 roku, postanowił odciąć się od Młodzieży Wszechpolskiej i powołać oficjalną młodzieżówkę LPR?
Nie miałem mu tego za złe. Roman Giertych zrobił to, bo uznał, że nie może brać odpowiedzialności za Młodzież Wszechpolską, która była autonomiczną organizacją i rządziła się swoimi prawami. Oczywiście miał w tej organizacji duże wpływy, ale uznał, że lepiej będzie, gdy powstanie młodzieżówka przy LPR. Nikt wówczas się o to nie gniewał.
A jednak część byłych wszechpolaków do dzisiaj źle ocenia przywództwo Giertycha w LPR.
Ja z Romanem Giertychem utrzymuję cały czas dobre relacje. Chociażby na niwie zawodowej, bo obaj jesteśmy adwokatami i czasami współpracujemy zawodowo.
Nie przeszkadza panu, że prawie natychmiast po przegranych wyborach, gdy partia była w rozsypce, Giertych złożył rezygnację i odszedł z polityki, pozostawiając LPR na pastwę losu? To było jak kopnięcie leżącego.
Nie uważam tak. Roman Giertych podał się do dymisji, bo partia pod jego kierownictwem przegrała wybory. I chyba słusznie zrobił, bo pozwolił innym się wykazać. Poza tym może chciał się zająć pracą zawodową? Ja postąpiłem podobnie.
Nie żal panu, że LPR zniknęła ze sceny?
Formuła LPR po prostu się wyczerpała. Partia odnosiła sukcesy, gdy walczyła o konkretne sprawy. Na przykład gdy PiS przejęło władzę w 2005 roku, kontynuowało rozpoczęty przez SLD plan prywatyzacji energetyki. To Liga jako pierwsza zaprotestowała przeciwko temu. Odbyła się nawet w Sejmie słynna debata na temat sprzedaży elektrowni Dolna Odra, którą mieli przejąć Hiszpanie. Do Sejmu przyjechali związkowcy, żeby protestować przeciwko transakcji. W wyniku tych działań doszło do zmiany koncepcji, czyli zamiast prywatyzować zakłady energetyczne, zdecydowano się je łączyć w silne grupy. I to się udało. Do dziś te zakłady funkcjonują i przynoszą zyski. A gdyby wówczas LPR się nie postawiła, doszłoby do prywatyzacji. Naszym sukcesem było też becikowe. Niestety, później nowych pomysłów nie było. LPR zasklepiła się w nurcie ideowym, nie proponując żadnych rozwiązań dla ludzi, zaczęła być kojarzona głównie z gorliwością w zachowaniach religijnych i sprawami obyczajowymi, a to nie pociągało wyborców. I dlatego zeszła ze sceny politycznej.
Mówiono, że LPR upadła z powodu wycofania poparcia przez ojca Rydzyka.
Na tym właśnie polegał problem LPR – przez osiem lat działania na scenie politycznej nie zbudowała swojego elektoratu i w rezultacie stała się zakładnikiem ojca Rydzyka. Gdy ojciec dyrektor wskazał wyborcom inną partię do popierania, my zostaliśmy z niczym. Każda partia powinna prowadzić takie działania, by zdobyć własny elektorat, a nie liczyć, że ta czy inna osoba wyrazi poparcie. Ale dzięki Lidze wyrosło całe pokolenie polityków, którzy dziś są w PiS, ruchu Kukiz'15 czy Ruchu Narodowym. A więc tak całkiem Liga nie znikła ze sceny politycznej.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Rafał Wiechecki, minister gospodarki morskiej w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, były działacz Ligi Polskich Rodzin. Od 2008 r. prowadzi własną kancelarię adwokacką.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95