Wenezuela: Kraj śmiesznych cen

Miałem marzenie, aby kupić papier toaletowy i zrobić sobie z nim zdjęcie. Dlatego jeszcze tego samego wieczoru poprosiłem moją gospodynię, aby napisała mi listę rzeczy, których potrzebuje, a ja szczęśliwy, że mogę poczuć się jak w dawnej Polsce, wystoję swoje i przywiozę jej zakupy po południu do domu.

Aktualizacja: 09.07.2017 17:20 Publikacja: 07.07.2017 00:01

W Wenezueli kolejki nikogo nie dziwią. Przecież rzucili płyn do prania i szampon.

W Wenezueli kolejki nikogo nie dziwią. Przecież rzucili płyn do prania i szampon.

Foto: Getty Images

Miejscowość była niewielka, do mieszkania doszliśmy po chwili, po drodze witając się z kolejnymi sąsiadami. Kuchnia połączona z jadalnią w części miała tylko plastikowe, przezroczyste zadaszenie, a pod spodem kratę. Właścicielka wyjaśniła mi, że jakiś czas temu ktoś pod jej nieobecność włamał się i ukradł dwa urządzenia do klimatyzacji. W dalszej części był salon, gdzie po raz kolejny w Wenezueli w oczy rzuciła mi się otwarta Biblia, na prawo mieścił się pokój właścicielki, a na lewo „mój".

Oprócz dużego łóżka i łazienki znajdował się tam także płaski telewizor kompletnie anonimowej marki oraz... zawieszony hamak. Każde pomieszczenie w domu miało osobny klimatyzator. Temperatura w tej części kraju była niemożliwa do wytrzymania, a powietrze tak gorące, że dosłownie paliło. Ludzie zostawiali włączone urządzenia nawet podczas nieobecności w domu. Za każdym razem, gdy wchodziłem do pokoju, kobieta przypominała o jego istnieniu, jakbym miał bez tego umrzeć. Każde urządzenie elektryczne połączone było z siecią przez jakąś przejściówkę. Bardzo szybko zauważyłem, że w tej części kraju występują regularne chwilowe skoki napięcia. Wszystko się wyłącza, lampy przygasają, a dosłownie po ułamku sekundy wraca do normy. Łącznik służy do ochrony elektroniki przed spaleniem, odczekuje, aż napięcie wróci do 230 woltów i dopiero wtedy podłącza je ponownie. Gospodyni pozwoliła mi zajrzeć do lodówki. W środku był niecodzienny zestaw składający się z kilku kilogramów mąki, paru paczek słonych pustych wafelków sodowych, dwóch dużych margaryn i kilku kilogramów soczewicy. Ruszyliśmy na zakupy.

Tuż przed dojściem do centrum miasta zaszliśmy do drugiego domu mojej towarzyszki. Budynek „wklejony" pomiędzy sąsiadów był w całkowicie surowym stanie. Pani z uśmiechem na ustach powiedziała obserwującym nas ludziom „dzień dobry", po czym weszliśmy do środka. Zrozumiałem, że ze względu na kryzys nie ma pieniędzy, aby wykończyć domek, jednak tak czy inaczej musiała się tu systematycznie pojawiać, choćby po to, żeby ludzie widzieli jej zainteresowanie. W Wenezueli istnieje bowiem prawo, które mówi, że jeśli do pustostanu wprowadzi się rodzina z dziećmi, to państwo nie może ich wyrzucić na ulicę. Z drugiej jednak strony to samo prawo mówi, że jeśli chcesz wybudować dom i potrzebujesz terenu, to wystarczy, że sobie go ogrodzisz i automatycznie staje się twój. Gdy zorientowaliśmy się, że nie ma żadnych śladów obcych, zatrzasnęliśmy za sobą drzwi i po chwili byliśmy już w centrum.

Miałem teraz idealną okazję po raz pierwszy zobaczyć puste półki i kolejki do sklepów. Przechodziliśmy obok mięsnego, gdzie nie było dosłownie nic, w innym stała niewielka, lecz zbita grupa ludzi, którzy starali się wybrać coś dla siebie. Nie wiadomo dlaczego, podobnie jak w Portugalii, królowały tu chińskie sklepy, z tą różnicą, że w wielu faktycznie brakowało produktów. Mimo wszystko psychicznie już się na to przygotowałem i oczekiwałem czegoś więcej. Nam bez problemów i dłuższego czekania udało się kupić wszystko, czego potrzebowaliśmy, łącznie z owocem, którego nie widziałem nawet w Kolumbii. Z zewnątrz wyglądał jak trochę większe kiwi, w środku był czerwony. Pierwszego zjadłem ze smakiem, kolejne musiałem zmiksować, żeby zrobić z nich shake. Cena za sztukę wynosiła grosz... Właśnie ceny w tym kraju były najśmieszniejsze. Podczas gdy całą żywność, którą nieśliśmy do domu, nabyliśmy po cenach adekwatnych do zarobków, to na przykład sprowadzany do kraju energetyzujący napój jakiejś znanej marki wciąż był dostępny, ale mała puszka kosztowała więcej niż wszystkie zakupy, które nieśliśmy w torbach.

Przyczyną tego był socjalizm. Kraj dążył do wyparcia całego zagranicznego kapitału tylko po to, aby przejąć całkowitą kontrolę nad produkcją i sprawić, żeby wszyscy ludzie stali się równi. Każda rzecz w sklepie miała na opakowaniu ustaloną przez władze „sprawiedliwą cenę", która pozwalała każdemu, od producenta po sprzedawcę, zarobić określoną z góry kwotę po to, aby sztucznie nie zawyżać ceny produktu. Dlatego pyszny pomarańczowy napój hecho en socialismo kosztował 15 groszy, a oryginalny energetyk pozostawał w tej samej cenie, w której kupimy go w innej części świata. (...)

W Wenezueli obowiązują trzy różne kursy wymiany dolara. Kurs boliwarów za 1 USD to oficjalny, w jakiś sposób sztucznie utrzymywany przez rząd. Oznacza tyle, że jeśli przyjedziesz tu bez gotówki, Wenezuela stanie się najdroższym państwem na świecie, bo za obiad, który kosztuje 250 boliwarów, zamiast dolara zapłacisz 40, a kantorów w tym kraju nie ma! W drugą stronę działa to w ten sposób, że jeśli obywatel chce pojechać na wakacje, to w zależności od tego, dokąd i na jak długo, może od państwa dostać (oficjalnie wymienić) do 2000 dolarów! Tym samym upadł mit mówiący, że Wenezuelczyk nie może opuścić kraju, ba, gdy patrzy się w ten sposób, stają się najzamożniejszym państwem w Ameryce Południowej. W ciągu dwóch tygodni w Panamie kupują tanią elektronikę, po czym z zaoszczędzonymi pieniędzmi wracają i wymieniają je po kursie ulicznym, czarnorynkowym albo inaczej: takim, jaki powinien być, który reguluje wolny rynek i który podczas naszej rozmowy wynosił blisko 300 boliwarów za jednego dolara. Po czym żyją sobie bez problemu do końca roku. To jest przyczyna, dla której wszyscy w tym kraju noszą aparaty na zębach, mają telefony komórkowe, płaskie telewizory w domach... (...).

Trzeci kurs wynosi 12 boliwarów za 1 USD i po tej cenie kupuje się leki oraz żywność.

Jutro dolar zdrożeje

Wenezuela całe swoje PKB oparła na ropie naftowej. Choć jest krajem niesamowicie pięknym, to ciężko tu o infrastrukturę dla turystów, ba, w całym państwie znalazłem tylko jedną informację turystyczną, gdzie i tak nie mieli map, dlatego wszystko, co chciałem zrobić, musiałem jak zwykle planować na własną rękę. W czasie dalszej podróży ktoś mi wytłumaczył, że w przeszłości produkowano na tej bogatej ziemi praktycznie wszystko, ale wiele rzeczy bardziej opłacało się sprowadzać z zagranicy, co zniszczyło pewne sektory gospodarki i tym samym odebrało ludziom pracę. Obecnie najważniejszą firmą w Wenezueli jest Polar, który produkuje wszystko: od żywności po napoje z alkoholem włącznie i z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ma z państwem pod górkę.

Wenezuelskie boliwary służą jako środek płatniczy jedynie w kraju. Poza jego granicami nie są nic warte, co też jest przyczyną, dla której ludzie, choć biedni, to bardzo chętnie wymieniają je na ulicy na dolary. Wielu z nich robi zakupy przez internet i jest to jedyny środek płatniczy, a przy okazji pewna inwestycja. Tak czy inaczej jutro dolar będzie wart więcej niż dzisiaj, a w ciągu miesiąca podskoczy nawet o kilkanaście procent. I to w praktyce jest inflacja, której nigdy nie mogłem zrozumieć. Ludzie przez całe życie odkładali pieniądze i w ciągu kilku lat wartość ich finansowego majątku zmalała ekspresowo jak biceps kolesia, który odstawił suplementy. Skoro Wenezuela nie produkuje żywności, to Polar musi kupić „materiały na nią" z zewnątrz i tym samym potrzebuje najpierw wymienić u państwa boliwary, aby mieć z czego zapłacić. W przeciwnym razie, kupując je po kursie rynkowym, musiałaby ceny żywności wyrównać z ceną puszki „energetyka". Większości obywateli nie byłoby na nią stać, więc nie byłoby z czego kupować? kolejnych dolarów, co ograniczyłoby dalszą produkcję i doprowadziło do walki o jedzenie. Polar więc musi prosić państwo o „łaskę", a ono wymienia im tyle USD, ile uzna za stosowne, i tylko na to, co chce, żeby było produkowane, przez co firma pracuje na pół gwizdka, choć jej potencjał jest kilkukrotnie wyższy. Słysząc to, czułem, jak wszystko układa się w jedną logiczną całość, tak zagmatwaną i postawioną na głowie, że było to wręcz niewiarygodne, a najlepsze wciąż było przede mną. Po kolacji kobieta zadzwoniła do właściciela prowadzącego duży sklep w sąsiedniej miejscowości i spytała, czy jutro coś przyjdzie. Dobra wiadomość brzmiała, że będą kolejki.

Miałem marzenie, aby kupić papier toaletowy i zrobić sobie z nim zdjęcie. Dlatego jeszcze tego samego wieczoru poprosiłem moją gospodynię, aby napisała mi listę rzeczy, których potrzebuje, a ja szczęśliwy, że mogę poczuć się jak w dawnej Polsce, wystoję swoje i przywiozę jej zakupy po południu do domu. [...]

Wysiadłem na samym wjeździe do miasta i spacerkiem udałem się przed siebie, pytając przechodniów, gdzie jest ten sklep, przy którym dzisiaj mają być największe kolejki. Wreszcie dotarłem. Choć był wciąż zamknięty, to już przed wejściem stało kilkanaście osób, a dla ich wygody także pan sprzedający sok ze świeżych pomarańczy. Taksówkarze mieli pełne ręce roboty. Im bliżej godziny dziewiątej, tym więcej aut podjeżdżało.

– Co jest do kupienia? – pytałem jak rasowy turysta. – Nie wiemy, ale mówili, że coś ma być. Kwadrans po godzinie 9.00 zaczęli wpuszczać. – Jesteśmy blisko, chyba wejdziemy, zanim zamkną drzwi – powiedziała kobieta, którą poznałem wcześniej. Faktycznie się udało. W zasadzie powiodło się wszystkim, więc nie poczułem tej magii jakoś specjalnie. Ci ludzie, którzy przyszli zrobić normalne zakupy, rozeszli się po hali, ci, którzy chcieli kupić produkty „niedostępne", musieli ustawić się w dodatkowej kolejce, aby zarejestrować swój dowód osobisty, złożyć odciski palców i odebrać papierek informujący kasjerkę, ile sztuk danej rzeczy mogą kupić. Dzięki temu systemowi wszystkiego miało starczyć dla wszystkich i nikt po zakupach w danym sklepie nie mógł później pójść do innego, aby kupić to samo ponownie. Ograniczenie czasowe nakładane było – w zależności od sytuacji – na dzień, tydzień. Istniało też ograniczenie ilościowe, na przykład 12 rolek papieru na osobę. System spisywania danych zaczął działać z godzinnym opóźnieniem i gdy przyszła moja kolej, a dziewczyna wreszcie uporała się z moim dowodem osobistym, mogłem poczuć magię zakupów.

Sklep wyglądał normalnie. Półki były pełne, a jedyne, co różniło go od tego, co znałem, to wręcz idealne ułożenie produktów. W większości alejek tam, gdzie kończył się jeden kolor, zaczynało się coś nowego. Bardzo szybko się zorientowałem, że jest to wynikiem monotonii wyboru, bo sok pomarańczowy występował w jednej wersji i wyglądał identycznie jak stojący nad nim sok z brzoskwini, gruszki czy jabłka. Jedyna różnica to owoc na zielonym tle kartonu. Większość artykułów można było kupić bez ograniczeń, co oznaczało, że tych nie brakuje albo nie cieszą się zainteresowaniem. Chlebem powszednim w Wenezueli są arepy, a te robi się z mąki kukurydzianej, która otrzymała tutaj całą alejkę, zdobiąc ją powtarzającą się grafiką rodem z PRL-u, dodatkowo z dumnym symbolem esforco venezolano. HARINA PAN, 6 sztuk na osobę – informował napis przyklejony na kartce. Gdyby sytuacja była normalna, nikt nie potrzebowałby więcej niż dwa kilogramy na dzień, a tak? Nigdy nie wiadomo, „co", a w zasadzie lepszym pytaniem będzie, „czy" (cokolwiek) będzie jutro. Dlatego, żeby starczyło dla wszystkich, są ograniczenia. W innym wypadku ludzie wywoziliby mąkę samochodami. Gdy udałem się ze swoim papierkiem w wyznaczoną część sklepu, mogłem kupić mleko w proszku w liczbie jednej sztuki oraz... papier toaletowy! No dobra – ręcznik papierowy, ale gdy się przetnie go na pół, to opakowanie da cztery rolki! Obie rzeczy charakteryzować miała niska cena, jednak jak na tutejsze warunki były zaskakująco drogie. „Za darmo" była za to pasta do zębów. CAŁA wnęka o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych była zawalona podstawową wersją marki Colgate, jakby człowiek patrzył na kafelki.

Mogło dojść do tragedii

Cały pobyt w sklepie oczywiście sfotografowałem, bo ciężko się oprzeć takiemu doświadczeniu, gdy kilogram pomarańczy kosztuje 14 boliwarów, a najtańszego mięsa 360. W pewnym momencie przyczaiła mnie szefowa, pytając dość agresywnie:

– Kim ty jesteś? Jakiś reporter zagraniczny? Czemu robisz zdjęcia?

– Żeby pokazać, że wcale nie jest tak źle, jak się mówi – odpowiedziałem zgodnie z tym, co myślę, a także po to, aby nie wyjść na krytykującego władzę.

– Co?! Chłopaku, ty wiesz, co mówisz? – Po czym zaczęła mi wyjaśniać, jak było kiedyś, zanim nie było Chaveza, na co ja:

– No... tak. Ale spodziewałem się, że u was na półkach nie ma kompletnie nic, a sklep i magazyn, jakkolwiek patrzeć, są pełne. To nie to samo, co znam ze swojego kraju z opowiadań rodziców. – Niestety, to zdało się do niej nie docierać.

– Ty jesteś chavistą? – Co?! – Chavistas tacy są, dla nich zawsze jest dobrze. Chyba sobie zapomniałeś doszyć 4F na swojej czapeczce!

– A idź mi, chora babo – odpowiedziałem i żeby nie wdawać się w awanturę, poszedłem do kasy, gdzie wydałem praktycznie wszystkie powierzone mi pieniądze.

Sprawnie poszło, ale wciąż czułem niedosyt. Wiedziałem, że na drugim końcu miasta jest inny sklep, do którego też miało coś przyjechać. Tylko częściowo spełniony udałem się w jego kierunku, licząc na więcej. EMPRESA SOCIALISTA, głosił czerwony napis na białym tle wysokiego komina, na którego szczycie powiewała flaga Wenezueli. Gdzieś dalej widniały kolejne portrety byłego prezydenta namalowane na ścianach z podpisami w stylu Chavismo e Antiimperialismo, które w skrócie głosiły walkę z wykorzystywaniem krajów biednych przez bogate. Będąc prawie u celu, zobaczyłem betonowy wał w całości pomalowany na czerwono, a na nim ogromny napis CHÁVEZ, z wielkim sercem zamiast litery V pomalowanym na żółto, niebiesko i czerwono z białą gwiazdą z prawej strony. Oni chyba naprawdę go lubią – to był pierwszy raz, kiedy uświadomiłem sobie, że to wszystko musiało być czymś więcej niż tylko zagrywką polityczną.

Ludzie mówili, że supermarket jest daleko, tymczasem do głównej trasy doszedłem wolnym krokiem w 30 minut, skąd widać już było górujący szyld sklepu. Jeszcze tylko kilkaset metrów i... aż przystanąłem. Oto przed oczami miałem więcej, niż się spodziewałem. Nie przesadzę, jeśli powiem, że kolejka miała długość pół kilometra. Od wejścia znajdującego się na początku parkingu ciągnęła się do jego końca, zawracała i dochodziła niemalże do ulicy. Pomiędzy ludźmi stali sprzedawcy świeżych soków, owoców, batoników oraz przemieszczali się lodziarze oferujący za niewielką cenę zamrożoną wodę z sokiem w plastikowym woreczku. Początkowo, widząc ich wszystkich stojących w pełnym słońcu, myślałem, że to jakiś żart, ale zaraz po tym, jak to nagrałem, wypytałem ludzi, o co chodzi i okazało się, że rzucili płyn do prania i szampon. (...)

Jak łatwo jest kontrolować tłum i jak łatwo jest stracić nad nim kontrolę. Obszar jakichś 20 metrów od wejścia był odgrodzony zieloną, składaną jak harmonijka barierką. W środku znajdowało się kilku pracowników pilnujących, aby nikt nie oszukiwał. Gdy wpuszczający dostał informację, że w sklepie zwolniło się miejsce, uchylał przeszkodę, a tłum opętanych ludzi jak dzikie stado czym prędzej i silniej ładował się do środka. Na oko wpuszczano po 50 osób, później barierkę trzeba było domykać na siłę, bo nikt nie reagował na polecenia „proszę się zatrzymać". Im bliżej wejścia, tym było ciaśniej, tym ktoś głośniej pokrzykiwał, zawsze też znalazła się jakaś buntowniczka – w kolejkach stały w większości kobiety. Gdy względnie ogarnąłem sytuację, usiadłem na zielonej poręczy, zeskakując wtedy, kiedy wpuszczano ludzi. Z każdą kolejną sekwencją przerwa między ścianą a końcem barierki robiła się coraz większa, aż wreszcie, gdy była wystarczająco duża, a pracownik na chwilę odwrócił swoją uwagę od tłumu, ktoś przeszedł. A za nim ruszyli wszyscy. Zwijająca się zielona barierka uwięziła stojącą obok starszą panią. Tłum napierał, ale na szczęście w ostatniej chwili został zatrzymany, bo mogłoby dojść do tragedii. Z zamieszania próbowali także skorzystać ludzie stojący w równoległym rzędzie, szybko przebiegając do pierwszego, ale czujność społeczna zadziałała i gdy sytuacja się uspokoiła, wszyscy ze wstydem wrócili na swoje miejsca. Do pomocy przyjechała policja.

Policja w Wenezueli nie cieszy się jednak zbyt wielkim szacunkiem. Ludzie traktowali policjantów chyba gorzej niż u nas traktuje się straż miejską i kanarów razem wziętych. Choć mieli pełnię praw i broń, to rzadko można ich było zobaczyć w akcji, mundur nie wzbudzał respektu, a co gorsza, często wydawał się poplamiony. To, co liczy się w tym kraju i dosłownie „trzyma wszystkich za mordę", będąc jego ostatnią nadzieją, to wojsko, a ściśle Gwardia Narodowa. Wszyscy pracownicy służb mieli ten benefit, że nie musieli stać w kolejkach. Tłum był jednak pełen energii i z wchodzącym do środka żołnierzem niektórzy wdawali się w pyskówki.

Minęła godzina, akcja ustała, pomyślałem, że czas wracać do domu. Okazało się jednak, że tuż za rogiem jest inna kolejka – tym razem po pampersy. Jak te kobiety są w stanie ogarnąć tyle kolejek naraz? – pytałem sam siebie, a z rozmowy z innymi dowiedziałem się, że nie są.

– Jeśli ma się szczęście, to zdąży się kupić dwie rzeczy, czasem się stoi i nie dostanie się nic, bo się skończyło... Zazwyczaj więc trzeba wybierać to, czego się bardziej potrzebuje.

Fragment książki „Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę", ukaże się 12 lipca nakładem Wydawnictwa MUZA.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Miejscowość była niewielka, do mieszkania doszliśmy po chwili, po drodze witając się z kolejnymi sąsiadami. Kuchnia połączona z jadalnią w części miała tylko plastikowe, przezroczyste zadaszenie, a pod spodem kratę. Właścicielka wyjaśniła mi, że jakiś czas temu ktoś pod jej nieobecność włamał się i ukradł dwa urządzenia do klimatyzacji. W dalszej części był salon, gdzie po raz kolejny w Wenezueli w oczy rzuciła mi się otwarta Biblia, na prawo mieścił się pokój właścicielki, a na lewo „mój".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki