Estetyka nie jest opakowaniem religii chrześcijańskiej, mało istotnym dodatkiem do jej przesłania. Przyszłość Kościoła rozstrzyga się w walce między sztuką i kiczem, pięknem i brzydotą. W walce, którą chrześcijaństwo od kilkudziesięciu lat przegrywa.
Jeszcze kilka dekad temu zdarzało się, że katoliccy pisarze zdobywali Nagrodę Nobla. François Mauriac, Graham Greene czy Heinrich Böll nie byli prostolinijnymi apologetami chrześcijaństwa, każdy z nich prowadził własną „walkę Jakuba z Aniołem". Religijność ich książek była przez to jednak jeszcze głębsza, bardziej dramatyczna, prawdziwsza. Nawet gdyby Komitet Noblowski nie był obecnie ideologicznie nachylony w lewą stronę, nie dałby rady przyznać swojej nagrody żadnemu chrześcijańskiemu pisarzowi. Nie ma bowiem wśród nich wielkich ludzi pióra. Po raz pierwszy od tysięcy lat nie istnieją też zarazem wielka chrześcijańska muzyka, architektura czy malarstwo.
Istota chrześcijaństwa sprowadza się do tego, że Bóg stał się człowiekiem, Słowo stało się ciałem. Ks. Jerzy Szymik pisze w książce „W światłach wcielenia. Chrystologia kultury", że dzięki wcieleniu się Chrystusa w historię, w ziemski świat, „Boskie jest do wyrażenia w ludzkim, a hymn ku czci życia może tryskać ze śmiertelnej materii. Sztuka jest możliwa, bo jest Chrystus". Jeżeli więc umiera inspirowana chrześcijaństwem sztuka, umiejętność wyrażania Boskiego w ludzkim, to nie traci na tym jedynie kultura. To nie jest kryzys sztuki, lecz wiary. Kryzys, który dotyka całego Kościoła, wszystkich jego członków, a nie tylko artystów.
Szczepan Twardoch, który zaczął pisać naprawdę dobre powieści dopiero wtedy, kiedy jego pisarstwo przestało być zakorzenione w chrześcijańskiej wizji świata, powiedział w jednym z wywiadów: „O ile katolicka forma jako taka pozostaje dla mnie fascynująca, o tyle sama treść chrześcijaństwa stała się dla mnie artystycznie jałowa. (...) kiedy myślałem i pisałem wewnątrz tego chrześcijańskiego paradygmatu, byłem artystycznie niedojrzały i pisałem słabe rzeczy. Wyrosłem jakoś w tym świecie i dojrzewając artystycznie, coś musiałem przekroczyć". Jego słowa opisują szersze zjawisko – niezdolność współczesnych artystów do równoczesnego rozwoju duchowego i artystycznego wewnątrz Kościoła. Być może współczesne chrześcijaństwo stało się po prostu zbyt płaskie, poziome; nie potrafi zaoferować pnącej się w górę drogi do pełniejszego przeżywania nie tylko swojej wiary, ale i człowieczeństwa. Osiągania nie tylko artystycznej, ale i duchowej dojrzałości.
A przecież właśnie na tym polegała, przez całą historię jego istnienia, siła Kościoła. Sekret jego nie tylko duchowej, ale i kulturowej ekspansji tkwił w uświadomieniu ludziom napięcia, które jest wpisane w ich życie. Napięcia między wysokim a niskim, ziemią a niebem. Właśnie dlatego jednym z popularniejszych symboli wykorzystywanych w duchowych biografiach wielkich ludzi Kościoła jest figura wzniesienia, góry (np. „Droga na górę Karmel" św. Jana od Krzyża czy „Siedmiopiętrowa Góra" Thomasa Mertona). Szymik pisze, że skoro Bóg wyraził się w ciele, stał się człowiekiem, „to znaczy, że materia i Najwyższy Duch mogą się w Chrystusie spotkać; że droga między ziemią a niebem, ciałem i duchem, naszym ciążeniem a aspiracjami – jest pokonalna".