Oczywiście można się cieszyć, że nadal nie leje się krew czy że – inaczej niż zachodni przedstawiciele feminizmu – nie atakują oni jajkami czy tortami biskupów w trakcie sprawowania mszy świętej, ale jak na polskie warunki i tak przekraczają granice. Trudno bowiem nie uznać, że takim przekroczeniem nie są bluźniercze napisy na budynkach kurialnych w Warszawie. To wyjątkowe, by atakować własność ludzi o innych poglądach, a potem chwalić się tym na Facebooku. Teraz mamy działaczki aborcyjne, które to robią. Zresztą, co też trzeba powiedzieć wprost: całkowicie bez sensu.

Tak się bowiem składa, że to nie Kościół hierarchiczny odpowiada za ten projekt. Jego autorami są prawnicy; akcję zbierania podpisów zorganizowała fundacja, której twarzami są dwie świeckie kobiety; podpisali się pod nią w ogromnej większości ludzie świeccy (w tym ogromna rzesza kobiet). Owszem, biskupi wsparli ten projekt swoim autorytetem i przypomnieli politykom ustalone nie przez siebie, lecz przez św. Jana Pawła II, zasady dotyczące głosowania za projektami dotyczącymi aborcji. Nie mogli tego nie zrobić, bowiem milczenie w tej sprawie, o czym mocno przypominał św. Jan Paweł II, to zdrada Jezusa. A potem w zasadzie zamilkli, jakby obawiali się reakcji rozwścieczonej lewicy. Nie oni są zatem odpowiedzialni za projekt, nie oni go wymyślili i wreszcie nie oni go firmują. Nie widać więc powodów, poza głęboką antykatolicką fobią, żeby atakować budynki kurii czy plebanii przy archikatedrze.

Ale to nie wszystko. Tak się bowiem składa, że obrona życia przed aborcją nie musi wcale wynikać z wiary. Ogromna większość obrońców życia w Polsce to katolicy, ale to wcale nie oznacza, że żeby walczyć z aborcją, trzeba być człowiekiem wierzącym. Do zaangażowania w tę sprawę wystarczy racjonalność, znajomość kilku rzymskich zasad prawnych, a także ostrożność poznawcza. Jeśli bowiem nie wiem, czy na etapie płodowym (a mówimy o 23. tygodniu ciąży, bo wtedy dokonuje się aborcji eugenicznej) istota noszona w łonie matki jest człowiekiem (trudno mi zgadnąć, dlaczego miałaby nie być, jeśli w sytuacji, gdy zachodzi naturalne poronienie, lekarze walczą o jego życie jak lwy, ale załóżmy na chwilę, że ktoś tego nie wie), to powinienem założyć, zgodnie z rzymską zasadą in dubio pro vita, że mam do czynienia z życiem, i rozstrzygać swoje wątpliwości na rzecz życia. Jeszcze ostrzej ujmuje to paradoks myśliwego. Jeśli na polowaniu nie wiem, czy w krzakach kryje się feministka czy locha, to nie strzelam, żeby przez przypadek nie zabić feministki. I to nie ma nic wspólnego z wiarą, nie wymaga jej, nie jest z nią związane. Nie widać więc powodów, by wiązać sprawę tej ustawy z Kościołem hierarchicznym.

Jeśli więc mimo to feministki atakują Kościół, to pokazują, i to trzeba powiedzieć z całą mocą, prawdziwe źródła swojego zaangażowania. Jest zaś nim nie troska o kobiety, nie obawa przed PiS (który notabene robi wszystko, żeby projekt odłożyć do lodówki), ale głęboka nienawiść do Kościoła, a także – co pokazują bluźnierstwa, jakich użyto w napisach na budynkach kościelnych – do Boga. Kto za tym stoi, też trudno nie zgadnąć, bo tylko jedna istota może tak głęboko nienawidzić życia, Kościoła i Boga. Tak, wiem, że to bardzo mocna teza, że w istocie oznacza ona oskarżenie feministek o świadomy lub nieświadomy satanizm, ale... one same robią wszystko, żeby takie oskarżenia uwiarygodnić. Ja tylko wyciągam wnioski. Smutne, ale niestety uprawdopodobnione przez samych aborcjonistów.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95