Jan Maciejewski: Nostalgia nieuleczalna

Wszystko zaczęło się od szwajcarskich najemników – zaczęli niezdrowo chudnąć i przestali patrzeć sobie nawzajem w oczy. Ich szeregi dziesiątkowała anoreksja oraz, mniej lub bardziej udane, próby samobójcze. Doktor Johannes Hofer nazwał tę zarazę nostalgią, tęsknotą do rodzinnego domu.

Aktualizacja: 30.06.2018 23:06 Publikacja: 29.06.2018 00:01

Jan Maciejewski: Nostalgia nieuleczalna

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Był XVII wiek i jeszcze przez co najmniej dwa stulecia miał to być problem w zasadzie wyłącznie wojskowych. Dowódców, którzy nie mogli dopuścić, by ich wojska pokonał niewidzialny wróg, zanim spróbuje to zrobić przeciwnik z krwi i kości.

Tamta nostalgia była chorobą stosunkowo łatwo uleczalną. Wystarczyło przebyć kilkaset kilometrów, poczuć zapach domu, zobaczyć twarze bliskich, a objawy mijały. Dużo groźniejsza jest jej współczesna mutacja, tęsknotą za przeszłością, rzeczami, które minęły i już nie wrócą. Być nostalgikiem oznacza nie czuć się u siebie. Kiedyś w miejscu, teraz w czasie. Tyle tylko, że tego drugiego bólu nie da się wyleczyć, można go tylko uśmierzać.

O obu tych nostalgiach jest „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego. Prosta historia o kochankach, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca. Niezależnie od tego, czy są razem, czy osobno, czy po zachodniej, czy wschodniej stronie żelaznej kurtyny, nie mogą przestać się wiercić, poczuć u siebie. Ich choroba okazuje się nieuleczalna. Dlatego, jak niektórzy ze szwajcarskich najemników, popełniają samobójstwo.

Ale nieuleczalna jest też choroba, na którą zapadł ten film. Dręczy go nostalgia za wielkim kinem przeszłości: Wajdą, Hasem, Michałkowem, Tarkowskim. Jest to schorzenie, które objawia się nałogiem cytowania i nawiązywania do obrazów sprzed dekad. Film Pawlikowskiego mruga do widza okiem z częstotliwością nerwowego tiku. Nie daje mu odpocząć, nie pozwala zwyczajnie śledzić fabuły, a zamiast tego kolejnymi scenami odpytuje go z wiedzy o kinie. A im dalej, tym gorzej, pod koniec filmu fabuła zaczyna się naginać tylko po to, by zrobić miejsce dla kolejnych cytatów. Bo „Zimna wojna" nie tylko opowiada o tęsknocie, ale sama jest filmem tęskniącym. I to nieuleczalnie.

W tle napisów końcowych pojawiają się „Wariacje Goldbergowskie" Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu Glenna Goulda. Film, którego muzyka jest drugą fabułą, równolegle prowadzoną opowieścią, w którym dźwięki mówią to, czego nie są w stanie wydusić z siebie jego bohaterowie, kończy się właśnie tym utworem w tym wykonaniu. Utworem, który nijak się ma do wszystkiego, czym brzmiała dotąd „Zimna wojna" – muzyką źródeł, kiczowatym folklorem, jazzem, PRL-owskim popem. O co tu w ogóle chodzi?

Gould nigdy nie nagrywał żadnego utworu więcej niż raz. Wyjątek zrobił tylko dla „Wariacji Goldbergowskich". To nimi przedstawił się światu w 1955 roku. Były domem, z którego wyruszył w daleką podróż i do którego powrócił na chwilę przed śmiercią, w 1981 roku. Konstrukcja tego cyklu zawiesza go w czasie – zaczyna się arią, dalej jest kilkadziesiąt wariacji na jej temat, a wszystko kończy się arią da capo, co do nuty jednakową z tą z początku. Bach oszukał czas; wszystkie zmiany, modulacje, przetworzenia, cała jego kunsztowna muzyczna robota jest zwieńczona... punktem wyjścia.

Ale Gould świadomie zburzył całą tę harmonijną konstrukcję. W wykonaniu z 1981 roku – tym, które brzmi w tle napisów końcowych „Zimnej wojny" – zagrał końcową arię inaczej niż początkową. Zmienił w niej tylko jedną nutę, ale ten drobny gest wystarczył. Wariacje nie wróciły do punktu wyjścia, poddały się upływowi czasu, przeminęły. Tym razem kropka była kropką końcową. Gould nie walczył z czasem, oddał mu sprawiedliwość. Kilka miesięcy później nie żył; na jego grobie wyryte są pierwsze takty „Wariacji Goldbergowskich".

„Zimna wojna" tęskni konsekwentnie, aż do ostatnich napisów końcowych.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Był XVII wiek i jeszcze przez co najmniej dwa stulecia miał to być problem w zasadzie wyłącznie wojskowych. Dowódców, którzy nie mogli dopuścić, by ich wojska pokonał niewidzialny wróg, zanim spróbuje to zrobić przeciwnik z krwi i kości.

Tamta nostalgia była chorobą stosunkowo łatwo uleczalną. Wystarczyło przebyć kilkaset kilometrów, poczuć zapach domu, zobaczyć twarze bliskich, a objawy mijały. Dużo groźniejsza jest jej współczesna mutacja, tęsknotą za przeszłością, rzeczami, które minęły i już nie wrócą. Być nostalgikiem oznacza nie czuć się u siebie. Kiedyś w miejscu, teraz w czasie. Tyle tylko, że tego drugiego bólu nie da się wyleczyć, można go tylko uśmierzać.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów