Irena Lasota: Pasja kibiców

Czasami można pomyśleć, że globalizacja zbliża nas bardziej, niż jest naprawdę. Wiedziałam, że 19 czerwca, w Moskwie reprezentacja Polski miała grać z jakąś inną drużyną. Nie jestem fanką piłki nożnej, mogę trochę oglądać dla towarzystwa, ale przyznaję, że nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego jedenastu (a może dziesięciu plus bramkarz?) zdrowych facetów biega po tak dużym polu w pogoni za jedną małą piłką.

Publikacja: 22.06.2018 17:00

Irena Lasota: Pasja kibiców

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Ale rozumiem, że im za to płacą, niektórym nawet sporo. Ale jeszcze bardziej dziwią mnie fani, mam wśród nich kilku przyjaciół, którzy nie tylko przeżywają pewne mecze bardziej niż narodziny własnego dziecka, ale na dodatek pamiętają spotkania, które miały miejsce przed ich urodzeniem.

Byłam kiedyś świadkiem, gdy dwóch moich przyjaciół, jedni z najmądrzejszych ludzi jakich spotkałam: Walter L. i Levan B. w wielkim podnieceniu toczyło uczoną debatę, w której pojawiały się takie nazwiska jak Ricardo Zamora i Ferenc Puskás. Po ustaleniu, że obaj wszystko wiedzą, wdali się w techniczne szczegóły, kto i kiedy powinien był inaczej kopnąć. Rozumiem, że dla niektórych czytelników bolesne może być czytanie niepoważnego felietonu na tak poważny temat, ale fani sportowi mi się ostatnio narazili.

Jeszcze mniej niż piłką nożną interesuję się hokejem; tam faceci ganiają za malutkim krążkiem, a gdy go nie widzą – co jest naturalne – okładają się kijami. Absurd. Niestety, drużyna Washington Capitals wygrała w zeszłym tygodniu najważniejszy chyba mecz i zdobyła trofeum Stanley Cup. Piszę niestety, bo nieświadoma tego, czym żyją mieszkańcy mojego miasta, wybrałam się tego dnia na jego drugi koniec do teatru. Metro wyrzuciło mnie na powierzchnię wcześniej niż chciałam i okazało się, że wylądowałam w środku miasta, w dodatku w kwadracie ulic zamkniętym dla ruchu samochodowego.

Kwadrat miał boki długości mniej więcej pięciuset metrów. Wewnątrz kwadratu kłębił się rozradowany tłum kibiców. Mecz miał zacząć się dwie godziny później, w dodatku w Las Vegas, ale w centrum miasta, w dzień roboczy, rozstawiono olbrzymie ekrany, a kibice na razie chodzili od baru do baru.

Wewnątrz kwadratu nie było widać policji, która stała na obrzeżu i bezradnie tłumaczyła kierowcom, że nie ma jak objechać, bo zrobił się megakorek. Nie próbuję przypodobać się prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale od wielu lat mam kłopoty z kolanem i z rozpaczą zrozumiałam, że muszę kuśtykać dalej, nie licząc na autobus czy tym bardziej taksówkę. Do teatru doszłam po godzinie, ale zdążyłam.

Teatr był tak zwany ambitny, czyli z bardzo niewygodnymi krzesłami. Sztuka, raczej dobra, a na pewno ciekawa, dziejąca się między Londynem i obozem palestyńskim na terenie Gazy, miała trwać trzy godziny. Ponieważ jednak była to prapremiera, to trwała cztery godziny, po których niezbyt liczna publiczność miała sugerować, jak należy ją skrócić. Niestety, siedzieliśmy w pierwszym rzędzie i znaliśmy reżysera, więc posiedzieliśmy jeszcze godzinę – do północy.

Zgodnie ze wskazówkami GPS taksówką można było dojechać do stacji metra w dziesięć minut. Po półgodzinie staliśmy jednak w wielkim korku otoczeni samochodami i rozentuzjazmowanym tłumem wymachującym butelkami piwa. Zdobyliśmy Stanley Cup. Wyszliśmy z taksówki i poszliśmy jak najdalej od tłumu. Nie było już zdefiniowanego obrzeża, tłum rozlał się i zmieszał się ze stojącymi samochodami. Policji nigdzie nie było. Nie pisałabym o tym w takich szczegółach, gdyby nie to, że wszystko odbywało się kilkaset metrów od Białego Domu, w sercu sparaliżowanej stolicy świata, w odróżnieniu od Nowego Jorku nie przygotowanej do kontrolowania tłumów.

Powinnam była napisać „tylko nie mówcie o tej naszej pięcie Achillesa Rosji", gdyby nie to, że gwiazdą Washington Capitals jest Alexander Ovechkin, Rosjanin, przyjaciel samego Putina. Zresztą i gospodarz Białego Domu, jak się niedawno okazało, jest w bezpośrednim kontakcie z prezydentem Rosji.

A wracając do piłki nożnej: może po przegranej Polacy, kibice i nie tylko oni, przypomną sobie, że mistrzostwa świata w piłce nożnej powinno się zbojkotować ze względu na agresję Rosji na Ukrainę i anschluss Krymu. Z tej perspektywy przegraną z Senegalem można uznać za nieważną.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ale rozumiem, że im za to płacą, niektórym nawet sporo. Ale jeszcze bardziej dziwią mnie fani, mam wśród nich kilku przyjaciół, którzy nie tylko przeżywają pewne mecze bardziej niż narodziny własnego dziecka, ale na dodatek pamiętają spotkania, które miały miejsce przed ich urodzeniem.

Byłam kiedyś świadkiem, gdy dwóch moich przyjaciół, jedni z najmądrzejszych ludzi jakich spotkałam: Walter L. i Levan B. w wielkim podnieceniu toczyło uczoną debatę, w której pojawiały się takie nazwiska jak Ricardo Zamora i Ferenc Puskás. Po ustaleniu, że obaj wszystko wiedzą, wdali się w techniczne szczegóły, kto i kiedy powinien był inaczej kopnąć. Rozumiem, że dla niektórych czytelników bolesne może być czytanie niepoważnego felietonu na tak poważny temat, ale fani sportowi mi się ostatnio narazili.

Pozostało 80% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów