W latach 60. i 70. wielka miłość była często tematem kina większego formatu – zarówno hollywoodzkiego, jak i europejsko-artystycznego. Mężczyzna i kobieta, napięcie między nimi, często urastające w spiralę trudnych emocji: wydaje się, że te wątki często w ostatnich latach schodzą na dalszy plan lub zepchnięte zostały do kina popularnego, gatunkowego. Paweł Pawlikowski próbuje „Zimną wojną" odwrócić ten trend.
Zula (Joanna Kulig) kilka lat po wojnie wraz z grupą młodzieży ze wsi ubiega się o miejsce w powstającym właśnie zespole pieśni i tańca Mazurek. Podczas egzaminu przesłuchuje ją pianista Wiktor (Tomasz Kot). Od pierwszych minut widać erotyczne napięcie między amatorką a dużo starszym od niej muzykiem. Pojawiający się w tle wizerunek Stalina, niepokojące, ludowe pieśni i swobodne zachowanie Zuli na potańcówce już od początku zapowiadają, że związek będzie trudny.
Muzyka i taniec będą nam towarzyszyć do końca filmu. Są równoległą opowieścią. Wydaje się, że w sposób metaforyczny pokazują to, co dzieje się w życiu dwojga głównych bohaterów i między nimi. Zmaganie się ich naturalnych emocji z niechcianymi formami. Najpierw nakłada je na nich PRL, symbolizowany przez Kaczmarka (Borys Szyc), zaczynającego od pozycji kierowcy, a następnie pnącego się po szczeblach partyjnego awansu. Jednak także Paryż, do którego ucieknie Wiktor, ściągając tam potem Zulę, nie da ukojenia: pozwoli jedynie więzy ideologii zamienić na więzy komercji.
To samo dzieje się w warstwie muzycznej. Film rozpoczyna się od tego, co pierwotne – ludowych śpiewów wykonywanych w sposób tradycyjny, techniką tzw. białego głosu, pełną energii i przenikliwości. Tak przez stulecia śpiewały kobiety zbierające się u studni czy przed chałupą. Jestem Pawlikowskiemu wdzięczny za to, że pokazał, w jak paskudny sposób ten poruszający i autentyczny śpiew był w PRL (ale też na Zachodzie) przerabiany na łatwostrawne, komercyjne produkty. Poruszająca, choć niezgodna z zasadami tzw. profesjonalnej muzyki piosenka śpiewana przez Zulę na początku, obudowywana jest później w kiczowaty (choć solidnie wykonany) „koncesjonowany folklor PRL". Później, po wyjeździe do Paryża, naturalne śpiewy Zuli przerabiane są z kolei przez aranżerów na jazz (czego dziewczyna nie może znieść), a Wiktor, by przeżyć, pisze muzykę do filmów klasy C i chałturzy w knajpie. Gorset nowej formy nie sprawdza się ani w przypadku muzyki, ani ludzi.
Choć zarówno Kot, jak i Kulig grają doskonale, to jednak błyszczy i wyróżnia się ta druga. Jej Zula ma setki twarzy – od dziewczyny prostej, nieraz zgoła ordynarnej, przez prawdziwą artystkę, perwersyjną hedonistkę, do romantycznej, melancholijnej, przedwcześnie dojrzałej kobiety, umiejącej, kiedy trzeba, poradzić sobie w wielkim świecie. Nad tym wszystkim króluje nieukojony smutek, wręcz fizycznie odczuwalny w piosenkach, które znakomicie śpiewa sama aktorka. Kot gra bardziej statycznie, a inne postaci w filmie praktycznie nie istnieją. Kaczmarek grany przez Szyca wydaje się jednowymiarowym, peerelowskim, oślizłym oportunistą, choć ostatecznie jego rola też okaże się niejednoznaczna.