Obsłużyłem go jak angielskiego króla, choć nie dałem po sobie poznać, że go kojarzę. Wydawało mi się wtedy, że znani ludzie tego nie lubią. Naiwnie. Trzeba było wziąć autograf, ale przecież wszystkie płyty zostały w domu, zatem jak? Na serwetce? Nie wypadało, to przecież był sam Robert Brylewski.

Na scenie widziałem go parokrotnie. Podczas juwenaliów i na OFF Festivalu w Mysłowicach (2008), gdzie grał reaktywowany po latach Izrael. Po smutnej wiadomości o śmierci muzyka odgrzebałem stare albumy, na których widnieje jego nazwisko. „Duchową rewolucję" Izraela z boskim okiem na okładce. „Legendę" Armii o mocarnym brzmieniu. Pamiętam, jak pierwszy raz słuchałem „czarnej płyty" Brygady Kryzys. Pełen podziwu, że nasz toporny polski punk rock mógł mieć również ciekawsze zimnofalowe oblicze. Dobrze pamiętam też moment, gdy usłyszałem koncertowe nagrania Izraela z krążka „Live 93". I choć słuchanie polskiego reggae dzisiaj byłoby dla mnie torturą, to do Izraela wracam bez zażenowania. Swoją drogą, co trzeba było mieć w głowie, żeby w połowie lat 80., w najczarniejszej epoce stanu wojennego, szukać wolności w muzyce z odległej Jamajki i skrzyżować to z biblijną symboliką?

Robert Brylewski, mistrz najbardziej nieznanych polskich przebojów. Jeszcze przez tydzień po śmierci będzie się o nim mówiło, wspominać go będą znajomi i dziennikarze, ale potem? Ile razy usłyszymy jego nagrania w radiu?

Z wiekiem coraz mniej uważnie śledziłem jego poczynania i muzyczne projekty. Wyłapywałem wywiady, które niekiedy trzeba było deszyfrować z oparów marihuany, które nieustannie spowijały muzyka. Z jego opowieści najmocniej zapamiętałem historię o tym, jak w grudniu 1981 r. grupa zomowców zaciągnęła go na niesławną komendę milicji przy ul. Jezuickiej (tam zginął Grzegorz Przemyk). Najpierw wyrwali mu kolczyk z ucha, a potem tłukli pałkami, składając obietnicę – na szczęście bez pokrycia – że będą go tymi pałkami gwałcić.

Potem z przykrością czytałem, jak wyznawał, że nie ma z czego żyć, bo zaniedbał tantiemy i emeryturę. Ofiara systemu – Babilonu, o którym nieustannie śpiewał, czy raczej własnej życiowej nieporadności? Oglądałem go w fabularnym filmie „Polskie gówno" o zabiedzonych muzykach niezależnych, a kiedy poznałem Grzegorza Jankowskiego, reżysera i współautora filmu, to spytałem, na ile Brylewski w tym filmie grał, a na ile był sobą. Odpowiedział, że Roberta trudno reżyserować, bo zawsze jest sobą. Nie wiedziałem, czy smucić się, że mój dawny idol żyje na krawędzi, czy cieszyć, że pozostał wierny zasadom w obliczu tandeciarskiej współczesności. Dawni koledzy byli jurorami w talent show, a on ciągle w trasie w dziurawych spodniach. Teraz wracam myślami do sytuacji sprzed 11 lat. Czekałem na wyniki matury i dorabiałem jako kelner. Starsi koledzy kłócili się o znanych klientów. Raz prawie pobili się o to, kto ma obsługiwać boksera Mameda Chalidowa, ale jakiegoś Brylewskiego oddali mnie, najmłodszemu. „Frajerzy" – śmiałem się z nich w duchu. To przecież ja obsługiwałem legendę.