Liga Mistrzów. Od cudu w Stambule do La Decimy

Za co kochamy Champions League? W dużej mierze za to, że nikomu do dziś nie udało się obronić trofeum, bo to najbardziej wymagające rozgrywki świata, produkujące regularnie legendarne mecze. W sobotę w Cardiff finał Juventus – Real.

Aktualizacja: 03.06.2017 05:56 Publikacja: 02.06.2017 18:00

Liga Mistrzów. Od cudu w Stambule do La Decimy

Foto: AP/East News

Można się zżymać, że Liga Mistrzów jest nudna, bo rywalizują w niej wciąż te same zespoły, a bogaci próbują ograć jeszcze bogatszych, ale jednocześnie nie sposób nie przyznać, że UEFA stworzyła fascynujący spektakl. I nieważne, który raz Barcelona rywalizować będzie z PSG czy Bayern z Arsenalem, kibice i tak zasiądą przed telewizorami.

Niemal w każdym sezonie dochodzi do meczu, który później wspominany jest latami. Oczywiście najbardziej magiczne są finały – a jeszcze bardziej finały z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, z golami padającymi w ostatnich minutach gry. Sobotni mecz o trofeum między Realem Madryt a Juventusem Turyn niemal na pewno też przejdzie do historii. Niezależnie bowiem od rozstrzygnięcia na oczach kibiców zostanie napisana historia – jeśli wygrają Królewscy, zostaną pierwszą drużyną w historii Ligi Mistrzów, której uda się obronić trofeum. Jeśli triumfatorem będzie Juventus, w piękny sposób ukoronowana zostanie kariera blisko 40-letniego, legendarnego bramkarza Gianluigiego Buffona.

Pytanie, czy do legendy przejdzie też sam mecz? Konkurencja jest ogromna – a poniżej siedem najważniejszych i najlepszych spotkań w historii LM.

1. Cud w Stambule

Liverpool – AC Milan 3:3 (po dogrywce); 4:2 w rzutach karnych Finał, Stadion imienia Ataturka w Stambule, 2005 rok

To najbardziej spektakularny moment w historii nie tylko Ligi Mistrzów, ale być może w dziejach europejskich pucharów, a nie brakuje takich, którzy twierdzić będą, że noc w Stambule była najbardziej niesamowitym wydarzeniem w historii futbolu w ogóle. Milan prowadzony przez Carlo Ancelottiego strzelił pierwszego gola już w 51. sekundzie gry. Do dziś to najszybciej zdobyta bramka w dziejach Pucharu Mistrzów. Tym, który pokonał polskiego bramkarza Jerzego Dudka, był Paolo Maldini. Kolejne dwa gole padły jeszcze przed przerwą – Hernan Crespo trafił w 39. minucie i 60 sekund przed zejściem do szatni na przerwę dobijając – wydawałoby się – Liverpool. – Zdeklasowali nas – mówił później Steven Gerrard. – Zasłużyli, by prowadzić 3:0.

3:0 do przerwy dla Włochów, którzy zgodnie z wiecznie żywym stereotypem umieją bronić bramki jak żadna inna nacja na świecie. Równie dobrze piłkarze Liverpoolu mogli uznać, że nie ma co się wygłupiać i lepiej złapać wcześniejszy samolot na Wyspy.

Po latach brazylijski obrońca Milanu – Cafu przyznał, że w trakcie kwadransa przerwy piłkarze rozpoczęli już świętowanie. – To prawda, był śpiew i tańce – przyznawał Cafu w wywiadzie dla magazynu „Four Four Two". – Gdy prowadziliśmy z nimi do przerwy 3:0, poczuliśmy, że już po meczu, że mamy to w garści. Sami nie mogliśmy uwierzyć, że jest tak dobrze.

Angielscy kibice w Stambule mieli tylko jedno życzenie przed początkiem drugiej połowy – niech ta kompromitacja się jak najszybciej skończy. Mało kto wierzył w odrobienie strat. Ale w 54. minucie trafił Gerrard, 180 sekund później Vladimir Smicer, a w 60. minucie Xabi Alonso. W sześć minut Liverpool odrobił straty, a do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była seria rzutów karnych.

By jednak do niej doszło, wykończeni pogonią Anglicy musieli przetrwać dogrywkę. Potrzebny był heroizm Jerzego Dudka. Trzy minuty przed końcem doliczonego czasu ukraiński napastnik Milanu Andrij Szewczenko stanął sam przed Polakiem, ale jego strzał z najbliższej odległości Dudek cudem wybił. To wtedy, jak przyznał Cafu, zawodnicy Milanu spuścili głowy i pogodzili się z porażką. – Byłem przekonany, że już po nas. Wszyscy czuliśmy, że Liverpool wygra w karnych.

Później bramkarz reprezentacji Polski opowiadał, jak tuż przed konkursem rzutów karnych podszedł do niego kapitan zespołu Gerrard i zaczął mu przypominać legendarnego Bruce'a Grobbelaara i jego „spaghetti legs" z 1984 roku. Bramkarz rodem z RPA rozpraszał przeciwników z innego włoskiego klubu – AS Roma – wykonując dziwne ruchy nogami, a Liverpool w karnych wygrał i sięgnął po Puchar Mistrzów. Dudek, tańcząc na linii – do historii jego zachowanie przeszło jako „Dudek's Dance" – obronił karnego wykonywanego przez Andreę Pirlo i znów okazał się lepszy od Szewczenki (na zdjęciu).

Gerrard, który strzelił pierwszego gola dla Liverpoolu i dla kibiców był równie ważną postacią w tym być może największym w historii futbolu comebacku, w tamtym czasie negocjował z Chelsea. W zasadzie był o krok od podpisania kontraktu z zespołem ze Stamford Bridge. Po finale przyznał jednak: „Jak mógłbym opuścić Liverpool po czymś takim", i podpisał nową umowę. Na Anfield został przez następną dekadę, a klub opuścił jako żywy pomnik po 17 latach dopiero w 2015 roku, by przez sezon pograć w Los Angeles Galaxy. Gdy samolot ze zwycięską drużyną Liverpoolu lądował, kapitan powiedział przez interkom: – Pogoda w całej Anglii jest słoneczna, ciemne chmury widać tylko nad Stamford Bridge.

2. Manchester Dusel

Manchester United – Bayern Monachium 2:1 Finał, 1999 rok, Camp Nou, Barcelona

Fakty znają wszyscy. W 90. minucie finałowego meczu Bayern prowadził w Barcelonie z Manchesterem United 1:0. Trener Bawarczyków Ottmar Hitzfeld chwilę wcześniej ściągnął z murawy swoich najlepszych zawodników, by mogli napawać się owacją na stojąco od niemieckich kibiców. 10 minut przed końcem zszedł Lothar Matthaeus, dla którego był to ostatni mecz w barwach Bayernu, a 180 sekund przed upływem 90. minuty najlepszy zawodnik spotkania Mario Basler, zdobywca bramki dla Niemców.

I wtedy monachijczykom niebo zawaliło się na głowy. W pierwszej minucie doliczonego czasu po rzucie rożnym wykonywanym przez Davida Beckhama wyrównał Teddy Sheringham. W 93. minucie po kolejnym dośrodkowaniu Beckhama piłkę do siatki wpakował Ole Gunnar Solskjaer i to Manchester United zdobył Puchar Mistrzów. Po raz pierwszy od 1968 roku i słynnych dzieciaków Matta Busby'ego. Solsjkaer, który na murawie pojawił się w 80. minucie, po latach wspominał, jak bardzo ucieszył się z gola Sheringhama. – Pomyślałem sobie: „Jak fajnie, że jest dogrywka. Zagram 40 minut, a nie tylko 10".

To po tym meczu trener United Alex Ferguson doczekał się przedrostka „sir", czyli został odznaczony tytułem szlacheckim przez królową. Po nim też – w wywiadzie telewizyjnym – wypowiedział słowa, które przeszły do historii piłki nożnej. Poproszony o podsumowanie spotkania powiedział tylko: „Football, eh? Bloody hell", co można próbować przetłumaczyć jako – futbol, cholera jasna. Albo nieco mniej parlamentarnie.

Po 28 latach od tamtego wieczoru w Barcelonie oczywiście narosło wiele mitów, a legendy zaczęły się mieszać z rzeczywistością. W 90. minucie prezydent UEFA miał opuścić trybunę, by wręczyć puchar, już udekorowany wstążkami w barwach Bayernu. Korytarzami dostał się na murawę i miał powiedzieć do pracowników technicznych, którzy rozkładali scenę do dekoracji triumfatorów, że nic z tego nie pojmuje i dlaczego wygrani leżą na murawie, płacząc, a przegrani wykonują dzikie tańce radości.

W Niemczech Bayern nie jest klubem lubianym. Przez lata mówiono, że jest najlepszy zdecydowanie zbyt często i jakby tego było mało, jeszcze pomaga mu szczęście. W Niemczech funkcjonuje nawet termin „Bayern Dusel", przy czym drugie z tych słów nie ma swojego odpowiednika w języku polskim. Dusel to fart, ale taki ze wszech miar niezasłużony, wbrew wszelkim okolicznościom. I tej nocy w Niemczech po raz pierwszy kibicom innych klubów było Bayernu po prostu żal. Klub ten jednak szybko zaprzepaścił tę falę niespodziewanej sympatii – już rok później w ostatniej kolejce musiał przynajmniej zremisować z Hamburgiem, by zostać mistrzem Niemiec kosztem Schalke. Klub z Gelsenkirchen swój mecz wygrał, a Bayern w 90. minucie stracił bramkę i przegrywał z HSV 0:1. W Zagłębiu Ruhry rozpoczęło się świętowanie pierwszego od 43 lat mistrzostwa dla Schalke. Wtedy w 94. minucie swojego jedynego gola dla Bayernu (w 37 meczach) strzelił Patrik Andersson...

3. Jeden procent szans, 99 procent wiary

Barcelona – PSG 6:1 1/8 finału, rewanż, 2017 rok

Ta historia dopiero pokrywa się patyną, osadza się w świadomości, a z każdym kolejnym rokiem będzie obrastać w legendę. Wydarzyła się w marcu tego roku. Barcelona pierwszy mecz ćwierćfinału przegrała z Paris Saint-Germain aż 0:4. W dodatku w Parku Książąt prezentowała się tragicznie. Linia ataku – która przecież z pewnością przejdzie do historii futbolu – w składzie Leo Messi, Luis Suarez i Neymar – nie była w stanie zdobyć gola, który dawałby jakąkolwiek nadzieję. Bo przecież straty czterech bramek nikomu w historii Ligi Mistrzów nie udało się odrobić.

Do tej pory – oprócz oczywiście Liverpoolu w finale w 2005 roku – najbardziej spektakularne odrobienie strat było dziełem Deportivo La Coruna. W 2004 roku Hiszpanie przegrali na San Siro z Milanem 1:4, ale właśnie ta jedna bramka zdobyta na wyjeździe okazała się języczkiem u wagi. U siebie Deportivo wygrało 4:0, prowadząc do przerwy już trzema bramkami. Czwartą – decydującą – 14 minut przed końcem spotkania strzelił Fran. Andrea Pirlo przed rewanżowym spotkaniem mówił, że jeśli gospodarze odrobią straty, uda się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Musiał słowa dotrzymać.

A jednak Barcelona dokonała niemożliwego. Już w drugiej minucie prowadziła 1:0 po golu napastnika reprezentacji Urugwaju – Luisa Suareza. Gdy Barca się rozpędzała i prowadziła już 3:0 i brakowało jej tylko jednego gola, by wyrównać stan dwumeczu, ponownie na listę strzelców wpisał się Urugwajczyk. Tym razem był to jednak Edinson Cavani z PSG. Wydawało się, że wielka pogoń się skończyła. Nie tylko kibicom, ale i zawodnikom na boisku. Barca musiała strzelić trzy gole, by awansować.

Piłkarze Luisa Enrique, nie mogąc pogodzić się z sytuacją, zaczęli niemiłosiernie symulować, wykłócać się z sędzią, agresywnie reagować na każde przewinienie gości z Francji. Wielki mecz zaczął się zmieniać w awanturę pod dyskoteką. I gdy oczy wszystkich zwrócone były na wcielenie boga futbolu, bo przecież każdy wiedział, że jeśli ma się ziścić szalony scenariusz, który po trafieniu Cavaniego zmienił się w misję niemożliwą do wykonania, potrzebny będzie błysk geniuszu Messiego.

A jednak sprawy w swoje ręce wziął ten, którego w Barcelonie wielu chciałoby widzieć jako następcę Argentyńczyka – Neymar. W 88. minucie przepięknie uderzył z rzutu wolnego. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry wykorzystał rzut karny (dodajmy – podyktowany po symulce Suareza). W końcu w ostatniej akcji meczu z rzutu wolnego podał idealnie do Sergio Roberto, a wychowanek Barcy wpakował piłkę do siatki. Barca wygrała 6:1 i awansowała do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.

– To będzie szalona noc w Barcelonie, której nigdy nie zapomnimy – powiedział Luis Enrique.

Dzień przed meczem Neymar mówił: – Nawet jeśli mamy tylko jeden procent szansy, jest w nas 99 procent wiary, że możemy tego dokonać.

4. La Decima

Real Madryt – Atletico Madryt 4:1 (po dogrywce) Finał, Estadio da Luz, Lizbona, 2014 rok

O Realu Madryt ostatnich lat historycy futbolu będą mówić jako o drużynie Cristiano Ronaldo. W ostatnim czasie trenerzy w Madrycie, którzy zdobywali najważniejsze trofea, zmieniali się zbyt często, nie potrafili narzucić drużynie rozpoznawalnego stylu. Punktem wspólnym jest, że niezależnie, kto akurat był szkoleniowcem Realu, Portugalczyk, napędzany rywalizacją z Leo Messim, bił kolejne rekordy strzeleckie. Ronaldo był najlepszym strzelcem Ligi Mistrzów w 2013 roku, 2014 (17 goli w jednej edycji – rekord), 2015 (wspólnie z Messim i Neymarem) i 2016. A jednak najbardziej symbolicznym momentem w LM pozostanie dla Realu zdobycie upragnionego dziesiątego Pucharu Mistrzów w 2014 roku. A udział Ronaldo w tym spotkaniu ograniczał się do prezentowania muskulatury po skutecznie wykonanym rzucie karnym podwyższającym wynik na 4:1 w końcówce dogrywki.

To była obsesja Florentino Pereza – dziesiąty Puchar mieli mu dać na początku wieku pierwsi Galacticos z Ronaldo, Zidane'em, Beckhamem i Figo w składzie – wywalczyli tylko jedno trofeum. Miał mu dać Jose Mourinho – skończyło się na niekończących się awanturach i spalonej ziemi. Upragnione trofeum wymagało zatrudnienia w Realu Carlo Ancelottiego, którego główną dewizą było zawsze: jak najmniej przeszkadzać gwiazdom i stworzyć im jak najlepsze warunki do funkcjonowania.

La Decima możliwa była jednak przede wszystkim dzięki Sergio Ramosowi, który w czwartej minucie doliczonego czasu gry finału w 2014 roku przeciwko lokalnemu rywalowi Atletico Madryt doprowadził do dogrywki, w której Real zdeklasował przeciwników.

Ramos dziś uznawany jest przez wielu ekspertów za zawodnika specjalizującego się w wielkich meczach. Jest też tym, który ratuje Real z opresji. I uwielbia to robić w ostatnich sekundach gry. Scenariusz był niemal dokładnie taki sam, gdy w tym sezonie Królewscy rywalizowali o Superpuchar Europy z klubem, którego środkowy obrońca jest wychowankiem – Sevillą. Andaluzyjczycy prowadzili 2:1, a Ramos znów w ostatnich sekundach doprowadził do dogrywki, którą piłkarze Zidane'a wygrali.

Trafił także w zeszłorocznym finale – znów przeciwko Atletico – i tym razem to on jako kapitan miał zaszczyt odbierania 11. Pucharu Mistrzów przez Real Madryt. Środkowy obrońca Ramos ma dwa gole strzelone w finałach Ligi Mistrzów – tyle samo, co Ronaldo, który pierwszego z nich zdobył jeszcze w barwach Manchesteru United, w przegranym w karnych finale z Chelsea w Moskwie.

5. Iniesta

Chelsea – Barcelona 1:1 Półfinał, rewanż

Trudno jest wybrać jeden moment, który podkreślałby wielkość Barcelony Josepa Guardioli. W pierwszym sezonie w roli trenera wychowanek tego klubu zdobył mistrzostwo, Puchar Króla i Superpuchar Hiszpanii, wygrał Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy oraz zdobył klubowe mistrzostwo świata. Tym samym Barcelona jako pierwsza w historii zgarnęła w jednym sezonie sześć trofeów.

Finałowe zwycięstwo z Manchesterem United było bezdyskusyjnie – Katalończycy gładko wygrali 2:0 po golach Samuela Eto'o i Leo Messiego. Największy test w tamtej edycji przeszli w półfinale przeciwko Chelsea. I wszystko wskazywało na to, że to drużyna z Londynu pojedzie do Rzymu na wielki finał.

Chelsea już w tym dwumeczu nie prowadził Jose Mourinho, klub przejął po nim Guus Hiddink. Ale można było odnieść wrażenie, jakby duch Portugalczyka wciąż unosił się nad Stamford Bridge. Na Camp Nou był bezbramkowy remis. W rewanżu w Londynie to Chelsea objęła prowadzenie, zanim na zegarze minęła 10. minuta spotkania, a później murowała dostęp do bramki. W dodatku Barca grała osłabiona, po tym jak czerwoną kartkę dostał Eric Abidal. Tak chyba właśnie wygląda wizja raju Mourinho.

Barca Guardioli ani przez chwilę nie porzuciła swojej filozofii gry – to wciąż było utrzymywanie się przy piłce, niekończące się wymiany kolejnych podań. Ale dopiero w trzeciej minucie doliczonego czasu Andres Iniesta (wychowanek Barcy oczywiście) uderzył mocno tuż pod poprzeczkę i to Barcelona dzięki tej bramce zdobytej na wyjeździe awansowała do finału. Był to jedyny celny strzał gości tamtego dnia. Bez tego momentu geniuszu Iniesty Guardiola w pierwszym sezonie nie zdobyłby sześciu trofeów, a jego drużyna nie byłaby porównywana do Dream Teamu Johana Cruyffa, nie byłaby stawiana w jednym rzędzie z największymi zespołami wszech czasów – Milanem Arrigo Sacchiego, Bayernem z lat 70., Ajaxem Rinusa Michelsa z Johanem Cruyffem jeszcze na boisku. A przynajmniej nie byłaby do nich porównywana już w pierwszym sezonie trenerskiego żółtodzioba.

– Ani przez chwilę nie przestaliśmy grać naszego futbolu. Jasne, potrzebowaliśmy trochę szczęścia, ale byliśmy wierni ideałom – mówił po meczu Iniesta.

6. Miłość od pierwszego wejrzenia

Borussia Dortmund – Juventus Turyn 3:1 Finał, Stadion Olimpijski w Monachium, 1997 rok

Każdy kibic kiedyś o tym marzył albo śniło mu się w nocy. Trybuny wypełnione do ostatniego miejsca, mecz o wielką stawkę, a on wchodzi na boisko przy wiwacie kibiców, pośród których sam jeszcze niedawno siedział, fetując tych, z którymi za chwilę znajdzie się na boisku. Pierwszy kontakt z piłką kończy się pięknym golem rozstrzygającym arcyważne spotkanie. W tym momencie historii następuje jednak przebudzenie i to dziwne uczucie żalu pomieszanego z dumą.

Lars Ricken jednak się nie obudził. Finał w 1997 roku odbywał się w Monachium – a Borussia nie była faworytem w spotkaniu z obrońcą tytułu: Juventusem Turyn. Olympiastadion siłą rzeczy wypełnili głównie niemieccy fani, a kibice mieli się z czego cieszyć – po dwóch trafieniach Karla-Heinza Riedlego lokalni bohaterowie prowadzili 2:0. W drugiej połowie Juventus stawał się coraz bardziej niebezpieczny, a Alessandro Del Piero zdobył kontaktowego gola.

Wtedy Ottmar Hitzfeld wpuścił na boisko 20-latka, urodzonego w Dortmundzie, wychowanego w Borussii, człowieka, który zasiadał z kolegami na trybunie zwanej Żółtą Ścianą. Ricken był na boisku 16 sekund, gdy otrzymał podanie z głębi pola, dobiegł do posłanej po ziemi piłki i od razu huknął na bramkę Angelo Peruzziego. Z ponad 25 metrów przelobował włoskiego bramkarza, Puchar Mistrzów został w Dortmundzie, Juventus nie powtórzył wyczynu Milanu z lat 1989–1990 i nie obronił trofeum, a Ricken został zawodnikiem, który do zdobycia bramki potrzebował najmniej czasu, od momentu wejścia na boisko w meczu Ligi Mistrzów. I do dziś ten rekord dzierży.

To był jednak szczyt kariery Rickena – okazało się, że chłopak z Dortmundu niestety nie miał zdrowia do zawodowego sportu. Jego kariera została zahamowana przez ciągłe kontuzje. W 2005 roku przyszło najgorsze – zerwanie więzadła. W 2009 roku w wieku zaledwie 32 lat musiał zrezygnować z zawodowego uprawiania futbolu. Od 2004 roku już nigdy nie udało mu się rozegrać 20 meczów ligowych w sezonie, w 2007 został odesłany do drugiej drużyny Dortmundu.

Ricken tym golem przedstawił się szerszej światowej publiczności, ale w Dortmundzie i w Niemczech był już znany – w poprzednich latach pojawiał się na boisku i strzelał gole. W tamtym zwycięskim sezonie trafiał też we wcześniejszych meczach LM. Był nawet przekonany, że Hitzfeld wystawi go od pierwszej minuty w finale.

– Byłem zły, że znalazłem się tylko na ławce – opowiadał później w rozmowie z „Four Four Two". – Dopiero później zrozumiałem, że Hitzfeld miał rację. Siedząc na ławce, mogłem obserwować mecz, analizować. W pewnym momencie zobaczyłem, że Peruzzi wychodzi bardzo daleko od bramki. Powiedziałem do siedzącego obok mnie Heiko Herrlicha: – Jeśli wejdę na boisko, to od razu będę strzelał. Niezależnie, gdzie to będzie.

Oczywiście nikt dziś nie zbada, czy faktycznie tak było, czy to już część legendy. Podobnie jak historii, którą Ricken opowiadał w rozmowie ze stroną internetową FIFA: – Usłyszałem później, że po tym jak zdobyłem gola w finale, siedzący niedaleko siebie na meczu mężczyzna z kobietą rzucili się sobie w ramiona, celebrując tę bramkę, i natychmiast się w sobie zakochali. Po meczu wyszli razem ze stadionu, dziś są szczęśliwym małżeństwem i mają dzieci.

7. Ostatni romantyczny finał

Ajax – Milan 1:0 Finał, Stadion Prater w Wiedniu, 1995 rok

– Nie da się niczego wygrać, grając dzieciakami – powiedział w 1995 roku ówczesny ekspert BBC, były reprezentant Anglii Alan Hansen. Odnosił się do młodej drużyny Manchesteru United. Zespół Fergusona w tamtym sezonie sięgnął po tytuł i zdobył Puchar Anglii, a zdanie Hansena na stałe weszło do piłkarskiego folkloru.

W Ajaxie tej błyskotliwej tezy nie znali, a nawet gdyby znali, toby się raczej nie przejęli. W Amsterdamie taka filozofia zawsze była – i znów ostatnio jest: niezależnie od wieku, jeśli jesteś wystarczająco inteligentny i dobry piłkarsko, dostaniesz swoją szansę.

Hansen tym bardziej nie powinien był podobnej myśli wygłosić na żywo przed kamerami telewizyjnymi, bo kilka tygodni wcześniej dostał dowód, że z dzieciakami da się wygrywać. I to największe trofea. Ale skoro w maju 1995 roku w finale zabrakło przedstawiciela Wysp, to Hansen pewnie nawet nie zadał sobie trudu, by ten mecz obejrzeć. A na stadionie w Wiedniu Ajax pokonał wielki Milan 1:0, decydującego gola pięć minut przed końcem zdobył Patrick Kluivert, który miał zaledwie 18 lat.

Louis van Gaal wystawił w tym meczu także 22-letniego Michaela Reizigera, jego rówieśników: Edgara Davidsa i Marca Overmarsa, a także 19-letniego Clarence'a Seedorfa. Oprócz Kluiverta z ławki wszedł inny 19-latek – Nigeryjczyk Nwankwo Kanu.

To były też ostatnie podrygi romantyzmu w futbolu. W tym samym roku weszło w życie prawo Bosmana, oznaczające, że kluby z Unii Europejskiej mogą wystawiać tylu obcokrajowców z krajów Unii, ile sobie zażyczą. Do tej pory w największych ligach obowiązywały limity. Nie minęło kilkanaście miesięcy, a w Barcelonie trener tamtego Ajaxu Van Gaal mógł korzystać z obu braci – Franka i Ronalda – De Boerów, Reizigera, Winstona Bogarde, Patricka Kluiverta czy Marca Overmarsa, a potem także innych Holendrów.

Pierwszą ofiarą prawa Bosmana i dyktatu coraz bogatszych klubów z najsilniejszych lig Europy, którym stacje telewizyjne zaczęły płacić kosmiczne pieniądze za prawa do pokazywania meczów, był właśnie zwycięski Ajax z 1995 roku.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Można się zżymać, że Liga Mistrzów jest nudna, bo rywalizują w niej wciąż te same zespoły, a bogaci próbują ograć jeszcze bogatszych, ale jednocześnie nie sposób nie przyznać, że UEFA stworzyła fascynujący spektakl. I nieważne, który raz Barcelona rywalizować będzie z PSG czy Bayern z Arsenalem, kibice i tak zasiądą przed telewizorami.

Niemal w każdym sezonie dochodzi do meczu, który później wspominany jest latami. Oczywiście najbardziej magiczne są finały – a jeszcze bardziej finały z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, z golami padającymi w ostatnich minutach gry. Sobotni mecz o trofeum między Realem Madryt a Juventusem Turyn niemal na pewno też przejdzie do historii. Niezależnie bowiem od rozstrzygnięcia na oczach kibiców zostanie napisana historia – jeśli wygrają Królewscy, zostaną pierwszą drużyną w historii Ligi Mistrzów, której uda się obronić trofeum. Jeśli triumfatorem będzie Juventus, w piękny sposób ukoronowana zostanie kariera blisko 40-letniego, legendarnego bramkarza Gianluigiego Buffona.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków