Stephan Talty: Czarna ręka, postrach Nowego Jorku

Czarna Ręka – niesławne stowarzyszenie włoskich gangów. Jedynie Ku Klux Klan budził w Ameryce 1906 roku większą trwogę. W dzielnicach imigrantów mężczyźni patro­lowali ulice z nabitą bronią. Dzieci barykadowano w pokojach i nie pozwalano im wychodzić nawet do szkoły.

Publikacja: 01.06.2018 18:00

Działalność Czarnej Ręki rozlała się po całym kraju. Na zdjęciu członkowie włoskiego gangu aresztowa

Działalność Czarnej Ręki rozlała się po całym kraju. Na zdjęciu członkowie włoskiego gangu aresztowani w Fairmont, w Wirginii Zachodniej, 1923 r.

Foto: Rzeczpospolita

Po południu 21 września 1906 roku pięcioletni Willie Labarbera i jego koledzy bawili się przed sklepem z owocami należącym do rodziców Williego, dwie przecznice od pobłyskujących w słońcu wód nowojorskiej East River. Chłopcy ganiali się, wołali do sie-bie i toczyli patykami drewniane obręcze, śmiejąc się, ilekroć upadały na kocie łby. Biegli między bankierami i robotnikami, między dziewczynami noszącymi w kapeluszach strusie pióra, między przechodniami zmierzającymi do domów lub do którejś z włoskich restauracji w okolicy. Malcy co rusz tracili się z oczu na sekundę lub dwie.

Mijały ich setki ludzi. W pewnym momencie, kiedy srebrzyste światło na rzece pomału przygasało, Willie obrócił się i pobiegł ulicą. Przesłoniła go kolejna grupka robotników. I już nie pojawił się z powrotem.

Koledzy nie od razu to zauważyli. Dopiero kiedy zaburczało im w brzuchach, zaczęli się rozglądać za Williem. Szukali go co-raz bardziej zaniepokojeni, lecz na próżno. A tymczasem cienie wydłużały się coraz bardziej w zachodzącym słońcu.

Willie był krnąbrnym dzieckiem. Chwalił się, że zamierza dla żartu uciec z domu. Może więc inni chłopcy wahali się, czy pójść do sklepu jego rodziców i powiedzieć, że coś się stało. W końcu jednak musieli zawiadomić dorosłych. William i Caterina, rodzi-ce Williego, natychmiast pospieszyli szukać syna. Chodzili po okolicy, wypytywali właścicieli stoisk z cukierkami i sklepików spożywczych, czy ktoś z nich nie widział chłopca. Wszyscy kręcili przecząco głowami. Willie zniknął jak kamfora.

Zanim wezwano policję, zanim natrafiono na choćby jedną wskazówkę, rodzice chłopca i ich znajomi pojęli, niby za sprawą telepatii, co się stało. Nie trzeba było słów. Do identycznego wniosku doszliby ludzie z Chicago i St. Louis, z Nowego Orleanu i Pittsburgha, i z najróżniejszych zwyczajnych miasteczek. Matki i ojcowie zaginionych dzieci, których jesienią 1906 roku było wy-jątkowo dużo, bez trudu odgadliby, co się stało. Kto zabrał Williego? Mano Nera. Czarna Ręka.

Czarna Ręka, niesławne stowarzyszenie gangów, „krwawa, sza-tańska, złowroga banda", zajmowała się na wielką skalę wymusze-niami haraczy, zabójstwami, porywaniem dzieci i podkładaniem bomb. W całym kraju usłyszano o niej dwa lata wcześniej. Zaczęło się od listu z pogróżkami otrzymanego przez pewnego przedsię-biorcę, imigranta, który wzbogacił się w Ameryce, mieszkającego w mało okazałej części Brooklynu. Wkrótce listy stowarzyszenia, ozdobione rysunkami przedstawiającymi trumny, krzyże nagrob-ne lub sztylety, zaczęły się pojawiać w całym mieście. A potem Czarna Ręka przeszła od słów do czynów. „Przestępczość w ostat-niej dekadzie jest bezprecedensowa jak na cywilizowany kraj w cza-sie pokoju", stwierdzał pewien komentator. Jedynie Ku Klux Klan budził większą trwogę. Nowojorski reporter pisał: „W głębi serca [włoscy imigranci] czują potężny, wszechogarniający strach przed Czarną Ręką". Jesienią 1906 roku strach ten dotknął również wie-lu Amerykanów.

Kilka dni później rodzina Labarberów dostała pierwszy list. Obawy się potwierdziły. Porywacze zażądali pięciu tysięcy dola-rów w zamian za uwolnienie Williego. Kwota była wręcz astrono-miczna. List nie zachował się co prawda do naszych dni, zapewne jednak zawierał typowe zdania w rodzaju: „Mamy waszego syna" i „nie idźcie na policję, bo w przeciwnym razie przysięgamy na Świętą Panienkę, że zabijemy wasze dziecko". A do tego rysunek na dole strony: trzy koślawe czarne krzyże, trupia czaszka i pisz-czele. Tak właśnie podpisywała się Czarna Ręka.

Zdaniem niektórych stowarzyszenie i podobne mu grupy przestępcze nie tylko sprawiły, że w Ameryce zapanował mroczny czas morderstw, wymuszeń i spektakularnej przemocy na nie-znaną dotąd skalę, lecz były czymś więcej: piątą kolumną, ste-rującą po cichu działaniami rządu. Owo fałszywe przekonanie co najmniej od dekady miało przykre skutki dla włoskich imi-grantów. „Powszechnie sądzono – pisał o rzekomym włoskim tajnym stowarzyszeniu Henry Cabot Lodge, senator z Massa-chusetts – że zwiększa ono swój zasięg, że zastrasza członków ław przysięgłych, że stopniowo podporządkowuje sobie władze miasta i kraju". Sceptycy, w tym włoski ambasador, który wzburzał się na każdą wzmiankę o Czarnej Ręce, powtarzali, że to tylko mit wymyślony przez „białych" Amerykanów, wielu z nich nienawidziło bowiem Włochów i chciało przepędzić ich z kraju. Niekiedy mawiano, że stowarzyszenie „istnieje wyłącznie na papierze listowym".

Lecz skoro tak, kto porwał Williego?

Z żalu niemal postradali zmysły

Państwo Labarbera zgłosili porwanie na policję. Wkrótce do ich domu przy 2nd Avenue 837 zapukał detektyw: Joseph Petrosi-no, szef słynnego włoskiego oddziału. Był niski i krępy, z postury przypominał tragarza. Oczy – jedni opisywali je jako ciemnoszare, inni jako czarne – patrzyły chłodno i dociekliwe. Miał szerokie ramiona i „mięśnie niczym liny stalowe". Nie był jednak prosta-kiem. Lubił rozmowy o sztuce, uwielbiał operę (zwłaszcza wło-skich kompozytorów), dobrze grał na skrzypcach. „Joe Petrosino potrafił dobyć głos z instrumentu", pisała gazeta „New York Sun". Idąc ulicami, często nucił melodie operowe. Ale jego prawdziwym powołaniem było łapanie przestępców. „New York Times" nazywał go „najwybitniejszym włoskim detektywem na świecie". W Starym Kraju mówiono o nim „włoski Sherlock Holmes". W wieku czterdziestu sześciu lat mógł się pochwalić „karierą nie gorszą niż Javert w labiryntach paryskiego pół-światka lub dowolny inspektor Scotland Yardu. Tyle osiągnął i tyle przeżył przygód, ile mogłoby się zrodzić w bujnej wy-obraźni Conan Doyle'a". Nieśmiały przy obcych, nieprzekup-ny, cichy, niesamowicie odważny, a jeśli go sprowokowano – umiał być brutalny. Do perfekcji doprowadził sztukę przebrania i charakteryzacji. Zdarzało się, że przyjaciele nie poznawali go na ulicy. Skończył tylko sześć klas szkoły, ale za to los obdarzył go fotograficzną pamięcią: potrafił przypomnieć sobie infor-mację napisaną na kartce, którą widział przez moment lata wcześniej. Nie miał żony ani dzieci. Całe swe życie poświęcił walce, by uwolnić Amerykę od stowarzyszenia Czarnej Ręki, stanowiącego zagrożenie dla jego ukochanego kraju.

Kiedy Labarbera otworzył drzwi mieszkania, ujrzał Petrosina ubranego jak zwykle w czarny garnitur, czarne buty i czarny me-lonik. Zaprosił go do środka, następnie przyniósł listy otrzymane od porywaczy. Niewiele mógł powiedzieć. Czarna Ręka była wszędzie i nigdzie. Wiedziała o wszystkim jakby za sprawą mrocznej magii. I nie wahała się sięgać po okrutne środki. Detektyw i ojciec zaginionego chłopca mieli tego świadomość. Petrosino widział, że rodzice Williego „z żalu niemal postradali zmysły".

Zapadł się pod ziemię

Policjant wyszedł i zaraz zabrał się do pracy. Cisnął kapusiów i swoich rozmaitych informatorów o wszelkie wskazówki. (Miał potężną sieć szpiegów i donosicieli – nfami – obejmującą całe miasto: rozmawiali z nim barmani, lekarze, domokrążcy, prawni-cy, śpiewacy operowi, zamiatacze ulic, bankierzy, muzycy i sycy-lijskie oprychy z bliznami na twarzach). Wiele nowojorskich gazet zamieściło opis Williego.

Chłopiec jednak zapadł się pod ziemię. Rodzina otrzymała czwarty list. Porywacze żądali, by państwo Labarberowie sprze-dali swój niewielki dom i przeznaczyli pieniądze na okup. Oprócz domu rodzice chłopca nie mieli żadnego dobytku. Na jego kupno przeznaczyli oszczędności całego życia. Sprzedaż oznaczałaby kres amerykańskiego marzenia dla nich i dla ich dzieci. Rodzina Labarberów byłaby skazana na nędzę – a przecież właśnie przed nędzą rodzice Williego uciekli z Mezzogiorno.

Czarna Ręka spodziewała się podobnych rozterek. Do czwar-tego listu dołączono zatem małą zachętę, może z myślą o matce chłopca. Po otwarciu koperty coś wypadło na podłogę. Był to pu-kiel ciemnych włosów Williego.

Dni mijały. Wszelki ślad po chłopcu zaginął.

I nagle w trzecim tygodniu cynk od nfame. Mężczyzna usły-szał dziwną historię. Rzecz działa się w robotniczej dzielnicy miasteczka Kenilworth w stanie New Jersey. Pewna kobieta szła ulicą; minęła nieznajomego niosącego spory tobół. Naraz z to-bołu rozległ się przeszywający krzyk. Nieznajomy czym prędzej pospieszył do pobliskiego domu, rudery tak nędznej, że w relacji określono ją mianem „budy", i zatrzasnął za sobą drzwi. Kilka minut później wyszedł, wciąż dźwigając tobół. Umieścił go w zakrytym wozie i odjechał.

Dowiedziawszy się o tym, Petrosino pognał na West 23rd Street i wsiadł na pokład promu parowego kursującego do New Jersey. Patrzył na oddalające się doki West Side, na latarenki na wózkach ulicznych sprzedawców migoczące wśród zmierzchu niczym od-ległe ogniki. Oparł się o barierkę i słuchał szumu wody w rzece Hudson, rozpruwanej przez dziób statku. W umyśle detektywa roiło się od teorii, nazwisk i twarzy podejrzanych, ludzi, których zapamiętał miesiące lub lata wcześniej i których udział w porwa-niu teraz rozważał. Może wypił szklankę maślanki u jednego ze sprzedawców (niepasteryzowana dwa centy, pasteryzowana trzy). Przeprawa trwała mniej więcej kwadrans, więc Petrosino miał chwilę na rozmyślania.

Czarna Ręka poczynała sobie coraz śmielej i z każdym mie-siącem stawała się bardziej bezlitosna. Skala przestępczości w Nowym Jorku przechodziła ludzkie pojęcie. We włoskich ko-loniach (jak nazywano dzielnice imigrantów) mężczyźni patro-lowali ulice z nabitą bronią. Dzieci barykadowano w pokojach i nie pozwalano im wychodzić nawet do szkoły. W niejednym domu ziała wyrwa po wybuchu bomby podłożonej przez sto-warzyszenie. Niektóre dzielnice Nowego Jorku, jednego z naj-bogatszych i najbardziej kosmopolitycznych miast na świecie, wyglądały jak po ostrzale z drednota zakotwiczonego w Upper Bay. „Mroczne stowarzyszenie" zabiło dziesiątki ludzi, wielu innych skazało na kalectwo i cierpienia. Dziesiątki, a może i setki tysięcy obywateli żyły w strachu. Panika osiągnęła nie-słychany poziom – zdarzało się, że kiedy ktoś znajdował na drzwiach odcisk czarnej dłoni z pyłu węglowego (znak rozpo-znawczy stowarzyszenia), natychmiast pakował cały dobytek i wraz z rodziną wsiadał na pierwszy statek płynący z powro-tem do Włoch.

Wszystko to nie ograniczało się do Nowego Jorku. Potwier-dziły się obawy Petrosina: strach atakował kolejne miasta, roz-przestrzeniał się jak ogień na prerii. Czarna Ręka dała o sobie znać w Cleveland, Chicago, Los Angeles, Detroit, Nowym Or-leanie, San Francisco, Newport, w Bostonie oraz w setkach miasteczek, osad górniczych i osiedli fabrycznych. Członkowie stowarzyszenia zabijali ludzi i podkładali bomby, a przez to podsycali nieufność wobec przybyszów z Włoch, nierzadko prowadzącą do linczów. Nikt nie zliczy, jak wiele osób – nie tylko imigrantów – było na łasce Czarnej Ręki. A poza tym wciąż ich przybywało: wkrótce do grona ofiar dołączyć mieli milione-rzy, sędziowie, gubernatorzy, burmistrzowie, Rockefellerowie, prawnicy, zawodnicy drużyny bejsbolowej Chicago Cubs, szery-fowie, prokuratorzy, damy z towarzystwa i gangsterzy. W stycz-niu tamtego roku Czarna Ręka zaczęła wysyłać listowne pogróżki do członków Kongresu i choć tamta historia doczekała się nietypowego, a nawet dość dziwacznego zakończenia, paru kongres-menów zaczęło się odtąd wykazywać „lękliwą czołobitnością".

Znaleźć Williego Labarberę

W niektórych górniczych miastach w Pensylwanii Czarna Ręka przejęła pełną kontrolę. Miejscowi przywódcy stowarzysze-nia stali się panami życia i śmierci. Po pewnym wyjątkowo szo-kującym zabójstwie mieszkańcy hrabstwa Buckingham wysłali depeszę do gubernatora stanu, przywodzącą na myśl dramatycz-ne wiadomości od osadników na zachodzie walczących z Apa-czami: „Sytuacja beznadziejna. Gang morderców objął przyczó-łek trzy mile stąd. Jednej osobie strzelono w plecy, innym grożono. Władze hrabstwa bezsilne". Proszono o przysłanie „detekty-wów i śledczych".

Aby spowolnić falę terroru, która zdawała się nie do powstrzy-mania, pisano nowe prawa. Południe burzyło się przeciwko wło-skim imigrantom, głównie za sprawą występków i zbrodni sto-warzyszenia. Prezydent Theodore Roosevelt, niegdyś komisarz nowojorskiej policji i przyjaciel Petrosina, pilnie śledził sprawę. Nawet Wiktor Emanuel III, maleńkiej postury król Włoch, ode-rwał się na chwilę od swej ogromnej kolekcji numizmatycznej, na której punkcie miał istną obsesję, by napisać do Petrosina list (wysłał też detektywowi w prezencie kosztowny złoty zegarek). Od Indii po Francję i Anglię bacznie śledzono starcie sił cywili-zacji z siłami anarchii. Niektórzy czuli coś w rodzaju Schaden-freude, widząc, jak Stany Zjednoczone, młody, rzutki kraj, borykają się z ciemnookimi imigrantami.

Petrosino zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, i to nie-przypadkowo. Nie był zwykłym funkcjonariuszem nowojorskiej policji, lecz najsłynniejszym bodaj Amerykaninem włoskiego po-chodzenia. Uważał przy tym, że rozgłos niesie ze sobą odpowie-dzialność. Wraz z grupką rodaków – prawnikiem, prokurato-rem, założycielem towarzystwa pomocy wzajemnej – próbował rozkręcić ruch na rzecz poprawy trudnej sytuacji włoskich imi-grantów. Włochów nazywano dzikusami, niezdolnymi udźwignąć praw i obowiązków wynikających z otrzymania obywatelstwa Stanów Zjednoczonych. Petrosino stanowczo się tej opinii sprzeciwiał. „Włosi z przyrodzenia miłują wolność", przekonywał na łamach „New York Timesa". „Musieli stoczyć zacięty bój, by w ich ojczyźnie zapanowało oświecenie. Dzisiejsza Italia to kraj zro-dzony w heroicznej walce".

Jednak walka samego Petrosina, by imigranci stali się pełno-prawnymi Amerykanami, zdawała się coraz bardziej beznadziej-na z powodu poczynań Czarnej Ręki. Nawet „New York Times" opowiedział się za niewpuszczaniem do kraju przybyszów z po-łudnia Włoch. Niełatwo było Petrosinowi przekonywać do swo-ich rodaków, gdy „krwiopijcy" podkładali bomby, ranili i zabijali ludzi w całej Ameryce.

Starania o poprawę statusu imigrantów i walka z Czarną Ręką były więc zbyt mocno powiązane. Nie brakuje dowodów nie-chęci Amerykanów wobec przybyszów; weźmy choćby list pisarza H.P. Lovecrafta do przyjaciela, opisujący Włochów tłoczących się na Lower East Side jako istoty, „których żadnym wysiłkiem wyobraźni nie można nazwać ludźmi". To „monstrualne, przy-mętniałe larwy pitekantropa i ameby, niedbale ulepione z cuch-nącego lepkiego szlamu ziemskiego zepsucia, wijące się i ropie-jące na brudnych ulicach, kojarzące się jeno z robactwem, co szerzy choroby, albo nieopisanymi istotami z morskich głębi".

Gdyby Petrosino mógł się pochwalić sukcesami w bitwie z Czarną Ręką, łatwiej toczyłoby mu się walkę o akceptację dla imigrantów – niestety, wydarzenia roku 1906 rozwijały się nader niepomyślnie. Czarna Ręka utoczyła przeciwnikom niemało krwi i zagarniała nowe terytoria. Tracono sojuszników. Cień sto-warzyszenia kładł się na całej przybranej ojczyźnie Petrosina, od kamiennych rezydencji na Long Island aż po postrzępione brzegi Zatoki Elliotta koło Seattle. Detektyw miał złe przeczucia.

Na razie jednak musiał zapomnieć o obawach. Liczyło się tylko jedno: znaleźć Williego Labarberę.

Dotarłszy na drugi brzeg, wynajął powóz. Woźnica popędził konie i ruszył w stronę Kenilworth, około trzydziestu kilometrów na zachód. Nabrzeże tymczasem opustoszało. Pasażerowie pro-mu ruszyli do swoich spraw. Wkrótce zajechał wóz z węglem; gdy tylko węgiel przerzucono do maszynowni, parowiec popłynął z powrotem w stronę Manhattanu. Zapanowała cisza.

Petrosino wrócił kilka godzin później; wkrótce znów znalazł się na pokładzie promu, który odbił od wybrzeży New Jersey i sunął przez ciemne wody ku latarniom gazowym w mieście po drugiej stronie rzeki Hudson. Detektyw był sam. Los porwanego chłopca pozostawał nieznany.

Książka Stephana Talty'ego „Czarna Ręka. O początkach amerykańskiej mafii i o człowieku, który próbował ją powstrzymać", w przekładzie Jana Dzierzgowskiego, ukazała się przed tygodniem nakładem wydawnictwa W.A.B.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Autor jest doświadczonym amerykańskim dziennikarzem, doświadczonym dziennikarzem, publikował w: „New York Times Magazine", „GQ", „Men's Journal", „Time Out New York", „Details". Jego głośne książki to m.in. „Escape from the Land of Snows", „Empire of Blue Water"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Po południu 21 września 1906 roku pięcioletni Willie Labarbera i jego koledzy bawili się przed sklepem z owocami należącym do rodziców Williego, dwie przecznice od pobłyskujących w słońcu wód nowojorskiej East River. Chłopcy ganiali się, wołali do sie-bie i toczyli patykami drewniane obręcze, śmiejąc się, ilekroć upadały na kocie łby. Biegli między bankierami i robotnikami, między dziewczynami noszącymi w kapeluszach strusie pióra, między przechodniami zmierzającymi do domów lub do którejś z włoskich restauracji w okolicy. Malcy co rusz tracili się z oczu na sekundę lub dwie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów