Wojciech Filemonowicz, SdPL: Za dużo na lewicy osobistych ambicji, za mało wizjonerstwa

Lata mijają, a lewica ciągle jest podzielona. Teraz słyszę, że Robert Biedroń może założyć kolejną formację i pójdzie drogą, którą my wszyscy już przeszliśmy - mówi Wojciech Filemonowicz, przewodniczący Socjaldemokracji Polskiej.

Aktualizacja: 27.05.2018 11:59 Publikacja: 25.05.2018 00:01

Wojciech Filemonowicz – lewicowy polityk i działacz na rzecz bezpieczeństwa w ruchu drogowym.

Wojciech Filemonowicz – lewicowy polityk i działacz na rzecz bezpieczeństwa w ruchu drogowym.

Foto: Reporter, Witold Rozbicki

Plus Minus: Jest pan jednym z najbardziej pechowych liderów partyjnych. Latami starał się pan wejść do parlamentu, zawiązywał rozmaite koalicje – i nic.

Czy jestem pechowcem, to się okaże na końcu tej drogi. Nie składam broni. Sytuacja na lewicy od dawna nie należy do najłatwiejszych. SdPl powstała właśnie po to, żeby to zmienić. Nie udało się. Od wielu lat działamy na rzecz odnowienia tej części sceny politycznej.

Karierę polityczną zaczynał pan od doradzania rządowi Leszka Millera w sprawach związanych z referendum dotyczącym wejścia do Unii Europejskiej.

Było mi blisko do środowiska Andrzeja Urbańczyka, lidera lewicy w Krakowie. Prowadziłem wówczas przedsiębiorstwo, które zajmowało się promocją. Andrzej poprosił mnie, żebym popracował przy kampanii referendalnej. Mieliśmy dużo fajnych pomysłów. Wymyśliliśmy m.in. eurobusy, czyli autobusy, które krążyły po Polsce z informacjami, czym jest Unia Europejska i jakie korzyści odniesiemy jako kraj, przystępując do Wspólnoty. Ale moim głównym zainteresowaniem było bezpieczeństwo w ruchu drogowym. Niestety, ten temat jest ciągle aktualny – byliśmy pod tym względem w ogonie Europy i nadal jesteśmy.

Podwójna porażka. W bezpieczeństwie drogowym też nic się panu nie udało zmienić.

Ale jestem przekonany, że mi się uda. Cały czas pracujemy nad tym, żeby powstała nowoczesna, federacyjna formacja centrolewicowa. Pewnie jeszcze długa droga przed nami, ale mam nadzieję, że w końcu powstanie formacja, która będzie odpowiadała na zapotrzebowanie społeczne. Z pewnością prędzej czy później któryś szef rządu sięgnie po nasze rozwiązania związane z bezpieczeństwem na drogach, chociażby dlatego, że dziesiątki tysięcy wypadków pochłaniają wiele ofiar i kosztują budżet ok. 70–80 mld zł rocznie.

Dlaczego przystąpił pan do SdPl – partii, która powstała w wyniku rozłamu w SLD, co zresztą było jedną z przyczyn upadku Sojuszu?

Jestem jednym z założycieli Socjaldemokracji Polskiej. Uważałem, że lewica wymaga reform. Nie do przyjęcia był dla mnie styl rządzenia SLD, oderwanie się tej partii od rzeczywistości i od oczekiwań elektoratu socjalliberalnego. Sojusz poszedł zupełnie inną drogą niż się wydawało, że pójdzie.

Jakie grzechy popełnił?

Wystarczy wspomnieć obcięcie dotacji do barów mlecznych, które stało się symbolem braku wrażliwości społecznej. To była ostatnia rzecz, której bym się spodziewał po tej partii. Poza tym nie podobała mi się arogancja władzy. Sądziłem na przykład, że premier lewicowego rządu będzie spędzał sylwestra na mieście z ludźmi, z robotnikami. A nie z biznesmenami w Zakopanem.

Ma pan na myśli słynnego sylwestra z 2002 roku u przedsiębiorcy Jerzego Staraka, jednego z najbogatszych Polaków, na którym bawiło się pół lewicowego rządu?

No tak. Oczekiwałem, że będziemy wspierali najuboższych, a nie bratali się z finansową elitą. Liczyłem, że będzie połączenie bazy z centralą, że wiedza szeregowych działaczy zostanie wykorzystana. Tymczasem nastąpiło totalne oderwanie się centrali od członków i sympatyków. Dziś można powiedzieć, że zakładając SdPl w celu uzdrowienia lewicy, mieliśmy rację. Natomiast nie potrafiliśmy wpłynąć na rzeczywistość i jej zmienić. Popełniliśmy też błędy.

Jakie?

Pierwszym i najważniejszym była nasza postawa wobec powołania rządu Marka Belki. W okresie kilku miesięcy najpierw nasz klub głosował przeciwko powołaniu tego rządu, a później za powołaniem. Na dodatek wprowadziliśmy do niego Marka Balickiego na stanowisko ministra zdrowia. A więc w oczach opinii publicznej wzięliśmy odpowiedzialność za ten gabinet, nie mając wpływu na jego funkcjonowanie.

Co w tym złego? To nie był zły rząd.

Tak, ale naszymi działaniami zaprzeczyliśmy sami sobie. Najpierw mówiliśmy, że konieczne jest powołanie nowej partii, bo w SLD z powodów moralnych dłużej być nie mogliśmy, a później z tym samym SLD współtworzyliśmy rząd. Pamiętam Radę Krajową SdPl z wiosny 2004 roku, kiedy przekonywałem koleżanki i kolegów, żeby nie udzielać rządowi Marka Belki wotum zaufania, bo nie będziemy w stanie wytłumaczyć tego naszym wyborcom. Nie przekonałem ich. W rezultacie nasz pierwszy słuszny przekaz, który towarzyszył powstaniu SdPl, rozmył się w działaniu.

A jakie były argumenty za poparciem rządu Belki?

Po pierwsze, że jeżeli nie zostanie powołany, dojdzie do wcześniejszych wyborów, na które chyba nie byliśmy gotowi. Po drugie, koledzy przekonywali, że to będzie dobry, merytoryczny rząd. Mogę zrozumieć oba te argumenty, ale z politycznego punktu widzenia było to nie do wytłumaczenia naszym wyborcom. Dlatego z poziomu kilkunastoprocentowego poparcia spadliśmy do niewiele ponad 5 proc. w czerwcowych wyborach do europarlamentu, które odbyły się kilka dni po powołaniu drugiego rządu Marka Belki. Wielu naszych działaczy było zaskoczonych, że uzyskaliśmy tak słaby wynik, skoro jeszcze miesiąc wcześniej w sondażach mieliśmy ok. 11 proc. poparcia. Ale to była cena, która zapłaciliśmy za brak konsekwencji.

Mogliście to odrobić przez rok do wyborów parlamentarnych, ale chyba dobiły was wybory prezydenckie z 2005 roku, kiedy to Marek Borowski z jednej strony mówił o konieczności wspólnego lewicowego kandydata na prezydenta, po czym zgłosił się jako pierwszy do tego wyścigu.

Musieliśmy mieć kandydata na prezydenta. Oczywiście szkoda, że nie doszło do porozumienia między Markiem Borowskim a Wojciechem Olejniczakiem w sprawie wspólnej walki o urząd prezydenta.

A jak mogło dojść do porozumienia, skoro Borowski zgłosił swoją kandydaturę, nim rozpoczęły się jakiekolwiek rozmowy?

Historia innych kandydatów lewicowych udowodniła, że była to najlepsza kandydatura. Trzeba było próbować rozmawiać z Borowskim. Zresztą sam fakt ogłoszenia kandydatury nie zamyka drogi do negocjacji.

Ale bardzo je utrudnia. Co więcej, później okazało się, że nawet szef kampanii Borowskiego Tomasz Nałęcz nie wierzył w jego sukces, skoro przeszedł do sztabu Włodzimierza Cimoszewicza, gdy się okazało, że będzie on kandydatem SLD na prezydenta.

No tak, a potem Cimoszewicz wycofał się z kandydowania i na placu boju pozostał tylko Borowski. Proponowaliśmy, żeby na lewicy przeprowadzić prawybory na kandydata na prezydenta. Niestety, do tego nie doszło. A teraz lewica jest w totalnej defensywie. Oprócz Marka Borowskiego nie ma innego przedstawiciela w parlamencie.

Owszem, jest w Senacie Grzegorz Napieralski, były lider SLD, funkcjonujący dokładnie na takiej samej zasadzie co Borowski, jako senator niezależny.

Ale Grzegorz Napieralski jest zdecydowanie mniej widoczny niż Borowski. Zapewne w 2004 roku, gdy powstawała SdPl, nikomu przez myśl nie przechodziło, że żadna z lewicowych partii nie będzie obecna w parlamencie. To jest scenariusz gorszy niż z ówczesnych najczarniejszych snów.

SdPl już w 2005 roku nie weszła do Sejmu. Dopiero koalicja Lewica i Demokraci dała wam drugie życie parlamentarne w 2007 roku. Był pan przy rozmowach dotyczących zawiązania tej koalicji?

Pamiętam głównie rozmowy programowe. To była koalicja silna programowo, partnerska i nowoczesna. Wychodziła naprzeciw oczekiwaniom społecznym. Żałuję, że LiD nie przetrwał, bo to był najlepszy projekt, w którym uczestniczyłem. Stawiał na kompetencje, na debaty programowe. Mieliśmy w planach dwa razy w miesiącu organizować poważne debaty z udziałem znanych ekspertów. Z tego miał się wyłonić zarys programu, który później planowaliśmy przekazać do dyskusji w województwach, powiatach i gminach. To był naprawdę solidnie przygotowany projekt polityczny. Na dodatek funkcjonował mniej więcej na takim poziomie wyborczym jak PiS i PO w swoich pierwszych wyborach.

Wielu polityków lewicy uważało, że LiD był od początku niespójny. Nawet nazwa sugerowała, że to są odrębne byty, które połączyły się ze względów taktycznych.

Moim zdaniem LiD był pierwowzorem innych europejskich projektów, np. włoskiego Drzewa Oliwnego. Partie, które tworzyły koalicję, wzajemnie się uzupełniały. Gdyby nie została zlikwidowana, wypracowałaby nowoczesny program przydatny Polsce.

Winą jak rozumiem obarcza pan Wojciecha Olejniczaka, szefa SLD.

To on użył mikrofonu, żeby ogłosić rezygnację SLD z udziału w tej koalicji. Nie zrobił tego nawet przez rzecznika prasowego, tylko osobiście. Nie obarczam go winą, tylko stwierdzam fakt. Była to zła decyzja, podjęta na użytek wewnętrznych gier w SLD. Trzeba się było bardziej zaangażować w ten projekt, podnieść go na wyższy poziom sondażowy i w ten sposób odpowiedzieć na ówczesne nastroje w Sojuszu, który zaczął kontestować LiD. Głównie za sprawą Grzegorza Napieralskiego, dla którego był to sposób na zastąpienie Olejniczaka w fotelu przewodniczącego. Tymczasem Olejniczak skopiował propozycję kontrkandydata.

Pan został szefem SdPl w 2009 roku, a więc byliście jeszcze przez dwa lata w parlamencie. Jaki miał pan pomysł na kolejne wybory w 2011 roku?

Chciałem zbudować szerokie porozumienie centrolewicowe. Bartek Arłukowicz, który był moim rywalem do stanowiska szefa partii, chciał wtedy porozumienia z SLD. Partia poparła mnie. Moim zdaniem to nadal jest najlepszy pomysł na lewicę.

Ale z jakichś powodów od lat się to nie udaje.

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Lewica ciągle jest w defensywie.

Dlaczego? PiS dzięki hasłom socjalnym zdobył władzę w 2015 roku. Dlaczego lewica nie potrafiła wykorzystać tego nastroju społecznego?

Każdy z nas ma w tym swój udział. Za dużo na lewicy jest osobistych ambicji liderów, za mało wizjonerstwa i patrzenia na politykę przez pryzmat oczekiwań społeczeństwa. Nie ma już postaci koncyliacyjnych, dążących do porozumienia, takich jak Andrzej Urbańczyk czy Jerzy Szmajdziński. Obijamy się na kolejnych zakrętach politycznych, co rusz mając nadzieję, że do porozumienia dojdzie... i nigdy nie dochodzi. Jeżeli za rok lewica znowu pójdzie do wyborów podzielona, to nie wiem, co z niej zostanie. Lewica powinna stać się częścią koalicji demokratycznej, ale do tego trzeba najpierw porozumienia między nami. Takie porozumienie zawarło na razie kilka partii – SdPl, Unia Pracy, Wolność i Równość, Stowarzyszenie Dom Wszystkich Polska Ryszarda Kalisza.

Wymienił pan dwie formacje niszowe i dwie wirtualne.

Nie. Każda z tych organizacji ma silne strony programowe. Jeżeli złoży się to w całość, wyłania się kompleksowa propozycja programowa dla Polski. SLD – mam wrażenie – zamierza powtórzyć błędy z historii najnowszej i pójść własną drogą. Do tego jest kilka osobowości – Barbara Nowacka, Robert Biedroń. Wszyscy razem moglibyśmy zbudować porządny projekt polityczny. Jeżeli pozostaniemy rozproszeni, pewnie nic z tego nie wyjdzie.

Był już taki jeden projekt, teoretycznie oparty na szerszym porozumieniu, czyli Europa Plus, i nic nie wyszło.

My praktycznie nie braliśmy w tym udziału. Bardzo szybko się zorientowaliśmy, że to nie dla nas. Nie zaakceptowaliśmy stylu uprawiania polityki ani dyktatu tego człowieka, który na szczęście już rozstał się z polityką.

Jak rozumiem, mówi pan o Januszu Palikocie? Ale na początku pamiętam, że odnosił się pan do tego projektu entuzjastycznie.

Mówiłem entuzjastycznie o próbie porozumienia na lewicy, ale o ile pamiętam razem z Unią Lewicy wyszliśmy już z pierwszego spotkania organizacyjnego. Aleksander Kwaśniewski, patronując temu przedsięwzięciu, popełnił fundamentalny błąd – trzeba było podziękować panu Januszowi za współpracę, a zaprosić do tego projektu SLD. Wtedy połączyłby całą centrolewicę. Byłby to projekt podobny do LiD, tylko szerszy. Zresztą proponowałem takie rozwiązanie. Koleżanki i koledzy wybrali inne, dlatego uznaliśmy, że w takim wymiarze ten projekt nie ma szans i nie ma sensu.

A dlaczego należało podziękować Palikotowi?

Bo widać było, że jego styl uprawiania polityki się nie sprawdzi. Potrzebne było partnerskie porozumienie wszystkich środowisk, a nie otwieranie kolejnych frontów walki. Tymczasem od pewnego momentu projekt zmierzał w kierunku konfrontacji z SLD. Na początku Aleksander Kwaśniewski nawet apelował do Sojuszu o włączenie się do porozumienia, ale później za sprawą kilku osób postawiono na konfrontację. Mówiłem publicznie, że jeżeli Europa Plus miałaby doprowadzić do wojny na lewicy, należało podziękować Ruchowi Palikota, a zaprosić SLD.

Ale sprawy potoczyły się inaczej.

Lata mijają, a my ciągle jesteśmy podzieleni. Słyszę, że Robert Biedroń może założyć kolejną formację i pójdzie drogą, którą my wszyscy już przeszliśmy.

Przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi powstała Zjednoczona Lewica. A efekt był opłakany, lewica wypadła z parlamentu.

W ostatnich wyborach nie powstała Zjednoczona Lewica, tylko doszło do porozumienia Leszka Millera i Janusza Palikota. Przy karcianym stoliku, bez poszanowania innych, bez wdrożenia partnerskich zasad, na które się umówiliśmy. Panowie po prostu podzielili między siebie łupy, eliminując inne organizacje, zaproszone do rozmów przez OPZZ. To z partnerstwem i początkową ideą tego porozumienia nie miało nic wspólnego. My takiej polityce powiedzieliśmy nie. Bo zawsze kiedy należy bronić zasad, to nie ma innego wyjścia.

Mam wrażenie, że mówienie „nie" świetnie wychodzi na lewicy.

Niestety. Ale mam nadzieję, że przyjdzie też czas na mówienie „tak".

Pan zawsze niechętnie odnosił się do postkomunistycznych korzeni SLD, a teraz, gdy Sojusz skręcił ewidentnie w kierunku PRL-owskiego elektoratu, nie miałby pan nic przeciwko porozumieniu z nimi?

Właśnie wybór takiego kierunku jest jednym z powodów osamotnienia SLD. Ale taka jest decyzja lidera i gremiów zarządzających Sojuszem. Moim zdaniem nie jest to dobry wybór. Na tak wąskim elektoracie nie da się zbudować sukcesu politycznego. Dziwię się Włodzimierzowi Czarzastemu. Oczekiwałem po jego wygranej na kongresie otwierania się na inne środowiska. Również te nowe. Co gorsza, przekaz liderów SLD nie jest spójny. Przykładowo wypowiedzi Moniki Jaruzelskiej, kandydatki Sojuszu do Rady Warszawy, nie pasują do tej partii, tak jak wypowiedzi Magdaleny Ogórek z kampanii prezydenckiej nie zgadzały się z treściami głoszonymi przez liderów. Postawienie na Jaruzelską jako lokomotywę w wyborach samorządowych w Warszawie to kolejny pomysł na marnowanie potencjału lewicy.

Może lewica nie jest Polsce w ogóle potrzebna? Jest liberalna światopoglądowo PO, jest PiS, które spełnia postulaty socjalne.

A jednak jest zapotrzebowanie na formację nowoczesną, otwartą, europejską, o profilu socjalliberalnym. Z liberalizmem PO – szczególnie w sprawach obyczajowych – różnie bywa. Z kolei PiS w niektórych obszarach sobie nie radzi. Bo skoro od ponad miesiąca w Sejmie trwa protest opiekunów dorosłych niepełnosprawnych, to znaczy, że nie wszystkie grupy społeczne są zadowolone z programu socjalnego obozu władzy. Do znudzenia będę też przypominał o bezpieczeństwie na drogach, o co dotąd nie zadbała żadna partia. Niepotrzebnie na naszych drogach ginie co roku prawie 3 tys. osób. Takie państwa jak Hiszpania, Słowacja czy Estonia, kiedyś gorsze od nas, perfekcyjnie sobie poradziły z tym problemem. Estonia w 2017 roku zredukowała o 32 proc. liczbę wypadków na drogach. Wystarczy choćby przełożyć na nasz grunt tę kalkę estońską.

Bezpieczeństwem na drogach trudno wygrać wybory. Tym bardziej że zapewne chciałby pan „solić" wysokie mandaty i zabierać samochody piratom drogowym?

Niekoniecznie. Samą infrastrukturą drogową wiele można zdziałać. Jeżeli już zabierać samochody, to pijanym kierowcom – pytanie do dyskusji, od jakiego poziomu promili. Generalnie stawki mandatów trzeba zmienić. Piratów drogowych karałbym wysoko. We Francji za przekroczenie prędkości o 100 km płaci się prawie 4 tys. euro i jeszcze można stracić prawo jazdy oraz samochód, a u nas najwyższy mandat wynosi 125 euro i 10 punktów karnych. A więc pirat może się zabawić w ten sposób jeszcze raz i ciągle nie straci prawa jazdy. Przyznaję, że bezpieczeństwo na drogach nie jest najbardziej nośnym postulatem wyborczym. Ale gdy reforma zostanie już wdrożona, to premia będzie wielka, bo społeczeństwo oczekuje bezpieczeństwa na drogach. I jeżeli będzie nam dane, to my, SdPl, zrobimy to. W tym jest zlokalizowany programowy sens mojego politykowania.

—Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Wojciech Filemonowicz

Współtwórca Socjaldemokracji Polskiej, obecnie jej przewodniczący. Jest też wiceszefem Rady Fundacji Domu Kombatanta w Nowej Hucie i prezesem Fundacji im. Andrzeja Urbańczyka, która zajmuje się m.in. wspieraniem młodzieży i inicjatyw kulturalnych. Prowadzi działalność gospodarczą związaną m.in. z inwestycjami w budownictwo.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest pan jednym z najbardziej pechowych liderów partyjnych. Latami starał się pan wejść do parlamentu, zawiązywał rozmaite koalicje – i nic.

Czy jestem pechowcem, to się okaże na końcu tej drogi. Nie składam broni. Sytuacja na lewicy od dawna nie należy do najłatwiejszych. SdPl powstała właśnie po to, żeby to zmienić. Nie udało się. Od wielu lat działamy na rzecz odnowienia tej części sceny politycznej.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów