Ostatni i jednocześnie najdłuższy, bo liczący ponad 1000 stron. W ten sposób cały cykl rozrósł się do imponującego rozmiaru około 4500 stron. Cztery i pół tysiąca stron zmagań nieśmiałego, egotycznego Norwega z alkoholizmem ojca, depresją żony, własnymi kompleksami i pojawiającym się wciąż jak mantra pytaniem: czy ja naprawdę jestem pisarzem?

„Moja walka" miała być sposobem na wyjście z kryzysu twórczego. Knausgard, nie mogąc znaleźć pomysłu na nową powieść, zaczął opisywać swoje życie w skali 1:1. Chłodny, sprawozdawczy ton i posunięta daleko poza granice ekshibicjonizmu szczerość stały się receptą na komercyjny sukces. Norweg jest dziś jednym z najpopularniejszych pisarzy na świecie. Ostatnia część „Mojej walki" zaczyna się od opisu wydarzeń związanych z wydaniem jej pierwszego tomu. Wściekłości rodziny ojca pisarza i załamania nerwowego jego żony. Zmieścił się tu również – Karl Ove jeden raczy wiedzieć po co – kilkusetstronicowy esej o młodości Adolfa Hitlera i poezji Paula Celana, który sprawi zapewne, że nawet najwierniejsi miłośnicy prozy Norwega będą musieli przyznać, że niemiłosiernie przynudza.

Ale to przecież właśnie za nudę pokochali Knausgarda jego wierni czytelnicy. – Spójrzcie, banalność można podnieść do miana literatury – zdaje się on mówić tysiącami zapełnionych przez siebie stron. „Moja walka" ma jednak tyle wspólnego z literaturą, co zapis z monitoringu z – pozostańmy w Skandynawii – kinem Bergmana. To powieść, w której nie ma opowieści. Jest tylko szczerość. Szczerość, która wystarczyła, by rozwalić małżeństwo Knausgarda i skłócić go z rodziną. Ale pisarza z niego nie zrobiła.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95