Kiedy na ekranie ogromnego telewizora pojawiają się wstępne wyniki wyborów prezydenckich, ludzi zebranych w sztabie wyborczym Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) w Wiedniu ogarnia euforia. Niektórzy biją brawo, inni machają flagami państwowymi i głośno skandują: „Hofer!". Z dziesiątek twarzy nie schodzi szeroki uśmiech. W końcu na sali pojawia się gwiazda wieczoru i być może przyszły prezydent kraju. Przystojny, lekko siwiejący 45-latek w idealnie skrojonym garniturze podchodzi do lidera partii Heinza-Christiana Strachego i ściska się z nim serdecznie. Na twarzach obu maluje się wzruszenie. Tłum wokół nich klaszcze i krzyczy.
Po powitaniu Hofer chwyta za mikrofon i w krótkim przemówieniu przerywanym co chwila brawami podkreśla, że to historyczny moment dla całej Austrii. Dziękuje również za ponad 36 proc. głosów, jakie na niego oddano, i przypomina, że przed drugą turą wyborów trzeba jeszcze wykonać ogromną pracę. Chwilę później w rozmowie z dziennikarzem telewizji ORF mówi: „Austrię stać na coś lepszego niż kolejną wielką koalicję. Potrzebujemy reform i nowych idei. Gdy wygram, obecny rząd nie będzie miał ze mną łatwo, a jeśli nie spełni moich oczekiwań, mogę rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory". Ostatnie zdanie i ukryta w nim groźba to zmora rządzących, którzy wciąż liżą rany po wyborczej porażce i szukają jej przyczyn.
„Wasz czas się skończył"
Kiedy dziennikarze, już po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów, rozmawiali z politykami rządzącego obozu Socjaldemokratycznej Partii Austrii (SPÖ) i Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP), ci odpowiadali na pytania półsłówkami, a miny mieli nietęgie. Po raz pierwszy od 70 lat prezydentem kraju będzie człowiek niezwiązany z tymi ugrupowaniami. Kandydaci wystawieni przez socjaldemokratów i chadeków uzyskali razem jedynie 22 proc. głosów i przepadli w pierwszej turze. Gorzej wypadł tylko ekscentryczny 83-letni miliarder Richard Lugner znany z tego, że w Operze Wiedeńskiej pojawił się w towarzystwie Paris Hilton.
I choć rządzące partie już od kilku lat traciły poparcie, to ich słaby wynik, przy jednoczesnym świetnym rezultacie skrajnego ugrupowania i jego mało znanego kandydata, wywołał w Austrii spore zamieszanie. Gazeta „Die Presse" napisała, że przesłanie dla SPÖ i ÖVP jest jasne: „Wasz czas się skończył". Jeden z tabloidów porównał z kolei wybory do tsunami, które z ogromną siłą wywróciło austriacką scenę polityczną do góry nogami. Podobnego zdania są też eksperci, którzy zgodnie podkreślają znaczenie tych wyborów.
Ich zdaniem istniejący od 1945 roku system polityczny, który powojennej Austrii miał zapewniać stabilność, właśnie upada. Co więcej, wyniki głosowania unaoczniły słabość i skostniałość austriackich elit, które coraz bardziej oddalały się od obywateli. Analityk polityczny Thomas Hofer (zbieżność nazwisk przypadkowa) w rozmowie z agencją AFP przyznał, że „to początek końca Drugiej Republiki, jaką znamy". Wtórował mu wiedeński politolog dr Peter Hajek, który na łamach „The Telegraph" powiedział: „Jak nigdzie indziej w Europie mamy do czynienia z upadkiem tradycyjnych partii". Wśród polityków rządzącej wielkiej koalicji rozpoczęło się, normalne w takich chwilach, rozliczanie i szukanie winnych.