Karol Stopa: Tenis stał się dyscypliną ręcznikową

Karol Stopa, komentator tenisa w Eurosporcie: Tenis staje się dyscypliną ręcznikową albo medyczną. Widzimy w kółko wycieranie, drapanie się, sznurowanie butów, poprawianie naciągu, przerwy toaletowe. Jeszcze niedawno tenisistom w czasie przerw nie wolno było siadać, a teraz ktoś, kto dozna kontuzji, jest ratowany przez medyków na dziesiątki sposobów. W boksie kto pada, ten przegrywa.

Aktualizacja: 22.05.2016 09:46 Publikacja: 19.05.2016 14:28

Karol Stopa: Tenis stał się dyscypliną ręcznikową

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Rz: Nie każdy wie, że niedawno minęła 20. rocznica pierwszej tenisowej transmisji w Eurosporcie z polskim fachowym komentarzem. Powspominajmy...

Czytaj więcej

Wszystko zaczęło się w piwnicy warszawskiego domu, w którym mieściła się wcześniej wietnamska ambasada. Schodziło się po schodkach w dół. Pachniało, jak to w piwnicach, kiszoną kapustą. Pomieszczenie to mogło się kojarzyć ze wszystkim, ale nie z kabiną komentatorską i kabiną techników telewizyjnych. Najpierw był korytarz, z brzegu stanęły wszystkie przyrządy elektroniczne, skrzynki i kable. Dalej było drugie pomieszczenie. Żeby echo nie powstawało i nie dochodziły niepotrzebne odgłosy, początkowo przesłonięto je kocem. Potem dorobiono drzwi. Koc nie uchronił nas jednak od wpadek. Najbardziej zapamiętałem to, że w trakcie transmisji słyszałem często za kotarą bardzo niepokojące dźwięki, których pochodzenie, jak się okazało, było takie, że to Adam Choynowski, idąc do pracy w piwnicy, po drodze brał z automatu puszkę napoju i z głośnym sykiem ją otwierał.

Często zmienialiście lokum...

Potem było lepiej, awansowaliśmy z piwnicy na parter, gdzie obok stał tylko teleks, następnie na Saską Kępę do starej willi na Wisłą, potem na Bielany, tam na dole był bank. Mocno uzbrojeni panowie przyjeżdżali codziennie odebrać utarg. Kiedyś nagrywałem tam wypowiedź do kamery telewizji publicznej i nagle widzę koło siebie dwóch facetów w kamizelkach ze spluwami, operator szykuje się do nagrania. Widzę, że ochroniarz podejrzliwie na mnie patrzy, więc za jakimś nieodpartym podszeptem mówię do niego: – To co, chce pan wystąpić w tym filmie? Tylko wie pan, na końcu wszyscy giną... Gość nie wiedział, co ma zrobić. Te Bielany długo nam służyły, aż wylądowaliśmy tu, na Mokotowie, gdzie było i jest sympatycznie, bardzo nowocześnie, ale dojechać na czas do pracy to niekiedy marzenie ściętej głowy.

Mówią na to miejsce Mordor, nie bez powodu...

Zdarzyło się parę razy, że stałem na skrzyżowaniu zaledwie 15 metrów przed budynkiem i zastanawiałem się, czy zostawić samochód w korku na środku jezdni i biec, żeby zdążyć na początek komentarza.

Czytaj także:

Nowoczesność to dziś internet. Pomaga w transmisjach?

Na bieżąco korzystamy z internetu, także z informacji w portalach społecznościowych, ale problem polega na tym, żeby umieć się w tej materii poruszać, sprawnie selekcjonować informacje. Miałem bowiem sytuacje, w których, mówiąc delikatnie, trochę się zgubiłem. Wystarczy na ułamek sekundy spojrzeć nie w to miejsce i coś ucieka. Niedawno byłem świadkiem, jak w jednej z nowych polskich stacji komentator podczas turnieju w Brazylii mówi: – Pokazują Gugę Kuertena, są na trybunach wielcy brazylijskiego futbolu, jaka szkoda, że nie ma Gabrieli Sabatini. Kilkanaście sekund po tym zdaniu widać głowę Sabatini wypełniającą cały ekran. Prawdopodobnie komentator szukał wtedy czegoś poza nim, bo gdy znów spojrzał i zobaczył uciekającą z kadru damską twarz, dodał: – No i jakieś ładne kobiety pokazują. Co miał o tym myśleć widz?

Widz nie widzi kłopotów technicznych, szumu informacyjnego, braku koncentracji. Błędów raczej nie wybacza...

Kiedyś zaprosiłem do studia młodego chłopaka, który ze mną korespondował w internecie i bardzo chciał się przekonać, jak to z bliska wygląda. Poprosiłem go do kabiny, komentowałem, w przerwach z nim rozmawiałem. Mamy w kabinie przycisk do wyłączania dźwięku, technik za ścianą też ma taką możliwość, ale ja niestety należę do ludzi, którzy, zajęci jakąś myślą, zwykle nie skupiają się na technice. Okazuje się jednak, że to dla komentatora kluczowa sprawa, ten przycisk powinien być początkiem i końcem działania, dopiero potem cała reszta. Wtedy bowiem, jak to często bywa, usłyszałem w słuchawkach, że będzie na antenie jakaś rozmowa, potem, że nie będzie, potem znów, że będzie albo nie, będzie przerwa reklamowa, i tak w kółko, ze cztery razy. Zaplątany w tym mówię do mego gościa: – No widzi pan, tak właśnie wygląda turniej wielkoszlemowy, i z rozpędu dodałem słowo bardzo podobne do popularnego przekleństwa.

To znaczy, że w tej pracy satysfakcji jak na lekarstwo?

Początek Wielkiego Szlema jest zwykle bardzo trudny, ale w drugim tygodniu, w środę i czwartek, gdy nadchodzą ćwierćfinały i półfinały, to już jest sama przyjemność. Możemy się koncentrować na jednym wydarzeniu i do tego wydarzenia przygotowywać. Wcześniej przygotowania nie mają sensu, bo skakanie po kortach, pokazywanie różnych scen i znaczących wydarzeń może jest fajne dla oglądających, ale to koszmar dla ludzi, którzy powinni do tego obrazka dołożyć od siebie parę rozsądnych słów.

Żeby skończyć sprawy internetowe – komentator sportu nie uniknie ocen w sieci. Ma pan wystarczająco grubą skórę, by je znieść?

Mam takie podejście, że trzeba nadstawiać ucha na wszystkie sygnały. Staram się wychodzić z założenia, że ostry wpis nie jest spowodowany chamstwem i agresją, ale jest w nim jakieś ziarno prawdy. To podejście ma to do siebie, że boli, ale im się człowiek robi starszy, tym łatwiej sobie z tym poradzić. Rozróżniam już wielu gości na moim blogu. Wiem, że jeden to idiota patriota, inny tenisowy dewiant, jeszcze inny ma obsesję na punkcie konkretnej zawodniczki. Piszą też wściekli gracze, którzy przegrali w zakładach bukmacherskich i są zawiedzeni. Większość wypowiedzi ma nieprawdopodobnie kibolski charakter, bo nie mamy w Polsce zwyczaju patrzenia na mecz tenisowy jak na piękne widowisko, z którego należałoby czerpać wzory. Patrzymy na kort tak, jak się patrzy na mecz Real – Barcelona. Jeśli cokolwiek powiesz przeciwko Realowi, to trzeba cię ustrzelić, i odwrotnie. Widziałem i słyszałem, choćby w Londynie, że może być zupełnie inaczej.

Naprawdę udaje się panu wyłączyć sympatię dla jednej ze stron na korcie?

Bardzo się staram. Kiedyś Eurosport zdecydował się na taki eksperyment, że internauci mogli do nas pisać w trakcie transmisji, zadawać pytania, komentować. Dostawaliśmy ciekawe wypowiedzi, a wśród nich oczywiście jednoznaczne oceny, nazwijmy je surowymi. Dostałem więc 15 sygnałów, jaki to jestem stronniczy wobec jednego tenisisty, i jednocześnie dziesięć, że sprzyjam za bardzo drugiemu. Doszedłem zatem do wniosku, że wszystko jest z grubsza w porządku.

Lubi pan komentarze z partnerem?

Bardzo lubię komentować mecze w parze z osobą, z którą mam dobrą interakcję, nie cierpię pracować z kimś, kto jest kibicem określonej tenisistki lub tenisisty. Musi być jakiś przepływ myśli między partnerami przy mikrofonie, w związku z tym zwykle niechętnie komentuję z drugim dziennikarzem. Bywało, iż współkomentator po moim zdaniu, że stadion się gotuje i za chwilę wyleci w powietrze, zamiast dać wszystkim chwilę na refleksję, zaczynał rozwijać jakąś zaplątaną myśl o tym, co może by się stało, gdyby się stało... To mnie doprowadza do białej gorączki. Nie chcę takiej osoby obok siebie, bo ona mi przeszkadza.

Jest takie znane angielskie porzekadło w kwestii komentarza tenisowego: less is more – mniej znaczy więcej...

Na pewno miałem w karierze czas, gdy mówiłem za dużo, wiem o tym. Było to spowodowane różnymi okolicznościami, ale człowiek zaczyna wyciągać wnioski i szukać lepszych rozwiązań. Wydaje się, że podstawą dobrego komentarza jest jednak przede wszystkim znajomość tenisa od środka, trzeba mieć pojęcie o dyscyplinie, potem można myśleć o stylu.

Pamiętam takie sprawozdanie, podczas którego Andrzej Roman i Adam Choynowski podczas ogromnie nudnego meczu pań zaczęli opowiadać o swych wspomnieniach z Paryża, urokach Francji, arystokracji, kuchni, atmosferze wokół Roland Garros. Zasłuchałem się i pamiętam to do dziś, choć z meczu nie pomnę wyniku i ani jednej wymiany. Tak też można?

Można, choć nie należy się silić na oryginalność bez potrzeby. No i nie wolno opowiadać po każdej banalnie wygranej piłce, że to genialne zagranie, jak to się dziś często słyszy. Żeby wiedzieć i rozumieć, co jest czymś normalnym w grze, trzeba jednak trochę potu wylać na korcie i odbić kilka piłek. Koniec, kropka.

Słyszę w pańskich słowach krytykę niektórych kolegów po fachu?

Mamy pewien problem ze spuścizną po wielkim Bohdanie Tomaszewskim. Był ewidentnie postacią legendarną, ale trochę zapominamy, że on tę wielkość pokazywał przede wszystkim w radiu. Do dziś stacje telewizyjne są opanowane przez radiowców komentujących różne dyscypliny. Ten transfer dał nam kilka wybitnych postaci, można śmiało wymienić sporo takich osób, ale nie ma nic gorszego niż sytuacja, gdy ktoś, kto nie potrafi zbudować prostego zdania, usiłuje być drugim Bohdanem Tomaszewskim. Tacy niestety też są. Dochodzi także grupa tych, którzy demonstrują zabójczą pseudofachowość, objawiającą się tekstami typu: „... jedynka mu nie wchodzi".

Chciałby pan zmian w tenisie, technicznych i regulaminowych, takich, które przyspieszyłyby akcję, zapobiegły nudzie? Pomysły są, niektóre, jak „jastrzębie oko" lub podsłuchiwane podpowiedzi trenerskie u pań, to już nowa klasyka.

Tenis musi się zmieniać. Przecież czymś zupełnie innym jest dla nas, a czym innym dla młodych spędzających większość czasu ze swymi smartfonami. Spadek popularności tenisa w Stanach Zjednoczonych jest bardzo silny, w skali świata też widać ten trend. Stare wzorce odchodzą w zapomnienie i zamierzam nawet poświęcić temu zjawisku najbliższy felieton. Także temu, że pewien 40-letni Amerykanin, który kiedyś grał w college'u, wymyślił system 24-punktowych setów, coś w rodzaju mocno przedłużonych tie-breaków, i ten pomysł bardzo rozsądnie uzasadnił. Nie zrobił tego tylko na podstawie własnych przemyśleń, poprosił o opinie byłych i obecnych amerykańskich zawodników, trenerów i działaczy. Ich spojrzenia na tę propozycję są różne, ale wszyscy mówią: tak, trzeba się nad tym zastanowić. Ktoś policzył po sławnym 11-godzinnym wimbledońskim meczu Johna Isnera z Nicolasem Mahutem, że Amerykanin byłby w pierwszej trójce światowego tenisa w formacie 24-punktowym.

Widać tak radykalną potrzeba zburzenia nieśmiertelnych, wydawałoby się, zasad liczenia punktów i gemów w secie?

Coś jest na rzeczy. Czas gry zaczyna się w niebezpieczny sposób rozmazywać, tempo spada. Tenis staje się dyscypliną ręcznikową, łazienkową albo medyczną. Widzimy w kółko wycieranie, drapanie się, sznurowanie butów, poprawianie naciągu, przerwy toaletowe. Jeszcze względnie niedawno tenisistom w czasie przerw nie wolno było siadać, a teraz ktoś, kto dozna kontuzji, jest ratowany przez medyków na dziesiątki sposobów. W boksie kto pada, ten przegrywa. Na to wszystko nakłada się fakt, że ci, którzy zastępują dawnych mistrzów, nie mogą zaproponować widzom gry aż tak atrakcyjnej jak poprzednicy. Mecze są więc coraz dłuższe, wynika to ze wzrostu ogólnej sprawności i wytrzymałości grających, ale coraz więcej mamy na kortach popisów maratońskich, coraz więcej tenisowej szkoły przetrwania i coraz mniej artyzmu, tego, co tak naprawdę nas zachwyca.

Nie zachwyca nas coraz więcej statystyk na ekranie, powtórki w zwolnionym tempie, oprawa muzyczna, dymy na wejście, wywiady na żywo i inne ekstrawagancje?

Co do podawanych graficznie statystyk, to powiem, że spełniają swą rolę tylko wtedy, gdy są fachowo objaśnione widzom tak, że w lot mogą pojąć, o co w obrazku chodzi. Jeśli nie ma przy ich obróbce grupy osób doskonale wiedzących, jaki ta informacja ma sens, podawanie ich przez kilka sekund na ekranie mija się z celem i jest sztuką dla sztuki. W wywiadach przed meczem, którymi nas kiedyś obficie raczono, nigdy nie usłyszałem żadnej rozsądnej myśli, zresztą o rozsądne pytania też w tej sytuacji trudno. Szczytem absurdu były rozmowy w trakcie meczu. Zobaczyliśmy to podczas US Open w wykonaniu Pam Shriver, która np. podeszła z mikrofonem do Coco Vandeweghe po pierwszym secie. Na bogatszą oprawę meczów tenisowych, światła, dymy, muzykę, można oczywiście się zgodzić, pod warunkiem że nie przekroczy się pewnych granic. Amerykańska szkoła mówi, że takich rzeczy należy napakować jak najwięcej. Sądzę jednak, że trzeba bardzo uważać na te i podobne pomysły.

Za co lubi pan korty przy paryskiej stacji Porte d'Auteuil?

Turniej Roland Garros stał się po części ubogim krewnym innych turniejów wielkoszlemowych, przy wszystkich swoich walorach jest dzisiaj najmniejszy, nie ma zadaszenia kortu centralnego, nie ma świateł i wieczornych sesji. To, co się liczy, to jednak wspaniały widok czerwonych kortów i charakterystycznych trybun, pięknego trójkąta zieleni, kwiatów, także mieszanka ich zapachów. To jest cały urok.

Lepiej być tam, na miejscu, czy komentować z Warszawy?

Nie mam wątpliwości, że lepiej być w Paryżu, patrzeć na korty z wysoka, mecze wyglądają wtedy zupełnie inaczej. Każdy komentator to powie. Ten trzeci wymiar ma znaczenie, autentyczny kolor także, obraz telewizyjny to nie to samo. Na razie pracujemy w Warszawie, ale nowi właściciele Eurosportu rozumieją to wszystko i idzie ku znaczącym zmianom. Skoro jednak odziedziczyli stary system nadawczy, z jego technologią i wadami, to generalne poprawki nie są łatwe. Wpadki się zdarzają. Praca przy Wielkim Szlemie oznacza także relacje w dwóch kanałach od godziny 11 do zmroku, więc pracy jest naprawdę dużo i ekipa do wysłania musiałaby być odpowiednio wielka. Brytyjczycy mają w Paryżu trzy lub cztery komplety komentatorów zmieniających się po upływie ustalonego czasu, bez przywiązania do konkretnych meczów.  Może jednak już podczas US Open będziemy mieli jednego wysłannika na miejscu w drugim tygodniu turnieju.

Czego oczekuje pan po Agnieszce Radwańskiej w tegorocznym starcie w Paryżu? Może, wbrew wielu opiniom, czas na sukces?

Powtarzam to zdanie od wielu lat: w przypadku Agnieszki Radwańskiej nie wykluczyłbym żadnego wariantu. Może się okazać, że usunięcie Rzymu z programu startów to bardzo rozsądne posunięcie. Widać gołym okiem, że elita kobiecego tenisa po prostu powłóczy nogami, dzieją się w niej zadziwiające rzeczy, wystarczy spojrzeć na wyniki tegorocznych dużych turniejów. Za każdym razem los tasuje karty w inny sposób, może się okazać, że akurat w Paryżu wypadnie na Polkę. Wiemy, co robi dobrze, co nieco gorzej, ale umiejętności i potencjał na tytuł wielkoszlemowy ma na pewno. Jednak ani myślę pompować balon, od tego są inni specjaliści, ja z życzliwością i spokojnie czekam na ten start. Rzekłbym jeszcze, że może już czas, abyśmy w Eurosporcie mieli dobrą rękę do polskich startów w Wielkim Szlemie, bo jeszcze nie trafiliśmy, jak inne stacje, na takie polskie radości, jak finał kobiecy lub półfinał męski w Wimbledonie (ten turniej pokazuje Polsat Sport – przyp. red.).

Nie wystarczyłoby równie historyczne pierwsze paryskie zwycięstwo Novaka Djokovicia?

Sęk w tym, że ja zawsze czekam na to, by w turniejach wielkoszlemowych pojawiły się nowe twarze. Lubię, jak na pierwszy plan wychodzą młode, ciekawe postacie. Tego w tenisie od kilku lat najbardziej mi brakuje. Jestem pełen podziwu i szacunku dla Rafaela Nadala, Novaka Djokovicia, Andy'ego Murraya, ale to już zgrane karty. Myślę, że niejednego bardziej ucieszyłoby zwycięstwo kogoś w rodzaju Dominika Thiema.

A co z potwierdzeniem wielkości Sereny Williams?

Serena powinna być liderką wszystkich możliwych klasyfikacji. Gdyby nie zaszłości – przygoda w bawarskiej piwiarni, gdyby nie inne zdarzenia z życiorysu Amerykanki, których spokojnie mogłoby nie być, gdyby inaczej się zachowywała, już znacznie wcześniej zbudowałaby sobie tenisowy pomnik, bo miała ogromną przewagę nad resztą świata. Jej obecna kariera to już takie sportowe dożynki. Amerykanie się cieszą, ale dla mnie jej występy są średnio zabawne, szczególnie gdy muszę komentować takie mecze, jak ubiegłoroczny finał Roland Garros, podczas którego nie wiedziałem, czy mistrzyni zaraz umrze na korcie, czy coś się jej stanie, a na końcu mieliśmy jej ucieczkę od dziennikarzy. Dzieją się wokół niej rzeczy, których nie sposób zrozumieć. Nie ma w tej opinii niechęci, ale często patrzę na Serenę jak na piłkarza, który po lekkim trąceniu łokciem przez przeciwnika robi kilka koziołków, zwija się z bólu albo leży niemal bez przytomności kilka minut.

To komu wśród pań kibicować poza Agnieszką Radwańską?

Mam wrażenie, że Daria Kasatkina może być wielką tenisistką, tego jej życzę, ale nie ona jedna ma takie możliwości, widzę, że kandydatek jest jeszcze kilka. Choćby Garbine Muguruza, która ma trochę krnąbrny charakter, ale potencjał ogromny. Bardzo bym się ucieszył, gdyby finał był spektaklem z udziałem Kasatkiny i kogoś z grupy jej podobnych.

—rozmawiał Krzysztof Rawa

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Nie każdy wie, że niedawno minęła 20. rocznica pierwszej tenisowej transmisji w Eurosporcie z polskim fachowym komentarzem. Powspominajmy...

Czytaj więcej

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków