Michał Kleiber: Lekcja geografii

Dlaczego internet miałby być pozbawiony regulacji umożliwiających państwową ingerencję, jeśli w realu wiele takich działań jest powszechnie akceptowanych?

Aktualizacja: 19.05.2016 17:27 Publikacja: 19.05.2016 15:08

Michał Kleiber: Lekcja geografii

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

Historia świata obfituje w przykłady wpływu położenia geograficznego państw i narodów na ich polityczne i gospodarcze losy. Przykłady szczególnie dramatyczne w sytuacji, gdy w ślad za bliskością nie szło stopniowe przejmowanie pozytywnych wzorców kulturowych i prowadzenie obustronnie korzystnej współpracy gospodarczej. Taką sytuację dobrze ilustruje nieszczęsny dla nas rosyjski termin „bliskie sąsiedztwo", niezwykle znamienny, choć w skali świata daleki od wyjątkowości.

Dobrych sąsiedzkich doświadczeń też oczywiście na świecie nie brakuje, ale fakt pozostaje faktem – geografia zawsze miała wpływ na losy narodów. Nie przez przypadek użyto tu czasu przeszłego: niemal bez przerwy słyszymy przecież, że globalizacja i współczesne techniki komunikacji likwidują odległości, nadając terminowi „sąsiedztwo" zupełnie nowe znaczenie, istotnie różne od dotychczasowego. Czyżbyśmy już rzeczywiście żyli w świecie, w którym dobór przyjaciół i partnerów biznesowych nie podlega geograficznym uwarunkowaniom i więzom wynikającym z administracyjnej mapy świata?

Ucieczka do wirtualu

Już wiele lat temu opiniotwórczy tygodnik „The Economist" zatytułował jeden ze swoich dodatków „Śmierć odległości". Idealistyczni fani internetu lubią tego rodzaju narrację. Dla nich świat cyfrowy i świat fizyczny to dwa rozłączne byty – ten pierwszy całkowicie niezależny od tradycyjnych uwarunkowań politycznych.

Przykładem takiej abstrakcyjnej wizji świata są liczne gry komputerowe, w których walczą ze sobą fikcyjni osobnicy: adwersarze z reguły przedstawieni są w atrakcyjnej formie graficznej, ale same pojedynki nie mają nic wspólnego z konfliktami świata rzeczywistego. Bardziej pokojowo nastawieni internauci ulegają złudzeniom wirtualnego świata, oglądając na przykład zbudowanych z pikseli rolników uprawiających na ekologicznych polach pikselową żywność dostępną w dowolnych ilościach dla każdego potrzebującego – w całkowitym oderwaniu od geograficznych realiów.

Wspomnijmy dla porządku, że geografia wpływała na losy ludzi również w ramach poszczególnych krajów, a nie tylko poprzez konflikty interesu pomiędzy krajami sąsiadującymi. Te wewnątrzpaństwowe problemy mają jednak z zasady inny charakter i inne też są ich bezpośrednie przyczyny, choć także warunkowane u podstaw zróżnicowaniem rozwojowym i kulturowym.

Dobrym przykładem mogą tu być bogate Stany Zjednoczone. Istnieją tam duże obszary istotnie biedniejsze od innych, co wśród wielu konsekwencji prowadzi, jak wykazały niedawne badania opisane w prestiżowym czasopiśmie „Journal of the American Medical Association", do wieloletnich różnic w średniej długości życia między, powiedzmy, Dakotą Północną a stanem Maine. W dodatku różnice te w ostatnich latach wykazują tendencję rosnącą.

Czytaj także:

Pozornie wydawałoby się, że w tym przypadku sytuacja jest łatwiejsza do zmiany, bo w końcu każdy obywatel może w USA przenieść się do regionu bogatszego i w ten sposób „przedłużyć" życie, nie tyle może swoje, ile przynajmniej swoich dzieci. Z różnych, głęboko zakorzenionych względów kulturowych jest to jednak w praktyce trudne – co pokazuje, jak bardzo geografia odciska swe piętno na losach ludzi.

Inny przykład? 30 lat temu mieszkańcy równikowej Afryki deklarowali w sondażach podobne zadowolenie ze swego losu jak zachodni Europejczycy – po prostu dlatego, że nie zdawali sobie sprawy z istnienia krajów, w których ludzie mają wielokrotnie większe możliwości korzystania z cywilizacyjnych dóbr i dwukrotnie dłużej żyją.

Dzisiaj mieszkańcy Afryki to wiedzą, internet zlikwidował bowiem granice przepływu informacji. Ale czy na pewno poprawiło to ich los i zmniejszyło znaczenie granic politycznych? Że tak nie jest, świadczy dobitnie ogarniająca nas fala migracji, będąca przecież desperacką próbą przeciwstawienia się ciągle istniejącym geograficznym realiom. Czas porzucić mrzonki: nie widać żadnych oznak, aby rzeczywistość fizyczna rezygnowała z dominacji nad rzeczywistością wirtualną, a termin „śmierć odległości" nie dotyczy większości sfer ludzkiej działalności.

Uśmiercanie rzeczywistości

Przypomnijmy przy okazji, że w nieodległej przeszłości niepoprawni profeci głosili już różne „śmierci". Jakieś trzy dekady temu staliśmy podobno w obliczu „śmierci miast" powodowanych przestępczością i trendem bogacących się społeczeństw do opuszczania zanieczyszczonych metropolii na rzecz urokliwego życia wśród lasów i jezior.

Według niedawnego raportu ONZ prawda jest zupełnie inna – już niebawem ludność miast na świecie będzie się zwiększać o, bagatela, 200 tys. osób dziennie! Nieco późniejsza i niezasłużenie słynna książka Fukuyamy o końcu historii okazała się podobnie błędna – z dwojga złego właściwsze wydawałoby się chyba dzisiaj stwierdzenie o początku, a nie o końcu historii.

Czyżby przepowiednia o „śmierci geografii" mogła okazać się bardziej realistyczna? Czy widać już jakieś symptomy tego, by polityczna i geograficzna rzeczywistość traciła swoje znaczenie na rzecz rzeczywistości wirtualnej?

Spójrzmy na aktualny świat. Internet internetem, a kraje śródziemnomorskie pozostają kluczowym łącznikiem Europy z północną Afryką, a politycy w Polsce demonstrują swoje silne zainteresowanie losami krajów graniczących z nami na wschodzie. Odwieczne waśnie między Japonią a Chinami bynajmniej nie maleją, a wielu ekspertów przewiduje, że potęga Stanów Zjednoczonych rosnąć będzie w nadchodzących latach głównie wzdłuż lądowej osi północ–południe, łącząc ludzi od Kanady po Meksyk, a nie wzdłuż osi wschód–zachód spajającej oceany.

Rosja z kolei, mimo że nie ma wprawdzie nikomu niczego atrakcyjnego do zaoferowania, skutecznie opiera swą pozycję na wspomnianej na wstępie koncepcji „bliskiej zagranicy". Wszystko to jest zgodne z tradycyjnym rozumieniem mapy jako przestrzennej reprezentacji podziałów świata i było dotychczas kluczowym nośnikiem swoistego realizmu w polityce międzynarodowej.

Czy jednak tak już będzie zawsze i czy geografia pozostanie potężnym elementem kształtującym globalną rzeczywistość? Dlaczego właściwie porządkowanie świata i grupowanie całych społeczeństw miałoby się zawsze odnosić do obszarów geograficznych, a nie np. do artykulacji podobieństw i różnic wśród ludzi na świecie? Dzisiejsze media społecznościowe i przepływy wielkich zbiorów danych stwarzają niezwykłe możliwości reprezentowania ludzkich interakcji, odwzorowując emocje, pragnienia, aspiracje i związki, bez trudu łącząc wielkie społeczności w najróżniejsze grupy.

Wybór własnego plemienia

Dzisiaj coraz częściej wchodzimy w relacje między sobą zgodnie z własnymi wyborami, a nie według nakazu tradycji, polityki i formalnych ograniczeń wyznaczanych fizyczną odległością. W istocie każdy z nas może zostać swoim osobistym „kartografem", tworząc swoje własne „państwa", a przynajmniej „plemiona" i zapominając o granicach stworzonych przez historię polityczną. Na razie robi to zwykle tylko na swój prywatny użytek, ale w przyszłości mogłoby przecież być inaczej.

Żeby podać choć jeden przykład z setek już istniejących, przywołując kreatywnych mieszkańców Doliny Krzemowej. „Ludy Doliny" podobnie jak kilka innych, skutecznie naśladujących Silicon Valley ośrodków na świecie tworzy ponadpaństwową strukturę o wyraźnej i unikatowej tożsamości. By nie szukać daleko: znana mi kalifornijska firma ma wśród 250 pracowników przedstawicieli 35 narodowości rezydujących w dziesięciu państwach. Silniej identyfikują się oni ze swym nowym, wirtualnym otoczeniem niż z wyniesioną z domu, często zamkniętą na świat tradycją.

W świecie sąsiedzkich konfliktów to akurat stosunkowo optymistyczny przykład. Znacznie łatwiej jednak podać także sytuacje zatrważające, na czele z dramatycznie aktualnym problemem tzw. Państwa Islamskiego. ISIS to przecież w istocie wirtualne ugrupowanie osób podatnych na zbrodniczą ideologię swych liderów. A zarazem – naszą polską nadzieję na utrzymanie światowego pokoju pokładamy w ponadpaństwowej, również niejako „oderwanej" od geografii organizacji obronnej, jaką jest NATO, ograniczającej dzisiaj (choć, niestety, nie likwidującej całkowicie) niebezpieczeństwo konfliktów, zarówno sąsiedzkich jak globalnych, z państwami nienależącymi do sojuszu. Może więc jednak geografia przestanie niebawem być naszym przeznaczeniem?

Ziemia, czyli kula u nogi

Chyba jednak nieprędko: im uważniej przyglądać się tym zjawiskom, tym łatwiej o wątpliwości. Ot, choćby internet: jeszcze na początku wieku wielu z nas wierzyło, że oto nadchodzi era prawdziwie otwartego społeczeństwa sieciowego, skutecznie przełamującego geograficzne przeznaczenie. Wydawało się, że sieciowe powiązania obywateli z powodzeniem przeciwstawiać się będą tyranii polityki.

Potwierdzały to takie przykłady jak wydarzenia w Egipcie, gdzie sieciowa komunikacja stała się kluczem do obalenia reżimu Hosni Mubaraka. Dzisiaj widać wyraźnie, że potęga polityki, zakorzenionej w geograficznych podziałach, daje sobie świetnie radę z ograniczaniem sieciowej wolności. Autokratyczne rządy na całym świecie wyciągnęły wnioski z wydarzeń w Egipcie – w Chinach ograniczono dostęp do Facebooka i Google'a, w Rosji monitoruje się dysydentów, a o państwach takich jak Korea Płn. nie ma nawet co wspominać.

Także utrwalone demokracje znajdują argumenty na rzecz ograniczenia sieciowych swobód, w tym przypadku z reguły trudne do zakwestionowania. Dlaczego bowiem internet miałby być pozbawiony jakichkolwiek regulacji umożliwiających państwową ingerencję, jeśli w realu wiele takich działań „regulacyjno-cenzorskich" jest od dawna powszechnie akceptowanych?

Koronnym argumentem jest tu oczywiście potrzeba utrzymania szeroko rozumianego bezpieczeństwa i ładu publicznego, co niestety nie wyklucza możliwości nadużywania tak pozyskiwanych informacji. Przykład dostarczony przed trzema laty przez Edwarda Snowdena, demonstrujący skalę inwigilacji obywateli w USA i kilku innych krajach, świadczy o możliwościach wpływania na przepływ internetowych danych przez władze w nawet bardzo przecież liberalnych państwach.

Paradoksalnie siłę sprawczą internetu obniżają także jego niekwestionowani władcy, czyli szefowie dominujących portali i operatorzy telekomów. Brutalna konkurencja między nimi w połączeniu z ogromem danych o użytkownikach prowadzi do takiego spersonalizowania sieci, że dzisiaj nie ma dwu osób, które otrzymywałyby tę samą informację jako wynik swoich sieciowych poszukiwań, co przecież wydawałoby się fundamentalnym atrybutem internetowej wspólnoty.

Ingerencje w płynące siecią informacje doprowadziły do paradoksalnej sytuacji, w której tylko 20 proc. internetowej aktywności można uznać za spełniające idealistyczne wyobrażenie o otwartej i wolnej sieci. Reszta jest we wszechpotężnych rękach sieciowych gigantów, podważając wiarę w prawdziwie obywatelski charakter internetu. Wiara ta zresztą od początku była przesadnie optymistyczna. Idea internetu nie zrodziła się bowiem bynajmniej z marzeń o wzbogaceniu relacji międzyludzkich, ale jako efekt wyzwań militarnych i prac finansowanych przez amerykański sektor zbrojeniowy.

Wbrew obiegowym opiniom zalążki potęgi Doliny Krzemowej miały również podobne korzenie. Może warto przy okazji przypomnieć, że za współtwórcę podstaw internetu uznawany jest Amerykanin polskiego pochodzenia Paul Baran, który pracując w korporacji RAND, opublikował w roku 1962 fundamentalne prace dotyczące konstrukcji sieci transmisji danych, zdolnych do przetrwania w czasie grożącej wówczas III wojny światowej. Jeśli dodamy do tego fakt, że polski uczony Jan Czochralski uważany jest powszechnie za ojca elektroniki krzemowej, to mamy skądinąd ciekawy przykład wkładu naszych wybitnych rodaków w rozwój kluczowego dzisiaj obszaru technologii.

Skuteczne próby wpływania przez rządy poszczególnych państw na przepływ informacji nie wyczerpują problemu dylematów niesionych przez geograficzno-polityczne ukształtowanie świata. Spójrzmy na globalizację całej gospodarki. Otwieranie się rynków nie oznacza bynajmniej, że lokalizacja produkcji przestała mieć znaczenie. Tyle że znaczenie to jest inne niż kiedyś.

Sery, krawaty i kapitał społeczny

Przed wiekami ludzie wykorzystywali produkty wytworzone w zdecydowanej większości w ich okolicy. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, co jednak nie znaczy, że miejsce produkcji straciło na znaczeniu. W istocie można się zdumiewać, jak niewiele udało się za sprawą elektronicznej komunikacji uczynić dla dobra dystrybucji i dyfuzji wielu dziedzin produkcji i usług.

Dlaczego tysiące osób w sektorze usług finansowych wpatruje się w ekrany swoich komputerów, siedząc w biurach skoncentrowanych na przestrzeni kilkuset metrów akurat w horrendalnie drogim londyńskim City bądź na Dolnym Manhattanie? Dlaczego najlepszy software powstaje w Dolinie Krzemowej, aparaty fotograficzne są specjalnością Japonii, a najdroższe krawaty szyte są wokół jeziora Como w północnych Włoszech?

Pozornie nie ma żadnego uzasadnienia dla tej sytuacji, a jednak koncentracja produkcji nie maleje – przeciwnie, w wielu przypadkach ma raczej tendencję wzrostową. Przyczyna tego stanu rzeczy wcale nie jest jednak trudna do zdiagnozowania. Obecność bogactw naturalnych (nawet jeśli są to diamenty) przestała decydować o lokalizacji instytucji generującej wartość dodaną.

Funkcję tę pełni dzisiaj umiejętność wykorzystywania kapitału – finansowego, ludzkiego i, może przede wszystkim, społecznego. W dzisiejszym świecie kluczem okazują się kompetencje ludzkie, regulacyjne otoczenie biznesu, kultura instytucjonalna i atmosfera sprzyjająca nawiązywaniu twórczych międzyludzkich kontaktów. I to te czynniki decydują o potędze regionów i całych państw.

Wobec globalnej swobody inwestowania kapitału i rosnącej z dnia na dzień mobilności ludzi, tylko kapitał społeczny związany jest z konkretnym miejscem na mapie. I dlatego państwa rozumiejące wagę tego kapitału długo jeszcze pozostaną szczęśliwymi wyspami na morzu pozornie ujednolicającego się świata.

Bez obawy popełnienia błędu przewidywać można tylko jedno: dalsze utrwalanie się ludzkich zachowań typowych dla społeczeństwa sieciowego spowoduje szybki rozwój socjografii – dyscypliny badawczej zajmującej się m.in. relacjami prowadzącymi do powstawania nowych, sieciowych struktur społecznych o silnie autonomicznej tożsamości tworzących je osób. Nie wiadomo jeszcze, jaki wpływ będą miały te procesy na losy poszczególnych państw i całego świata – ale to pewne, że następować będzie mobilizacja plemion z portali społecznościowych.

Autor jest profesorem nauk technicznych, byłym ministrem nauki, w latach 2007–2015 był prezesem Polskiej Akademii Nauk.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Historia świata obfituje w przykłady wpływu położenia geograficznego państw i narodów na ich polityczne i gospodarcze losy. Przykłady szczególnie dramatyczne w sytuacji, gdy w ślad za bliskością nie szło stopniowe przejmowanie pozytywnych wzorców kulturowych i prowadzenie obustronnie korzystnej współpracy gospodarczej. Taką sytuację dobrze ilustruje nieszczęsny dla nas rosyjski termin „bliskie sąsiedztwo", niezwykle znamienny, choć w skali świata daleki od wyjątkowości.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom