Jako człowiek niewykształcony i z niewielkiego miasta o wdzięcznej nazwie Warszawa mógłbym się zacząć podśmiewać z sugestii – zamieszczonej na łamach jednego z liberalno-lewicowych dzienników – że kolejną zbrodnią PiS jest zmuszenie licealistów do czytania w ciągu roku szkolnego sześciu, a może nawet siedmiu książek (i to – o zgrozo – w całości). Mógłbym nawiązywać do akcji wspieranej przez środowisko związane z ową gazetą i pytać, czy teraz liderki tego środowiska nie będą już sypiać z ludźmi, którzy książki czytają. Mam jednak poczucie, że mija się to z celem, bo w istocie nie odnosi się do meritum sporu. A ten jest całkiem realny.

O co bowiem chodzi? O to, czy polska edukacja potrzebuje kanonu, w tym kanonu lektur? Czy szkoła ma wprowadzać w pewien system i styl myślenia, czy też jedynie wypracowywać pewne nawyki zachowania i współdziałania, które w przyszłości mogą się przydać w pracy? Czy nauczyciele mają być wychowawcami, i to takimi, którzy pracują na rzecz przyszłości konkretnego państwa, czy wyłącznie przekazicielami umiejętności, i to takich, które możliwie nie są zakorzenione w żadnej konkretnej kulturze, ale określić je można mianem kosmopolitycznych? Nie ulega wątpliwości, że niezależnie od tego, czy konkretne rozwiązania proponowanej reformy uznamy za słuszne, czy też nie, propozycje reformy oświaty Prawa i Sprawiedliwości zakorzenione są w tym pierwszym paradygmacie (który – o czym też warto przypomnieć – jest jak najbardziej nowoczesny i nowożytny), a głosy ich krytyków wyrastają raczej z tego drugiego. Oba są, o czym też nie należy zapominać, ideologiczne i światopoglądowe, wynikają bowiem z konkretnej wizji człowieka i jego wychowania. Nie widać więc powodów, by uznać, że tylko jeden z nich jest nowoczesny i godny człowieka, a drugi przestarzały. Trzeba wybierać.

Nietrudno zgadnąć, że ja jestem raczej zwolennikiem tego pierwszego, a co za tym idzie – opowiadam się za edukacją połączoną z wychowaniem do patriotyzmu, zakorzenienia i odpowiedzialności moralnej. A w takiej edukacji kanon lektur (i to w miarę szeroki) zawierający nie tyle książki, które młodzież chce przeczytać, ile takie, które przeczytać powinna (nawet jeśli nie ma na to ochoty), jest kluczowy. Dlatego nie widzę powodów, by wyśmiewać czy krytykować wpisanie na listę lektur w szkole podstawowej nowelek Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza, w liceum zaś „Lalki", „Nad Niemnem", „Quo vadis", a na dokładkę całej Trylogii. Książki te – różne przecież – są bowiem pewnym fundamentem, na którym zbudowana została polska literatura, a przynajmniej część z nich jest istotnym elementem mitologii, na której zbudowana jest Polska. Ich nieznajomość w pewnym sensie wyklucza z polskiej wspólnoty kulturowej.

Kanon jest istotny także dlatego, że tworzy wzorce kulturowe, umożliwia porozumienie się ponad podziałami partyjnymi (bo niekiedy okazuje się, że mamy wspólne sympatie literackie, choć kompletnie rozjeżdżamy się w kwestii bieżącej polityki), buduje wspólnotę ważniejszą niż plemienna. I już choćby dlatego warto walczyć o to, by pozostał. Oczywiście musi być maksymalnie szeroki. Jest w nim miejsce i dla Sienkiewicza, i dla Gombrowicza (co zresztą dość oczywiste), dla Dmowskiego z jego znakomitymi (kto nie czytał, temu polecam) i niezwykle krytycznymi wobec realnej polskości „Myślami nowoczesnego Polaka", ale też dla Andrzeja Struga. Polskość musi być szeroka, a my – jeśli mamy pozostać Polakami – musimy ją znać. I do tego właśnie służy kanon, który musi być szeroki i musi zmuszać do czytania. Argument, że to trudne, mnie nie przekonuje. Nauka w ogóle nie jest prosta, a szkoła wiązać się musi z pewną dozą przymusu. Inaczej przestaje spełniać swoją rolę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95