Balanga w sowieckim bloku

- Utrata głosu uratowała mi życie. Znalazłem chwilę na refleksje nad sobą. Myślałem wtedy o tym, jaka jest moja osobowość, i w końcu doszedłem do wniosku, że bardzo musiałem siebie nienawidzić. A teraz chcę powrócić z Oddziałem Zamkniętym. I nagrać płytę - mówi muzyk rockowy Krzysztof Jaryczewski

Aktualizacja: 08.05.2016 15:10 Publikacja: 05.05.2016 13:52

Balanga w sowieckim bloku

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Podobno pisze pan książkę. Zresztą już wcześniej też pan pisał.

Zacząłem powieść „Trzask", kiedy byłem jeszcze w stanie orbitalnym, ale potem nie mogłem zrozumieć, co napisałem i o co mi chodziło. Musiałbym się znowu napić, żeby samego siebie z tamtego stanu orbitalnego zrozumieć, a nie chciałem iść tą drogą.

A teraz co pana skłoniło do pisania?

Powód jest ten sam co w sytuacji, gdy chcę napisać piosenkę. Często zdarzają mi się chwile, kiedy coś mnie nurtuje, ale dopiero przelewając emocje na papier, zaczynam rozumieć, o co mi chodzi. Przerabiałem to już wcześniej na terapiach, podczas których niby wszystko wiadomo, gdy się mówi. Jednak do końca zrozumieć siebie możemy, gdy się opiszemy i nazwiemy. Pisanie jest formą autoterapii, porządkowania, rozumienia siebie.

I na jakim etapie pan jest?

Na początku. To jest science fiction z dużym udziałem duchowości. Bohaterem jest mityczna postać. Trochę jak w wierszach, jak w piosenkach. Niby to podmiot liryczny, ale tak naprawdę chodzi o moje życie. Nie biorę niczego z kapelusza, tylko z mojego życia. Używam pseudonimu Paxter, od „czynić pokój".

Po odejściu z Oddziału Zamkniętego z wszystkimi muzykami, którzy go tworzyli i tworzą, nagrywał pan i koncertował. Tymczasem z Wojciechem Łuczajem-Pogorzelskim, jednym z filarów pierwszego składu, spotka się pan w sądzie, a rzecz dotyczy prawa do nazwy.

Proponowałem kolegom pokój. Do nagrania mojej płyty zaprosiłem wszystkich najważniejszych muzyków OZ, w tym moich następców: Roberta Janowskiego, Jarka Wajka, Czarka Zdybałę, Zbyszka Bieńka, który jest teraz w moim zespole Jary OZ. Grałem też z Wojtkiem Pogorzelskim. To dla mnie oczywiste, że do stworzenia płaszczyzny porozumienia potrzebna jest zgoda dwóch stron. A Wojtek, mam wrażenie, traktuje mnie jak wroga, kogoś, kto się ze mną zadaje, automatycznie też.

Rozmawiał pan z Pogorzelskim?

Przez dwa lata próbowałem się kontaktować. Spotkaliśmy się dopiero w towarzystwie prawników. Ale nie ma co narzekać. Jeśli są różne perspektywy dotyczące kwestii praw autorskich do nazwy i logo zespołu, niech ocenią to kompetentne organy, czyli sąd. To nie przeszkadza mi w tworzeniu muzyki z osobą, z którą jestem w sądowym sporze, oczywiście na z góry ustalonych zasadach, żeby nie powtarzać dawnych błędów. Jedno drugiego nie wyklucza.

Piękny przykład.

Ale nie wszyscy to rozumieją. Mimo to wierzę, że następną płytę nagramy razem. Ja i Wojtek Pogorzelski, jako Oddział Zamknięty. To przesądzone, choć Wojtek może jeszcze nie wiedzieć, że tak będzie, bo ludzie z czasem dojrzewają do porozumienia. Gdy się ktoś okopuje we własnych poglądach, nie ma szansy na żaden ruch. To dotyczy kilku innych polskich zespołów – De Mono, Kombi i Kombii.

Z czego takie spory wynikają? Z konfliktu charakterów czy walki o pieniądze?

Moje doświadczenia wskazują, że zawsze chodzi o kasę. Wcześniej czy później dociera do zainteresowanych, że pieniądze są jednak ważne. Nawet do takich jak ja kiedyś, choć traktowałem pieniądze jako zło konieczne. Szacunek do marki też się wiąże z pieniędzmi. Na początku chodziło mi o to, że prostujemy kwestie praw autorskich w ZAiKS i zostawiam Wojtkowi prawo do nazwy. Później, kiedy zobaczyłem, jak traktowana jest marka Oddział Zamknięty, jak zespół funkcjonuje, zmieniłem zdanie. Trzeba szanować markę, którą się współtworzyło, bo to nasz dorobek. Każdy ma swoją hierarchię wartości, a ja nie mogę się zrzec prawa do tego, co moje. Nie roszczę sobie praw wyłącznych, ale chcę mieć w nich swój udział.

To jak się umawialiście w sprawie podpisywania utworów?

Nie chcę wchodzić w historię. To rozstrzygnie sąd. Na pewno nie chcę żadnych rozliczeń wstecz i odszkodowań, bo nikt nie celował w moją głowę, pistoletu, gdy coś podpisywałem. Natomiast nie byłem wtedy całkowicie poczytalny. Mówię o moim uzależnieniu od alkoholu. Decyzje, które podejmowałem, nie były świadome. Podpisywałem wyłącznie teksty, większość z nich, muzykę firmował Wojtek, choć duża jej część była moja.

Kiedy zaczął pan pisać?

To były jeszcze czasy podstawówki, pierwsze obozy, zimowiska, wieczory przy ognisku. Zamiast śpiewać z gitarą „Dom wschodzącego słońca", chociaż i to robiłem, wolałem wykonywać swoje rzeczy. Kiedy już poukładałem melodie i akordy, warto było dodać słowa. Tak powstawały pierwsze zarysy piosenek, miałem 15, 16 lat. Wtedy powstały takie piosenki jak „Obudź się", „Ten wasz świat". Potem szukałem dla nich już tylko właściwej formy. Zakładałem pierwsze zespoły. Dość wcześnie zacząłem się interesować zachodnią muzyką młodzieżową, ponieważ miałem dwóch starszych braci, którzy grali. Jeden z nich, jeżdżąc na saksy do Szwecji, zawsze wracał z płytami. Fascynowała mnie Anglia, ale głównie Ameryka. Kojarzyła mi się z krajem wolności i wielkich przestrzeni. Miałem poczucie, że tam wszystko można. To wynikało z oglądania filmów drogi. Ich bohaterowie jechali, jechali, pokonując prerie.

A czy to brało się z braku wolności w Polsce?

Zdecydowanie tak. Mnie jako młodego człowieka dotyczyły zakazy związane z wiekiem, ale ciągle słyszałem, że któryś z moich braci po raz kolejny, bezskutecznie, starał się o paszport. Starszy grał w dobrze zapowiadającym się zespole Dzikusy. Trzech jego muzyków zgarnięto do wojska. Zespół rozbito w jednej chwili i to w momencie, kiedy dołączył do niego Tadeusz Woźniak. Czułem, że kraj jest zduszony.

Mówił pan kiedyś, że paraliżowała pana nieśmiałość. Wtedy pojawił się alkohol?

Na to nakłada się parę rzeczy. Myślę, że zawód, który uprawiam, wybrałem po to, żeby się ukryć.

Ukryć, wystawiając się na widok publiczny?

Ukryć za postacią twórcy. Za mitycznym podmiotem lirycznym! Po to, żeby powiedzieć, że miałem co innego na myśli. Albo że to nie ja. Alkohol z kolei był potrzebny, żeby powiedzieć, że nic nie pamiętam. Zawsze było na co zwalić. Oczywiście nieśmiałości towarzyszyła niedojrzałość. I kiedy ma się naście lat, jest zrozumiała. Ale dziesięć czy kilkanaście lat później już nie.

A jak sobie pan wyobrażał bohaterów piosenki „Ten wasz świat"?

Podmiot liryczny może powiedzieć, że nie pamięta.

Ale jak pan myśli, o co mogło chodzić?

Co myślę o tym, co kiedyś może myślałem? Ta piosenka była skierowana zdecydowanie do kasty rządzącej, do tych, którzy kreowali naszą rzeczywistość, w której szczytem marzeń było M3 i maluch. A ludzie, siłą rzeczy, akceptowali to, bo co mieli zrobić? Śpiewał o tym celnie Perfect w „Ewce": „Telewizor, meble, mały fiat/ Oto marzeń szczyt". Ewentualnie działka. O to się wszyscy zabijali. Mówimy o ubogiej, peerelowskiej formie materializmu. „Napiętnowanej marzeniami". Marzeniami iluzorycznymi.

Napisał pan frazę: „Patrzą, żyły skłute, mary./ Na spróchniałe mózgi – ich ofiary. / Jest ich wszędzie coraz więcej./ Czekam zaplątany w chore ręce". Mieszkałem na Bednarskiej, gdzie w okolicach Krakowskiego Przedmieścia na przełomie lat 70. i 80. schodzili się warszawscy narkomani. Pan też oglądał takie przerażające widoki?

Tak. Dwóch moich kolegów z liceum przeniosło się przedwcześnie na tamten świat przez tak zwany kompot, czyli polską heroinę. Na moim podwórku jedna osoba popełniła samobójstwo, choć w tym przypadku chyba w grę wchodził alkohol. W branży muzycznej, już później, też różne rzeczy widziałem. Może dlatego nie wszedłem w twarde narkotyki, bo się bałem ich skutków. Wolałem alkohol, wydawał mi się bezpieczniejszy, choć to gówno prawda. Dziś coraz więcej specjalistów nazywa alkohol narkotykiem, tyle że jest on legalny. Ale przecież skutki zdrowotne i społeczne są często tak samo opłakane, a może jeszcze gorsze niż narkotyków sprowadzanych spoza Polski.

Przed 1989 rokiem wódka była wszędzie, również w pracy, połączona z gigantycznymi spożyciem papierosów.

Ale była też rzeczywistość ukryta w kulisach tak zwanego zwykłego życia. Już w czasach Oddziału Zamkniętego, czyli na początku lat 80., wprowadzono mnie do prywatnego, nielegalnego kasyna. Powstało w okolicy warszawskiego MDM w połączonych kilku starych mieszkaniach. Wśród gości była przeważnie ubecja, kokainę można tam było kupić bez problemu. Władza komunistyczna też ją wciągała. To był czas stanu wojennego – 1982 rok. Były też najlepsze trunki i oczywiście panny.

Była taka teoria, że po inwazji Związku Radzieckiego na Afganistan ciężkie narkotyki rozprowadzały służby.

Kto i co sprowadzał do kasyna, nie wiem, ale stała klientela, owszem, była. Oczywiście nikt nie przychodził w mundurze. I żaden mundurowy by tam nie wszedł. Trafiłem do kasyna, bo poznałem bukmachera na wyścigach na Służewcu. To był ojciec jednej z moich dziewczyn.

Kiedy rozpoczynała się druga fala rocka, teksty dla Perfectu, Lady Pank, Lombardu pisali przedstawiciele pokolenia zbliżającego się do czterdziestki: Bogdan Olewicz, Marek Dutkiewicz, Andrzej Mogielnicki. Pan był dwudziestolatkiem, co było słychać w takich frazach jak „miałem szczęście w waszych twarzach"?

Fanom się podobało, ale byli tacy, którzy się czepiali, mówiąc, że teksty są infantylne, a ja piszę nie po polsku. Nigdy nie aspirowałem do roli poety, a nawet tekściarza. Pisałem to, co czułem. Napisałem m.in. tekst do muzyki „Oddział już zamknięty jest", który nie wiem, jak dziś zaśpiewać, ponieważ są tam takie linijki: „Idę po ulicy, grosza nie mam/ wszyscy ludzie" – uwaga! – „znikli w dziurach bram". W tym miejscu zawsze się zawieszam ze wstydu, ale napisałem, jak napisałem. Tak było i ludzie śpiewali. Niech tak już zostanie.

Jak długo Oddział Zamknięty czekał na wydanie słynnej debiutanckiej płyty?

Zawiązaliśmy się w 1979 roku, a pierwsza płyta wyszła w 1983 roku. Tak wtedy było. Zanim zresztą się ukazała, fani już ją znali i śpiewali wszystkie piosenki z nami na koncertach. W doprowadzeniu do premiery pomagał nam Andrzej Szpilman, bo po dwóch sesjach mieliśmy osiem piosenek i musieliśmy dograć dwie w studio na Myśliwieckiej. Był jeszcze jeden problem – z piosenką „Gandzia". Musieliśmy zmienić tytuł na „Andzia". Inaczej płyta by się nie ukazała. Była na niej „Andzia", ale na koncertach i tak śpiewano „Gandzia". I to jest właśnie magia „podmiotu lirycznego".

Ile koncertów grał wtedy Oddział?

Nie pamiętam i mam prawo. Trasy trwały po miesiąc, a zdarzało się, że graliśmy dwa–trzy koncerty dziennie. Ostatnio dałem 20 koncertów i chociaż nie było używek, bo staram się zdrowo żyć, dbać o siebie, również o kondycję, poczułem je w kościach. Uświadomiłem sobie, jak siebie eksploatowałem w latach 80. A przecież dochodziły do tego zarwane noce i balangi. To była jedna wielka balanga, a funkcjonowałem w ten sposób w zespole przez sześć lat.

A nie czuliście, że taki tryb życia kładzie się cieniem na jakości grania i nowych piosenek?

Już po dwóch latach, kiedy rozmawiałem z kimś na temat organizacji koncertu, sugerowałem, by rezerwował drugi tydzień, jak zespół się rozegra, a jeszcze nie będzie w stanie wycieńczenia. Wtedy bowiem pojawiało się granie na pamięć, a ktoś mógł leżeć za wzmacniaczem. Tak naprawdę z tych kilku ostatnich oddziałowych lat niewiele pamiętam, co się działo w hotelach, jak telewizory wylatywały przez okna i gaśnice szły w ruch. Powstaje teraz książka o Oddziale i od jej autora usłyszałem, jak przebiegało nagrywanie drugiej płyty „Reda by Night". Wydawało mi się, że tylko zmagałem się z niemocą twórczą, co miało być powodem nienapisania tekstów. A zespół nagrał już muzykę, tymczasem wokalista się zapodział, nie wiadomo gdzie. Koledzy odnaleźli mnie na drugim krańcu Polski w knajpie. Przyjechali, zapakowali do samochodu i zawieźli do Szczecina. Był już wokalista, ale nie było tekstów do zaśpiewania. „Biedronkę" napisał zespół, a mnie zamknięto w pokoju z flaszką, żebym napisał resztę. Coś napisałem i tak płyta powstała. Tego, że koledzy na mnie czekali, nie pamiętałem.

Dziś w mediach, w talent show, mogą pokazać się prawie wszyscy. Jakim obciążeniem było granie roli osoby publicznej, towarzyszące temu stresy i trema?

To nie było aż tak dużym problemem, ponieważ byłem kolegą brata-muzyka, znałem bramkarzy w klubie Stodoła i pamiętam jak przez mgłę próby Perfectu przed ich debiutem. Kłopot sprawiały dopiero weryfikacje artystyczne organizowane przez Ministerstwo Kultury. Aby być zaangażowanym przez agencję koncertową, a więc zarobić jakieś pieniądze, trzeba było mieć zdany egzamin i legitymację muzyka estradowego. Zbierała się komisja, w której zasiadał m.in. Aleksander Bardini. Wraz z urzędnikami ministerialnymi udzielał państwowej koncesji, z czym wiązała się wysokość stawki za koncert. Problem tremy na egzaminie ominąłem, przychodząc najarany.

I dostał pan legitymację?

Zamiast niej dostałem ataku śmiechu. Podmiot liryczny nie pamięta dokładnie, ale gdy wszedłem na salę, popatrzyłem na szacowne grono i na pierwsze pytanie odpowiedziałem salwą śmiechu.

I co?

Menedżer powiedział: „Dobra, chłopaki, nie męczcie się, ja to załatwię". Frustrujące na pewno było to, że bez względu na to, jaka była frekwencja na koncercie, stawka się nie zmieniała. Miałem kategorię B i dostawałem za występ 400 zł. Najwyższą kategorię S mieli Maryla Rodowicz i Andrzej Rosiewicz. Poza moim zasięgiem. Potem, gdy śpiewałem w sali na ponad tysiąc osób, dostawałem za koncert 1000 złotych. W 1984 roku zagraliśmy dwa koncerty w Hali Gwardii i zarobiłem w jeden dzień 2000 złotych. Ale słuchało nas kilka tysięcy ludzi.

Co można było kupić za 1000 złotych w orwellowskim 1984 roku?

Maluch kosztował 60 tysięcy, dobra gitara tyle samo, wzmacniacz 10 tysięcy. Za dolara dostawało się 30 zł. Dostawałem więc za koncert równowartość 33 dolarów. Na dzisiejsze warunki 150 zł. Za zapełnienie dużej hali w stolicy! Na życie z dnia na dzień, na życie rozrywkowe – nie było źle. Ale żeby coś odłożyć albo kupić, musiałbym nic nie pić i nic nie jeść, a mieszkać chyba pod mostem. Ostatecznie starczało na taksówkę i kolację z flaszką.

Skąd wzięła się nazwa, rewelacyjna dla grupy z sowieckiego bloku, a z czasem samospełniająca się przepowiednia?

Z Jarkiem Szlagowskim graliśmy wcześniej w zespole Tani Hotel i zastanawialiśmy się, jak nazwać nowy zespół. Jarek słuchał Joy Division, lubił nową falę, był na krótko ostrzyżony i chciał coś marszowego. Padła propozycja „Oddział". A ja powiedziałem: „OK, ale taki psychiatryczny", bo fascynowałem się odmiennymi stanami świadomości. Jak wszedł na ekrany „Lot nad kukułczym gniazdem", oglądałem film z kilkanaście razy. Oddział Zamknięty pasował do naszego kraju, który był jednym wielkim domem wariatów. Potem Jarek wymyślił nasze logo, czyli Z zamknięte w okręgu. Po kilku naszych nieudanych malarskich podejściach namalował nam nazwę Marek Kościkiewicz, ówczesny student ASP. Teraz Marek przeniósł prawa do loga na mnie, a spór między mną a Wojtkiem Pogorzelskim dotyczy znaku towarowego, na który składa się nazwa i logo. Teoretycznie mam większe prawa, bo mam prawa do loga. Resztę sąd rozstrzygnie.

Jak stracił pan głos?

W czasie koncertu. To był wynik infekcji, która narastała, bo nie leczyłem zapalenia płuc i krtani. Byłem ciągle w trasie i lekceważyłem moją chrypkę, mój sznapsbaryton. Myślałem, że jestem nie do zdarcia! A w pewnym momencie wszystko trzasnęło. Padło. Ale byłem już tak zmęczony zespołem, hotelami, panienkami, kolegami i sobą, że nawet poczułem ulgę. Pomyślałem, że nareszcie sobie odpocznę. Dziś wiem, że utrata głosu uratowała mi życie. Znalazłem chwilę na refleksje nad sobą. Moje detoksy, z przerwami i powrotami, trwały od 1986 do 1999 roku. Myślałem wtedy o tym, jaka jest moja osobowość i skąd się bierze pęd do autodestrukcji. W końcu doszedłem do wniosku, że bardzo musiałem siebie nienawidzić, jeśli zrobiłem sobie wszystko to, co zrobiłem. Pierwszym impulsem powrotu do życia był strach przed śmiercią. To oznaczało, że zaczęło mi zależeć na życiu. Wcześniej ukułem sobie nawet teorię, że pożyję do trzydziestki i po co dłużej? Realizowałem ten plan z dużą konsekwencją. Bałem się tylko, że zwariuję i będę jak człowiek warzywo z „Lotu nad kukułczym gniazdem". Ostatecznie zadziałał instynkt samozachowawczy. Musiałem się zgodzić na warunki, jakie dyktowało życie. I zrobiłem to z absolutną pokorą. A teraz chcę powrócić z Oddziałem Zamkniętym. I wierzę, że nagramy płytę.

Plus Minus: Podobno pisze pan książkę. Zresztą już wcześniej też pan pisał.

Zacząłem powieść „Trzask", kiedy byłem jeszcze w stanie orbitalnym, ale potem nie mogłem zrozumieć, co napisałem i o co mi chodziło. Musiałbym się znowu napić, żeby samego siebie z tamtego stanu orbitalnego zrozumieć, a nie chciałem iść tą drogą.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami