Były działacz ZChN: Zróbmy sobie wybory na króla

W tej chwili na scenie politycznej liczą się tylko dwie partie: PiS i PO, i obie są wodzowskie. W latach 90. partii było ze 200 i wszystkie demokratyczne - mówi Zbigniew Wawak, adwokat, były poseł AWS.

Aktualizacja: 07.05.2017 19:45 Publikacja: 05.05.2017 18:00

Gdyby AWS miała więcej odwagi i przejęła telewizję publiczną, to można było powalczyć. Przejęcie med

Gdyby AWS miała więcej odwagi i przejęła telewizję publiczną, to można było powalczyć. Przejęcie mediów publicznych przez PiS było brutalne, ale z punktu widzenia interesu politycznego racjonalne – mówi Zbigniew Wawak. Na zdjęciu w Sejmie w 2000 r.

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Plus Minus: Nie chcesz lewaka, głosuj na Wawaka – to było pana hasło wyborcze w 1997 r., kiedy po raz pierwszy i ostatni zdobył pan mandat poselski.

Dokładnie brzmiało „Zamiast lewaka wybierz Wawaka". To było odważne hasło, które wówczas bardzo się wyróżniało. W tamtych czasach wszyscy starali się być grzeczni, tacy „ą, ę", a ja postawiłem na konfrontację i na tym wygrałem. Zamówiliśmy baloniki z tym hasłem i na placu Chrobrego w Bielsku-Białej rozdawałem ulotki razem z balonikami. Miałem odwagę rozmawiać z ludźmi i jak się okazało, bielszczanie to całkiem dobrze odbierali.

Jak to się stało, że w ogóle kandydował pan do Sejmu z listy AWS?

Trzeba zacząć od tego, że w 1989 r. wstąpiłem do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Zrobiłem to, bo uważałem, że gdy Polska po półwiecznej okupacji odzyskuje niepodległość, kończy się komunizm, to pewnym ideom trzeba stworzyć przestrzeń do realizacji.

Konkretnie jakim ideom?

Powrotowi narodu z niewoli komunizmu do chrześcijańskiej Europy. Uważałem, że myśl chrześcijańsko-narodowa powinna kształtować wolną Polskę. Moim mistrzem i nauczycielem był prof. Wiesław Chrzanowski, człowiek niezwykły. Ale to, że zapisałem się do ZChN, wcale nie znaczyło, że po to, żeby kandydować do Sejmu. Przeciwnie, w 1997 r. robiłem aplikację adwokacką i nie byłem nastawiony na politykę. ZChN weszło do koalicji AWS, a lider naszej organizacji w Bielsku-Białej nie mógł kandydować. Spodziewali się drugiego dziecka i żona nie zgodziła się na jego zaangażowanie w politykę. Zaproponował, żebym ja kandydował. Później się okazało, że moja żona też była w ciąży z drugim dzieckiem, tylko wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.

W niezamierzony sposób rozpocząłem karierę polityczną. Wziąłem urlop w pracy, zorganizowaliśmy sztab wyborczy i z piątego miejsca na liście AWS zdobyłem najwięcej głosów. „Gazeta Wyborcza" napisała wówczas, że w okręgu bielskim wygrał nikomu nieznany Wawak.

Skoro pana mistrzem był Wiesław Chrzanowski, to jak pan zareagował na to, że Antoni Macierewicz w 1992 r. wpisał go na listę agentów SB?

To, że Antoni Macierewicz odnalazł Wiesława Chrzanowskiego w archiwach MSW, nie mógł zweryfikować informacji o jego związkach z SB i w związku z tym umieścił go na liście, którą dostali posłowie, to jedna sprawa. W tym nie było nic złego. Natomiast złe było to, że później założył własną formację i jeździł po kraju, próbując przejąć struktury ZChN-owskie, do czego wykorzystywał właśnie tę informację.

Chciał przejąć ZChN, mimo że został wyrzucony z tej partii po lustracji Chrzanowskiego?

Ta akcja mu nie wypaliła, struktury ZChN-owskie zostały z nami, ale to były trudne momenty dla naszej partii. Wiem też, że jeszcze przed lustracją były wobec Macierewicza rozmaite wątpliwości w ZChN, a mimo to Wiesław Chrzanowski go bronił, kładąc na szali swój autorytet. Uważał, że wszyscy, którzy podzielają nasze cele ideowe, są nam potrzebni. Że nie wolno się dzielić.

Swego czasu w ZChN był nie tylko Macierewicz, ale i Ludwik Dorn czy Wiesław Walendziak. Była to kuźnia politycznych talentów. I nie była to nigdy partia wodzowska, tylko demokratyczna.

To aluzja do obecnych partii?

Oczywiście, przecież w tej chwili na scenie politycznej liczą się tylko dwie partie: PiS i PO, i obie są wodzowskie. W latach 90. partii było ze 200 i wszystkie demokratyczne. Zbyt dobrze pamiętaliśmy PRL i przewodnią rolę PZPR. Ale prawda jest taka, że podejmowanie decyzji politycznych w partiach o rozpasanej demokracji jest niezmiernie trudne. I tego się nauczyłem, będąc w AWS.

Jak to wyglądało w AWS?

Załóżmy, że poseł miał pomysł, jak naprawić fragment rzeczywistości. Jeżeli zrobił to sam, nikt go nawet nie wysłuchał, gdy zaczął szukać sojuszników wśród swoich, to zawsze znajdowali się zawistnicy, którzy chętnie utrąciliby pomysłodawcę i przejęli ten projekt. Ale zakładając, że pomysłodawca nie dał się utrącić, znalazł poparcie w swojej formacji, to później, żeby jego ustawa nie przepadła w Sejmie, musiał poszukać zwolenników poza swoim ugrupowaniem. W AWS mieliśmy koalicjanta, czyli Unię Demokratyczną. Teoretycznie była to partia antykomunistyczna, ale część działaczy miała nieustanne ciągoty do SLD. Bratali się z nimi i szukali porozumienia. Unia utrącała wszystkie pomysły AWS, które nie zostały zapisane w umowie koalicyjnej.

Pamięta pan jakieś swoje pomysły, które zostały utrącone, bo nie znalazły poparcia w waszej koalicji?

Oczywiście. Zaproponowałem zmianę w ustawie o podatkach od spadku i darowizn, tak by najbliżsi krewni byli zwolnieni z tej daniny. Uważałem, że opodatkowanie spadków było pomysłem komunistów, żeby wydziedziczyć ludzi z ich ojcowizny.

PiS w kadencji 2005–2007 wprowadziło tę zasadę.

Bo mój projekt utknął u marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego. Leszek Balcerowicz się na niego nie zgadzał. Proponowałem też zniesienie święta 1 Maja, a w zamian za to przywrócenie dnia wolnego od pracy w Zielone Świątki, czyli w poniedziałek Zesłania Ducha Świętego. Przed wojną był to dzień wolny od pracy, ale tego też nie udało mi się przeprowadzić. Nikt w AWS o to nie walczył. Dlatego nie dziwię się, że partie ewoluowały w kierunku wodzowskim. Wszystko załatwia się u prezesa. Choć oczywiście może to doprowadzić do kultu jednostki – jeden człowiek decyduje o wszystkim, a cała reszta, która mu służy, robi to ze strachu, żeby nie stracić diety.

Mówi pan o PiS?

Nie. Mówię o PiS i PO. Nie widzę różnicy w zarządzaniu tymi partiami.

Czy pamięta pan pierwsze posiedzenie klubu?

Oczywiście, bo na tym pierwszym posiedzeniu próbowano nam narzucić regulamin, który przewidywał bezwzględne posłuszeństwo władzom klubu. Oczywiście, pewien reżim był potrzebny, bo skoro klub liczył 200 osób, to gdyby każdy chciał się wypowiedzieć w każdej sprawie, nigdy byśmy nie zdążyli omówić nawet porządku obrad. Ale moim zdaniem propozycje władz szły za daleko. Pamiętam, że zaproponowaliśmy z prof. Chrzanowskim, wówczas senatorem, pewne zmiany, ale kierownictwo klubu nie dopuściło do głosowania. Kazimierz Janiak przeforsował, żebyśmy odłożyli sprawę na pół roku i później do niej wrócili.

I pewnie nigdy później do sprawy nie wróciliście?

Oczywiście, że nie. Demokracja nie była najmocniejszą stroną AWS. Pamiętam, jak wybieraliśmy kandydata na premiera. Marian Krzaklewski otworzył aktówkę i powiedział: „rozdamy wam kartki do głosowania, jest dwóch kandydatów, pan prof. Andrzej Wiszniewski i pan prof. Jerzy Buzek. Obaj powiedzą o sobie kilka słów. Państwo na kartce napiszcie nazwisko swojego kandydata, wrzućcie do torby i ja będę wiedział, kogo klub popiera".

Demokratyczne, tajne głosowanie. Co się panu w nim nie podobało?

Nie wiedziałem, kto liczył głosy. Jaka komisja potwierdziła werdykt klubu? Żadna. Moim zdaniem całe to głosowanie było dla picu. Przyznam, że mnie to raziło i bawiło jednocześnie. W AWS było tylko jedno prawdziwie demokratyczne głosowanie, a dotyczyło wyboru kandydata na wicemarszałka Sejmu. ZChN zgłosiło Stanisława Zająca, ale był również kandydat od związkowców, którzy stanowili najliczniejszą grupę w AWS, byli też kandydaci z innych partii. Kolega Janiak zaproponował głosowanie kroczące – kto otrzyma najmniej głosów, ten odpada. A że związkowcy mieli zwyczaj zrywać się z posiedzeń klubów, to my, stare wygi partyjne, tak rozegraliśmy głosowania, że wybraliśmy Staszka Zająca. Kolega Janiak miał oczy jak spodki ze zdumienia i nigdy więcej nie dopuścili do demokratycznego głosowania (śmiech).

W waszej partii, czyli w ZChN, wszystko odbywało się demokratycznie?

Wolę za prof. Chrzanowskim mówić „w stronnictwie". Wyraz partia, choć prawdziwy, raził go jako zbyt jednoznacznie kojarzący się z komunistyczną monopartią.

Różnie bywało. Marian Piłka, nasz ówczesny prezes, rzucił kiedyś złotą myśl, że statut nie jest po to, żeby ograniczać prezesa. A przecież właśnie po to jest (śmiech). Pod koniec kadencji Sejmu doszło u nas w ZChN do przesilenia. Marian Piłka zaczął podejmować dziwne postanowienia. Nie konsultował ważnych decyzji. Jak się okazało, większa część stronnictwa uznała, że na zjeździe trzeba go wymienić.

Tak ni z tego, ni z owego? Musiały być jakieś głębsze przyczyny.

Osobiście straciłem zaufanie do Piłki. Byłem jedynym posłem ZChN w nowym województwie śląskim i czułem się odpowiedzialny za budowanie struktur. Podjąłem rozmowy z wojewodą śląskim Markiem Kempskim o stanowisku wicewojewody dla naszej partii. Jakież było moje zdumienie, gdy jeden z działaczy zadzwonił do mnie z informacją, że Marian Piłka jego zgłosił na wicewojewodę. Zrobił to za moimi plecami. Marian miał tendencje do prowadzenia gierek, co doprowadziło do głębokiego podziału w partii.

Dobrze, a więc macie zjazd ZChN. Co się wydarzyło?

Marian Piłka był przekonany, że zjazd wygra, ale ja z jego przeciwnikami przeforsowaliśmy na prezesa Stanisława Zająca. Później m.in. z prof. Chrzanowskim poszliśmy do premiera Jerzego Buzka, żeby przedstawić mu wyniki zjazdu, bo przecież byliśmy partią wspierającą rząd. Buzek nas wysłuchał i mówi: „Panowie, ile właściwie jest ZChN-ów? Wczoraj byli tu panowie z waszej partii z Marianem Piłką i mówili, że Zjednoczenie włączy się w budowę jednej partii". Bo akurat w AWS toczyły się prace nad powołaniem jednej formacji. To było najbardziej przykre doświadczenie w mojej działalności politycznej. Okazało się, że w ZChN byli ludzie działający przeciwko naszej partii. Zacząłem wówczas namawiać Wiesława Chrzanowskiego, żeby zmienić szyld, wystąpić z AWS i pokazać własny sztandar. A mówiłem o tym, jeszcze nim powstała Liga Polskich Rodzin.

Dlaczego tego nie zrobiliście?

Wiesław nie był do tego przekonany. Uważał, że jedność jest wartością. Być może gdybyśmy wtedy poszli swoją drogą, dziś bylibyśmy ciągle na scenie politycznej. Może LPR by nie powstała? Wtedy, po tamtych wyborach, podszedł do mnie Antoni Macierewicz i powiedział: „Budujemy nową partię, Ligę Polskich Rodzin, chodźcie z nami". I mówił to do mnie, świeżo wybranego sekretarza generalnego ZChN. Nie przyjęliśmy tej propozycji. Może gdyby nie pochodziła od Macierewicza, przynajmniej byśmy się nad nią zastanowili. Chociaż LPR została wykreowana przy poparciu Radia Maryja i cofnięcie tego poparcia ją zabiło. A my nie chcieliśmy być od nikogo zależni. W rezultacie byliśmy lojalni wobec AWS do końca.

Jaka była atmosfera w AWS pod koniec kadencji?

Tonącego okrętu. W AWS od początku było wiele środowisk, które ścierały się ze sobą. Pod koniec kadencji to zjawisko bardzo się nasiliło. Każdy ciągnął w swoją stronę. Część AWS chciała powołania jednej partii. Inni dążyli do koalicji. Na dodatek byliśmy obiektem negatywnej propagandy telewizji publicznej. To wszystko sprawiało, że wielu polityków zaczęło myśleć kategoriami diety, czyli utrzymania się na scenie politycznej za wszelką cenę. Ludzie zaczęli się przenosić do partii gwarantujących mandat. Na dodatek zarejestrowaliśmy listę koalicyjną z progiem wynoszącym 8 proc. i popełniliśmy błędy przy układaniu list. Przykładowo moje ugrupowanie wywalczyło sobie jedynkę w Toruniu, którą oddaliśmy Annie Sobeckiej.

Związanej z Radiem Maryja.

Właśnie. Jerzy Buzek okropnie się na to krzywił. Na dodatek koledzy z Solidarności mieli swojego kandydata w Toruniu i wywołali lokalnie taką aferę, że pani Ania nie wytrzymała i przeniosła się do LPR. A gdyby była u nas, to być może mielibyśmy te 1,5 proc. głosów, których nam zabrakło do przekroczenia progu wyborczego. Wtedy też głos z Torunia być może inaczej by brzmiał, nie na rzecz LPR, tylko naszej koalicji. Kolegom z Solidarności zabrakło wyobraźni.

Nie był to jedyny błąd popełniony przez AWS. Walka Mariana Krzaklewskiego o prezydenturę też nie była mistrzostwem świata.

Mariana Krzaklewskiego popierała przede wszystkim Solidarność. Ale w AWS utrzymywało się przekonanie, że Krzaklewski nie jest dobrym kandydatem na prezydenta i byłoby lepiej znaleźć innego. Pamiętam takie zebranie koalicji, na które przyszedł Kazik Janiak i powiedział: „Słuchajcie, wczoraj wieczorem rozmawiałem z Marianem i przekonałem go, żeby nie kandydował". Wyszedł wtedy z tego zebrania, ale po półgodzinie wrócił i powiedział, że dzwonił Marian i się nie wycofa z wyborów, nawet gdyby go wszyscy opuścili. Gdyby jeszcze AWS miała więcej odwagi i przejęła telewizję publiczną, to można było powalczyć.

Telewizja była taka istotna?

Oczywiście. Telewizja była wówczas w rękach SLD, który już rozpoczął walkę o władzę w następnej kadencji. Dlatego przekaz polityczny TVP był krytyczny wobec AWS. A wtedy siła rażenia telewizji publicznej była dużo, dużo większa niż obecnie. Internet praktycznie nie istniał, a telewizje komercyjne dopiero raczkowały. Rząd AWS niemający własnej trybuny był skazany na porażkę. W Ministerstwie Skarbu pod rządami Emila Wąsacza próbowano opracować koncepcję, która umożliwiłaby przejęcie telewizji. Rozważano postawienie spółki w stan likwidacji i powołanie nowej. Niestety, zabrakło woli politycznej do realizacji tego projektu. Przejęcie mediów publicznych przez PiS było brutalne, ale z punktu widzenia interesu politycznego racjonalne.

A uważa pan, że telewizja publiczna przed jej przejęciem przez PiS była obiektywna?

Nie bronię tego, co było. Pamiętam te komiczne konferencje prasowe, na które wożono Donalda Tuska, a w tle jeździły żółte koparki. To było żałosne, ale spełniało swoją rolę.

Jednym z bojów, które pan prowadził w Sejmie, była walka o wielkie województwo śląskie, połączone z Opolszczyzną. Czy z perspektywy czasu uważa pan, że to miało znaczenie?

Oczywiście. Nadal uważam, że istnienie małego województwa opolskiego nie ma uzasadnienia. Prawdę mówiąc, w ZChN uważaliśmy, że tamta reforma, tworząca wielkie regiony, w ogóle nie była potrzebna. Rząd tak zaprojektował województwa na ścianie zachodniej, że ich granice przebiegały dokładnie wzdłuż wschodniej granicy III Rzeszy. Uważaliśmy, że taki układ administracyjny ułatwi Niemcom odbudowę wpływów na tych terenach. I to się dzisiaj dzieje. Z tego też powodu byłem przeciwko opolskiemu, bo to jest województwo maleńkie i łatwe do kupienia. Jego istnienie było wyrazem lokalnych interesów, a my w ZChN zawsze stawialiśmy na pierwszym miejscu dobro wspólne. Teraz partie idą na łatwiznę.

W jakim sensie?

Przykładowo powołali komisję śledczą ds. Amber Gold, robią wokół tego wielkie halo, a w grę nie wchodzą tu przecież aż tak wielkie pieniądze.

900 mln zł to mało?

To zależy, z czym się porówna. W polisolokatach ludzie utopili 50 mld zł. Niemiecki Bundestag uchwalił, że banki mają zwrócić ludziom te pieniądze co do grosza. U nas się na to nie odważono, bo system bankowy okrutnie by się zemścił. Banki przestałyby kupować obligacje, co groziłoby kryzysem gospodarczym i politycznym. Podobny problem jest z oszukańczym kredytem frankowym, którym posłowie powinni się zajmować dużo bardziej niż Amber Gold. Ale nikt nie chce się narażać bankom.

Który jeszcze pomysł z czasów AWS się panu nie podobał?

Finansowanie partii z budżetu. Głęboko się z tym nie zgadzałem, bo uważałem, że to jest chore i petryfikuje układ polityczny. Poparłem ten pomysł dlatego, że narzucono nam dyscyplinę, ale uważam, że wszystkie moje złe przeczucia wobec tego rozwiązania się sprawdziły. Powstał system, w którym szeregowi posłowie są całkowicie zależni od prezesa i zrobią wszystko, żeby zachować miejsce w Sejmie. Nie wiem, po co w ogóle wybieramy Sejm. Zróbmy wybory na króla, a on wyznaczy posłów.

Bardzo jest pan krytyczny wobec naszej sceny politycznej.

Tak. Historia Michała Kamińskiego, który zrobił karierę w PiS, wyrósł na kreatora polityki tej partii i głównego doradcę braci Kaczyńskich, a potem analogicznie w PO został strategiem kampanii wyborczej pani premier Kopacz, nie mogła się zdarzyć w ZChN, z którego notabene został wyrzucony. Jego kariera w obu największych na naszej scenie politycznej partiach pokazuje, jak są słabe.

Pracowałem w Sejmie bardzo ciężko, ale widziałem takich, którzy się nie przemęczali. Myślę czasami, że zamiast harować, mogłem się zająć pracę doktorską i lepiej bym na tym wyszedł. Swoją drogą z prac nad moją magisterką pamiętam ciekawe zjawisko – wiele dzieł z okresu słusznie minionego, popełnionych przez uznane autorytety, zniknęło z bibliotek. Działały prywatne „piece niepamięci". W katalogach były, a na półkach nie. Ich autorzy zadbali, żeby zniknęły, bo wypisywali w nich bzdury, których później się wstydzili. To pozwoliło im zachować twarz. Również dzięki temu nasza transformacja nie była tak bezwzględna, jak mogła być.

Co pan ma na myśli?

W czasach studenckich moim rektorem był ks. prof. Stanisław Wielgus. Pamiętam spotkanie, na którym opowiadał nam o weryfikacji kadry naukowej uniwersytetów ze wschodnich Niemiec. Procedura była prosta jak drut – komisja weryfikacyjna miała stos książek, przychodził specjalista od spraw społecznych, prawnik, historyk czy ekonomista i odbywał się następujący dialog: „Pan to napisał? – Ja. – To panu już dziękujemy". Po tej weryfikacji na wschodnich uniwersytetach pozostało 5 proc. naukowców z dyscyplin społecznych. I to jest skala komunizmu, który w nas pozostał, bo myśmy takiej weryfikacji nie przeprowadzili i wszyscy naukowcy pozostali na uczelniach.

PiS uważa, że największym naszym problemem jest brak weryfikacji sędziów.

Przeprowadzenie wtedy takiej weryfikacji byłoby bardzo trudne. Po naukowcach pozostały konkretne dzieła, a sędziom trudno jest udowodnić, że ferowali wyroki podyktowane względami politycznymi. Mój patron w trakcie aplikacji adwokackiej powiedział kiedyś, że młodzi sędziowie są gorsi od starych. I opowiedział mi następującą historię: był obrońcą z urzędu w jakiejś sprawie, spotkał sędziego i zagadnął, co zamierza w sprawie zrobić. Na to sędzia odpowiedział: mogę oskarżonego skazać lub uniewinnić, ale chyba go skażę, bo lepiej będzie mi się pisało uzasadnienie. I to jest powód, dla którego ludzie nie staną w obronie sędziów. A dziś, po ćwierć wieku, weryfikacja sędziów z tego powodu, że służyli komunizmowi, jest spóźniona i bezcelowa. Moim zdaniem cel jest inny. Doświadczenie z PRL uczy, że sędziowie nawet bez specjalnej presji chętnie domyślali się, jakiego wyroku w politycznie wrażliwej sprawie władza oczekuje. Nie trzeba było tortur ani prześladowań.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Zbigniew Wawak w 1997 r. został posłem z listy AWS. Przez wiele lat był działaczaem ZChN. W 2015 r. został wiceprezesem nowo powołanego Stowarzyszenia Chrześcijańsko-Narodowego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Nie chcesz lewaka, głosuj na Wawaka – to było pana hasło wyborcze w 1997 r., kiedy po raz pierwszy i ostatni zdobył pan mandat poselski.

Dokładnie brzmiało „Zamiast lewaka wybierz Wawaka". To było odważne hasło, które wówczas bardzo się wyróżniało. W tamtych czasach wszyscy starali się być grzeczni, tacy „ą, ę", a ja postawiłem na konfrontację i na tym wygrałem. Zamówiliśmy baloniki z tym hasłem i na placu Chrobrego w Bielsku-Białej rozdawałem ulotki razem z balonikami. Miałem odwagę rozmawiać z ludźmi i jak się okazało, bielszczanie to całkiem dobrze odbierali.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów