Z dzieciństwa pamiętam rozmaite pomysły zbliżania dzieciarni do sztuki. Od wczesnej podstawówki biegałam na zajęcia z plastyki do Pałacu Młodzieży (okropny wstyd, kiedy mama poprosiła dorosłych w autobusie o wysadzenie mnie przy PKiN, co jakiś pan – do tej pory się czerwienię! – skwitował: „nie wiedziałem, że dzieci wysadza się przy Pałacu Kultury"). W nieco starszym wieku doszły do tego fascynujące wykłady organizowane w Kole Miłośników Sztuki przy Zachęcie i także przez to ciało inicjowane, jeszcze bardziej ekscytujące spotkania z „żywym" artystą. To wtedy po raz pierwszy gościłam w mieszkaniach-pracowniach Franciszka Starowieyskiego, Józefa Wilkonia, Erny Rosenstein... Do tej pory pamiętam tamte emocje. Nie zapomnę też pierwszej w moim życiu wyprawy do łódzkiego Muzeum Sztuki. Też dzięki przyzachętowskiemu kołu.
Albo taki koncept, również z PRL. Oto młodzież z kilku lepszych stołecznych liceów projektuje dla siebie stroje, producenci (bodaj Cora) wdrażają te pomysły w życie. Myślicie, że to fantazja? Nie, byłam w grupie małolatów zaproszonych do współdziałania z przemysłem odzieżowym. Naprawdę uszyli serie ciuchów według naszych nieudolnych projektów i, co jeszcze dziwniejsze, pokazali je na Międzynarodowych Targach Poznańskich. A także zaprosili na nie małoletnich „designerów". Wyobrażacie sobie? Mieć 15 lat i znaleźć się na dorosłych targach, w dorosłym towarzystwie?
Ale jeszcze wcześniej niż sztuki plastyczne poznałam teatr. Mieszkałam dwa kroki od Guliwera (dodam, że w tym roku ta jedyna w swoim rodzaju scena świętuje 70-lecie), gdzie na spektakle zabierała mnie babcia, reżyserka radiowych słuchowisk dla dzieci i młodzieży. Niektórzy aktorzy występowali zarówno u niej, jak i na deskach Guliwera. Oni, tamto pokolenie wchodzące w dorosłość (i samodzielność) w międzywojniu, mówili wtedy jednym głosem: „czym skorupka za młodu...". Dla młodzieży pisywali najlepsi, młodym poświęcano specjalne programy w radiu, dla nich powstały pisma: „Płomyk" i „Płomyczek". Te dwa periodyki przetrwały wojnę, a lata świetności przeżywały w... najgorszym dla sztuki (i nie tylko) czasie. Tak, to właśnie w dobie socrealizmu w „Płomyczku" publikowali Ludwik Jerzy Kern, Jerzy Ficowski, Tadeusz Kubiak, Jan Brzechwa. Młodsze umysły pomagał kształtować „Świerszczyk" (przeznaczony dla dzieci siedmio–ośmioletnich, dopiero zaczynających samodzielne czytanie).
Już po odwilży, w 1957 roku, powstał „Miś", pismo dla przedszkolaków, niewprawnych w sztuce literowania. A potem niedźwiadki opanowały mały ekran i zyskały status kultowych. Mało tego – Robert Maciejuk sportretował bohaterów dobranocek, uważając ich za niezwykle istotny element PRL-owskiej ikonosfery. Nie tylko zresztą kształtowały gust i kulturę wizualną. Miś z okienka czy Colargol spełniali funkcje wychowawcze na równi z paniami przedszkolankami i rodzicami.
Czego Andzia ma nie ruszać
Tu pytanie – kiedy zauważono, że dziecko to też człowiek? Do XX stulecia nie zawracano sobie głowy analizowaniem dziecięcych charakterów ani badaniem ich emocjonalnych potrzeb. Zwłaszcza w warstwach, które plasowały się na górnych szczeblach drabiny społecznej – ergo, sprawowały władzę. Nie dociekano, jakie indywidualne potrzeby ma dana latorośl. Stosowano ujednolicone metody wychowawcze, traktując maluchy trochę jak tresowane zwierzątka. „Dzieci można oglądać, ale nie powinno się ich słyszeć" – takie powiedzonko kursowało w wiktoriańskiej Anglii. Na co dzień wychowaniem zajmowały się niańki, bony, ewentualnie ciotki, babki i ubogie krewne. Rodzice kontaktowali się z potomstwem od święta, nie wdając się w intymności.