Jelonek Bambi czy koń Wilkonia

Niektórzy upierają się, że nasza arogancja i ignorancja są pochodną braku plastycznej edukacji w przedszkolach, podstawówkach, gimnazjach. Paniom przedszkolankom bardziej podoba się disneyowski jelonek Bambie niż koń Wilkonia.

Aktualizacja: 29.04.2016 14:43 Publikacja: 29.04.2016 00:36

Foto: Plus Minus

Wchodzę do Zachęty i cieszę się jak dziecko. Bo wystawa „Tu czy tam?" jest adresowana do malutkich, starych malutkich i starych wychowanych według PRL-owskiego wzorca. Czyli również takich jak ja.

Wzruszam się, widząc obok najnowszych ilustratorskich dokonań klasykę spod znaku Naszej Księgarni, zdobną w prace Jana Marcina Szancera, Bohdana Butenki, Olgi Siemaszko, Antoniego Uniechowskiego, Józefa Wilkonia i innych mistrzów, na których wychowywały się pokolenia.

Czytaj więcej:

A gdy oglądam interaktywne propozycje dla najmłodszych, wspominam „interaktywność" dostępną dla mojej generacji: książeczki do kolorowania oraz woluminy rozkładające się warstwowo lub rozciągające się harmonijkowo.

Przechowuję do tej pory taki skarb: bajkę „O Janku, co psom szył buty" autorstwa Juliusza Słowackiego, zobrazowaną przez Szancera. Kilkumetrowa rozkładanka, właściwie coś w rodzaju komiksowej sekwencji. Kompozycja doskonała w każdym układzie. Od tamtej „interaktywności" jeden skok (choć w stumilowych butach) do Zachęty, gdzie zdarzyła się szczególna wystawa. Wieloznaczny tytuł „Tu czy tam?", a może „Tu czytam?" – prowokuje do peregrynacji w różnych kierunkach. Także w przeszłość.

Jak każdy odbiorca prezentacji otrzymałam zeszyt do zadań, czyli swoisty przewodnik po wystawie. Wykonuję jedno z poleceń: dopełniam eksponaty własnym komentarzem. I jako szkolna prymuska wyrywam się przed orkiestrę – domalowuję tło.

Konstrukcja brudu i słonia

W dobie tabletów i gier komputerowych książeczki do kolorowania wciąż mają się świetnie, ba, przeżywają drugą młodość. W ogóle dzieci są zachęcane do różnego typu współpracy z ilustratorami w tradycyjnej formie – czyli ręcznie i imaginacyjnie.

Na wystawie „Tu czy tam?" w pierwszej sali umieszczono czarne tablice – prawie takie same jak te, które są w każdej klasie. Na siedmiu panelach siedmiu z 14 uczestniczących w pokazie artystów narysowało kredą coś w rodzaju zaczynu ilustracji. Dopełnienie ich należało do widowni, tej najmłodszej. Nie chodziło tylko o sprawdzian umiejętności plastycznych. Pomysłodawcom zależało na sprawdzeniu, jak funkcjonuje wyobraźnia dzieciarni, od oseska chowanej na elektronice. Czy wierzą w istnienie bakterii, których gołym okiem nie widać? A tu Patryk Mogilnicki podsuwa im widok powiększonego brudu. Albo czy maluchy kumają, jakiego rodzaju towar sprzedaje się w księgarniach? Sprawdza to Maciek Blaźniak swoim szkicem. Z kolei Anna Niemierko i Emilia Dziubak badają poziom dziecięcej empatii. Pierwsza zachęca do kontynuacji rysunku wywołanego wierszem „Źle skonstruowany słoń"; druga w imieniu małego misia apeluje do widzów „Proszę mnie przytulić".

Te proste odruchy sympatii i ciepła potrzebne są chyba każdemu, niezależnie od wieku. Dlatego uważam, że pokaz wymyślony i kuratorowany przez Magdę Kłos-Podsiadło z wydawnictwa Wytwórnia i Ewę Solorz, autorkę książek dla młodych, uświadamia potrzebę odruchów społecznych.

W kolejnych salach Zachęty znajdujemy „przyjemności same oraz niespodzianek wiele" (że zacytuję Tadeusza Chyłę w „Balladzie o cysorzu").

Część ilustracji przybrała formę przestrzenną. Ot, choćby ogromna „kolumna", w której wycięto 16 par oczu. Przez otwory można podglądać umieszczone wewnątrz konstrukcji rysunki z książki „Oczy" Joanny Chmielewskiej. Jeszcze ciekawiej, także w tytule, przedstawia się „Tajemnica Malutkiej" Agaty Dudek: tym razem, żeby zobaczyć to i owo, trzeba wczołgać się do tuby, a potem przejść do kolejnego pomieszczenia i... usiąść na owym sekrecie Malutkiej. Nie zdradzę, co to za tajemnica, za to podpowiem, co należy zrobić z orkiestrą przedstawioną przez Martę Ignerską w dziele „Wszystko gra": nacisnąć guziki pod każdym członkiem zespołu. Wtedy grzecznie zagrają, każdy muzyk na swoim instrumencie. Jaka z tego nauka? Zapoznanie się z brzmieniem poszczególnych instrumentów, zauważenie miejsca w orkiestrze, wreszcie – usłyszenie całej melodii, którą okiełznał jedynie pan dyrygent.

Na tym nie koniec dźwiękowych atrakcji – oto za ścianą urzęduje rodzina pana Tralalińskiego, którego ojcem był Julian Tuwim. Poznałam w dzieciństwie tego rozśpiewanego jegomościa, ale dopiero teraz usłyszałam, w czym specjalizowali się poszczególni członkowie familii oraz krewni i znajomi Tralalińskich. Kto ciekaw, niech podejdzie blisko, jak najbliżej postaci sportretowanych przez Katarzynę Bogucką i nasłuchuje. I proszę zwrócić uwagę na nieszczęsną mysz, która ma tak dość, że zatkała uszka. Za dużo słyszy, a pragnie ciszy.

Następne ilustracjoinstalacje są nie mniej inspirujące. Na przykład jest coś jak szafa z szufladami, które wyciągane, ukazują prezenty otrzymane przez Prosiaczka na pierwsze urodziny (autorka tekstu i ilustracji – Aleksandra Płocińska). Ciągniemy „szufladę" za ryjek (prosiaczka) i widzimy 14 gości oraz ich dary. Ale to, co najważniejsze, pozostaje niewidoczne: miłość.

Wśród tych atrakcji – animacja. Oto pomyka przed nami słynna „Lokomotywa" Tuwima (pierwszy raz dała sygnał do odjazdu w 1938 roku!). Ciągnie za sobą 39 wagonów, a co w nich, wie, pamięta każdy, kto zapoznał się z tą lekturą. Teraz można pomanewrować zawartością transportu i ustawić po swojemu sześć fortepianów, armatę, słonia, banany oraz grubasów zażerających tłuste kiełbasy.

Pamiętam to literackie arcydzieło z audycji mojej babci Wandy Tatarkiewicz-Małkowskiej, która wykorzystywała onomatopeiczne walory wiersza Tuwima. Zresztą każdemu czytelnikowi dźwięki wpisane w „Lokomotywę" narzucają się same. Uffff...

Na deser w Zachęcie minipokaz plakatów reklamujących wystawę „Tu czy tam?". Jak powstaje ilustracja, podpowiadają jej autorzy. A jak przebiega proces twórczy, zwierzają się podczas spotkań z młodą (i starszą) publicznością, organizowanych w weekendy do końca trwania wystawy. Czyli do 8 maja 2016.

Odkrywcy muzealnych magazynów

Idę do stołecznego Muzeum Narodowego i tam dowiaduję się, że także do 8 maja „W muzeum wszystko wolno". Ale tylko dzieciom, nie ich rodzicom. To małolaty przygotowały pokaz złożony z prawie 300 eksponatów podzielonych na sześć działów. Pracowało nad nimi sześć zespołów kuratorskich (w sumie 69 osób) złożonych z ekspertów w wieku od sześciu do 14 lat.

Owo gremium wybrało dzieła z magazynów muzealnych, wypowiedziało dezyderaty odnośnie do aranżacji, wyartykułowało emocje, które – jego zdaniem – powinna generować wizyta wśród zabytków.

Pomysłodawcy i organizatorzy tych „iwentów" puchną z dumy: przyczyniają się do estetycznej edukacji maluchów, rozwijają ich wizualną wrażliwość, pobudzają intelektualny rozwój, prowokują do samodzielnego decydowania i dokonywania wyborów. Niemała w tym zasługa Agnieszki Morawińskiej, dyrektorki MNW. Już 13 lat temu, kiedy kierowała warszawską Zachętą, wpadła na rewolucyjny w tamtym czasie pomysł. Zaprosiła grono artystów do współpracy przy wystawie „Sztuka współczesna dla wszystkich dzieci" (wernisaż – maj 2003). Był to „szeroko zakrojony projekt, na który składa się wystawa prac wykonanych dla dzieci przez grono wybitnych artystów oraz projekt edukacyjny". Wśród autorów znaleźli się m.in. Paweł Althamer, Dominik Lejman, Monika Sosnowska, Wilhelm Sasnal, Robert Maciejuk, Marek Kijewski.

Tym razem spożytkowane zostały głównie zasoby muzealnych magazynów; obiekty rzadko dostępujące zaszczytu goszczenia na salach wystawowych. Toteż bohaterowie portretów i innych kompozycji mają powód do wdzięczności dla małych kuratorów: zaistniały jako obiekty publicznego zainteresowania, nawet adoracji. Z tym że ich oprawa daleko odbiega od tradycji. Po pierwsze, nie ma podziału na epoki, chronologię, artystyczną rangę, klasę autora. Tu arcydzieło ma prawo sąsiadować z pracą mierną, która jednak w jakiś sposób zwróciła na siebie uwagę dzieciarni.

Po drugie, dobierając eksponaty do tematów, kuratorzy amatorzy kierowali się wyobraźnią i przekorą. Na przykład w grupie „Las" znalazły się zwierzęta wszelkiej maści, zarówno udomowione, jak i dzikie; zarówno istniejące, jak i wykreowane przez artystów. Chimery czy syreny wydały się dzieciom równie swojskie jak kot i pies. „Pokój strachów" przypominał nieco labirynty horroru w dawnych wesołych miasteczkach: rzeźba Bolesława Biegasa straszyła jarzącymi oczodołami truposzy, nad głowami zwiedzających gromadziły się złowieszczo kraczące kruki... Za to sekcja „Zmiany", dotycząca przeobrażeń w ludzkim przyodziewku, momentami wywoływała śmiech gdy raptem postać na starym zdjęciu poruszała nogą, wypalała z pistoletu czy machała do widza. To nie wszystko – chętni mogli się przebrać za bohaterów dawnych przedstawień, przywdziewając jakiś kostium z epoki.

Słowem, dużo zabawy przygotowanej przez tych, którzy na ogół nie mają głosu w wystawowym temacie.

Ale, ale! Nie takie to znów nówki, jak chcieliby pomysłodawcy i organizatorzy wyżej wzmiankowanych przedsięwzięć. Zgoda, teraz jest na bogato; technologie pozwalają na cuda-niewidy, finansowe możliwości są niewspółmierne wobec tych z czasów PRL. Jednak wypada przypomnieć pionierów kulturalnej edukacji małych ludzi, i to nie tylko tych uprzywilejowanych miejscem urodzenia czy majętnością rodziców.

Z dzieciństwa pamiętam rozmaite pomysły zbliżania dzieciarni do sztuki. Od wczesnej podstawówki biegałam na zajęcia z plastyki do Pałacu Młodzieży (okropny wstyd, kiedy mama poprosiła dorosłych w autobusie o wysadzenie mnie przy PKiN, co jakiś pan – do tej pory się czerwienię! – skwitował: „nie wiedziałem, że dzieci wysadza się przy Pałacu Kultury"). W nieco starszym wieku doszły do tego fascynujące wykłady organizowane w Kole Miłośników Sztuki przy Zachęcie i także przez to ciało inicjowane, jeszcze bardziej ekscytujące spotkania z „żywym" artystą. To wtedy po raz pierwszy gościłam w mieszkaniach-pracowniach Franciszka Starowieyskiego, Józefa Wilkonia, Erny Rosenstein... Do tej pory pamiętam tamte emocje. Nie zapomnę też pierwszej w moim życiu wyprawy do łódzkiego Muzeum Sztuki. Też dzięki przyzachętowskiemu kołu.

Albo taki koncept, również z PRL. Oto młodzież z kilku lepszych stołecznych liceów projektuje dla siebie stroje, producenci (bodaj Cora) wdrażają te pomysły w życie. Myślicie, że to fantazja? Nie, byłam w grupie małolatów zaproszonych do współdziałania z przemysłem odzieżowym. Naprawdę uszyli serie ciuchów według naszych nieudolnych projektów i, co jeszcze dziwniejsze, pokazali je na Międzynarodowych Targach Poznańskich. A także zaprosili na nie małoletnich „designerów". Wyobrażacie sobie? Mieć 15 lat i znaleźć się na dorosłych targach, w dorosłym towarzystwie?

Ale jeszcze wcześniej niż sztuki plastyczne poznałam teatr. Mieszkałam dwa kroki od Guliwera (dodam, że w tym roku ta jedyna w swoim rodzaju scena świętuje 70-lecie), gdzie na spektakle zabierała mnie babcia, reżyserka radiowych słuchowisk dla dzieci i młodzieży. Niektórzy aktorzy występowali zarówno u niej, jak i na deskach Guliwera. Oni, tamto pokolenie wchodzące w dorosłość (i samodzielność) w międzywojniu, mówili wtedy jednym głosem: „czym skorupka za młodu...". Dla młodzieży pisywali najlepsi, młodym poświęcano specjalne programy w radiu, dla nich powstały pisma: „Płomyk" i „Płomyczek". Te dwa periodyki przetrwały wojnę, a lata świetności przeżywały w... najgorszym dla sztuki (i nie tylko) czasie. Tak, to właśnie w dobie socrealizmu w „Płomyczku" publikowali Ludwik Jerzy Kern, Jerzy Ficowski, Tadeusz Kubiak, Jan Brzechwa. Młodsze umysły pomagał kształtować „Świerszczyk" (przeznaczony dla dzieci siedmio–ośmioletnich, dopiero zaczynających samodzielne czytanie).

Już po odwilży, w 1957 roku, powstał „Miś", pismo dla przedszkolaków, niewprawnych w sztuce literowania. A potem niedźwiadki opanowały mały ekran i zyskały status kultowych. Mało tego – Robert Maciejuk sportretował bohaterów dobranocek, uważając ich za niezwykle istotny element PRL-owskiej ikonosfery. Nie tylko zresztą kształtowały gust i kulturę wizualną. Miś z okienka czy Colargol spełniali funkcje wychowawcze na równi z paniami przedszkolankami i rodzicami.

Czego Andzia ma nie ruszać

Tu pytanie – kiedy zauważono, że dziecko to też człowiek? Do XX stulecia nie zawracano sobie głowy analizowaniem dziecięcych charakterów ani badaniem ich emocjonalnych potrzeb. Zwłaszcza w warstwach, które plasowały się na górnych szczeblach drabiny społecznej – ergo, sprawowały władzę. Nie dociekano, jakie indywidualne potrzeby ma dana latorośl. Stosowano ujednolicone metody wychowawcze, traktując maluchy trochę jak tresowane zwierzątka. „Dzieci można oglądać, ale nie powinno się ich słyszeć" – takie powiedzonko kursowało w wiktoriańskiej Anglii. Na co dzień wychowaniem zajmowały się niańki, bony, ewentualnie ciotki, babki i ubogie krewne. Rodzice kontaktowali się z potomstwem od święta, nie wdając się w intymności.

Pojęcie o metodach dydaktycznych z naszego podwórka dają moralizatorskie wierszyki Stanisława Jachowicza. Ich wymowa nie pozostawia wątpliwości: kto nie słucha starszych (czytaj: doświadczonych, mądrych), musi się liczyć z przykrymi konsekwencjami. „Nie rusz Andziu, tego kwiatka,/ róża kole" – rzekła matka./ Andzia mamy nie słuchała,/ Ukłuła się i płakała". Autor z wyraźną satysfakcją podkreśla „naturalny" rodowód kary, która spada na niesubordynowaną dziewczynkę.

Dopiero na początku XX wieku psychoanalityczne teorie Zygmunta Freuda dotyczące rozwoju osobowości zmieniły podejście do dzieci i dzieciństwa. Jednak upłynęło jeszcze kilka dekad, zanim koncepcje Freuda weszły w życie, wpływając na system edukacyjny i sposób traktowania najmłodszych. Unaocznieniem tej przemiany może być choćby „Ferdydurke" Gombrowicza. Dorośli niby wciąż sprawują władzę nad „upupionymi" małolatami, lecz w istocie podlizują się młodszemu pokoleniu, jak choćby Młodziakowa Młodziakównie. Krok dalej poszedł Vladimir Nabokov w „Lolicie", wskazując na podlotka jako na świadomą manipulatorkę zakochanego w niej mężczyzny.

Podobne podejście manifestował Balthus (Balthasar Klossowski de Rola), malarsko rozprawiając się ze „złymi" cechami rozkwitających dziewcząt. Nie byli to jedyni, którzy przewidzieli bieg wydarzeń. Od połowy XX wieku nieletni wybili się na samodzielność w bogatym zachodnim społeczeństwie. Terroryzują starszych swym egoizmem, urodą, niefrasobliwością. Słynny „szwedzki chów", polegający na samodzielności od najmłodszych lat, absolutnej swobodzie, akceptowanym braku posłuszeństwa i szacunku do starszych, w niektórych przypadkach daje doskonałe efekty, lecz równie często prowadzi do wypaczeń. Małolaty, nieświadome konsekwencji swych czynów, wykazują się nieraz przerażającym okrucieństwem, czego dowodem przypadki mobbingu i hejtu w szkołach, internatach czy w sieci.„Nie chcę być mężczyzną, nie chcę budzić się i czuć, że mam brodę! Chcę być zawsze małym chłopcem i bawić się" – zapierał się Piotruś Pan. Łobuz przeczuwał, że wraz z osiągnięciem dojrzałości, bodaj tylko metrykalnej, utraci umiejętność latania. Piotrusiowe wzloty należą do bajki – ale istotnie, wraz z dorastaniem przestajemy fruwać w sensie metaforycznym. Wyobraźnia tępieje, kreatywność parcieje, rzeczywistość podcina skrzydła. I nagle genialne dzieciaki przeobrażają się w nudnych i marudnych dorosłych. Jasne, są wyjątki. Zdarzają się tacy, którzy do późnej starości potrafią zachować w sobie dziecko. Chodzi o ciekawość świata, otwartość na eksperyment, a przede wszystkim o elastyczność imaginacji. Najczęściej tacy ludzie są do końca twórczy, nawet jeśli zawodowo nie zajmują się sztuką. A jeśli są artystami, to mówi się o nich „wiecznie młodzi".

Niektórzy upierają się, że nasza arogancja i ignorancja są pochodną braku plastycznej edukacji w przedszkolach, podstawówkach, gimnazjach. Bo przecież „czym skorupka za młodu...".

Na szczęście ostatnio poświęca się coraz więcej czasu i uwagi rozbudzaniu estetycznej wrażliwości dzieci. Odrodziła się ambitna ilustracja książkowa dla małych i średnich. Przykłada się ogromną wagę do programów edukacyjnych w muzeach czy większych galeriach – czego dowodem wspomniane tu wystawy. Lekcje prowadzone „na żywych przykładach", wśród eksponatów, są dziś normą.

Tylko że... brakuje wizualnej edukacji dla nastolatków, w wieku przed- i pomaturalnym. A już na dorosłych w tym zakresie w ogóle stawia się krzyżyk. Tymczasem to oni szkolą, uczą, podpowiadają, co wartościowe. Paniom przedszkolankom bardziej podoba się disneyowski jelonek Bambie niż koń Wilkonia; pedagodzy nawet z kierunków humanistycznych otwartym tekstem przyznają, że nie rozumieją sztuki. W efekcie z biegiem lat młodzi zapominają „mowy wizualnej". A gdy osiągają odpowiedni wiek, by rozpocząć samodzielne życie, najczęściej rezygnują z uczestnictwa w kulturze. Z różnych powodów.

Jednym z nich jest... niewłaściwy kod. W dzieciństwie wizytę w muzeum zrównuje się z zabawą, z jakąś atrakcją. W podświadomości utrwala się skojarzeniowy mechanizm: sztuka ma dostarczać przyjemności! W późniejszym życiu coraz to doroślejsi odbiorcy, nauczeni, że lekcje sztuki to przygoda, też będą łaknąć podobnych doznań. Niestety, w muzeach i galeriach tego nie znajdą. Za to w popkulturze bez trudu odnajdą wizualno-intelektualne afrodyzjaki. Nie muszą się wysilać – tandeta (intelektualna i artystyczna) atakuje zewsząd. A większość z nas jest intelektualnie leniwa. Chętnie ulega stadnym osądom i zbiorowemu parciu. Byle z górki.

I tak dziecięce kontakty ze sztuką, które miały się stać zaczynem znawstwa, mogą się zamienić w swoje przeciwieństwo: w poszukiwanie sztuki lekkostrawnej jak rozrywka. Na co, jako adwokat diabła, pragnę zwrócić uwagę, choć całym sercem jestem za wolnością w Muzeum Narodowym i czytaniem w Zachęcie.

Wystawa „Tu czy tam? Współczesna polska ilustracja dla dzieci"

Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa

20 lutego – 8 maja 2016 r.

„W muzeum wszystko wolno". Wystawa przygotowana przez dzieci

Muzeum Narodowe w Warszawie

28 lutego – 8 maja 2016 r.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wchodzę do Zachęty i cieszę się jak dziecko. Bo wystawa „Tu czy tam?" jest adresowana do malutkich, starych malutkich i starych wychowanych według PRL-owskiego wzorca. Czyli również takich jak ja.

Wzruszam się, widząc obok najnowszych ilustratorskich dokonań klasykę spod znaku Naszej Księgarni, zdobną w prace Jana Marcina Szancera, Bohdana Butenki, Olgi Siemaszko, Antoniego Uniechowskiego, Józefa Wilkonia i innych mistrzów, na których wychowywały się pokolenia.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów