Jak żaden inny każe wprost postawić pytanie o to, w jakim charakterze polski poeta pojechał na południe Europy. Wysłannika plemienia barbarzyńców z północy, oddzielonych od źródeł cywilizacji żelazną kurtyną historii i geografii? Plemienia, które dzięki jego relacji miało nie tylko poznać historię malowideł na ścianach jaskini w Lascaux czy sposób budowy gotyckich katedr, ale też dowiedzieć się, co jedzą i piją przedstawiciele cywilizacji?
Tylko czy to na pewno Herbert jest tytułowym barbarzyńcą? A może pisze on o potrawach i trunkach z podobną czułością i dbałością o szczegół co o dziełach sztuki nie z kronikarskiej uczciwości, tylko dlatego, że jego książka jest wyznaniem wiary w cielesność kultury? Cywilizacja jest w równym stopniu wytworem intelektu i wyobraźni, jak pożądania, głodu i pragnienia. Odcięta, odgraniczona od tego wszystkiego, co w niej pierwotne, usycha i upada. Barbarzyństwo jest biletem wstępu do niej, a nie nakazem deportacji.
Dlatego Herbert kpi z rzekomej czystości i nieskazitelności Greków. Turystów, którzy robią sobie pamiątkowe zdjęcia pod jedną z greckich świątyń, namawia, by zamiast aparatów fotograficznych przyprowadzili w to miejsce byka i zabili go przed ołtarzem. Współczuje Dionizosowi, który z patrona orgii i ciemnych sił stał się tylko poczciwym brodatym opilcem. Nie wstydzi się swojego barbarzyństwa. Przeciwnie, wstyd mu za tych zbyt ucywilizowanych, za nudę, którą ze sobą przynoszą. Za ich drobiazgowo zaplanowane wycieczki i przewodniki turystyczne.
Teoretycy, erudyci, autorzy podręczników wiedzą o kulturze mniej więcej tyle samo, ile seksuolog wie o miłości. Znają się na sprawie od technicznej strony, mogą przywołać specjalistyczne terminy, zacytować ciekawostki i anegdoty. Tylko co z tego, skoro cała ich wiedza więcej zaciemnia, niż tłumaczy. Odciąga uwagę od sedna sprawy. Pod wpływem jednego spojrzenia, gestu wszystkie te teorie mogą się obrócić w bezwartościowy bełkot.
Ukrytym patronem podróży Herberta jest poeta André Breton. Zwiedzając w 1952 roku jedną z pokrytych prehistorycznymi malowidłami jaskiń, postanowił sprawdzić ich autentyczność, pocierając te najstarsze stworzone przez człowieka dzieła palcem. Za swoją bezpretensjonalność został obłożony wysoką grzywną, ale prawda ukryta w tym jednym jego geście jest warta każdych pieniędzy. Błogosławieni, którzy widzieli, a nie uwierzyli. Którzy bezczelnie wciskają swoje paluchy tam, gdzie roi się od barierek i tabliczek zakazujących dotykania eksponatów.