Michał Kuź: Nowe podziały społeczne pomogły w powrocie polityki masowej

Nowy podział staje się faktem. Współczesny polityczny spór toczy się między globalistami a lokalistami. W odróżnieniu od rodzinnego i katolickiego Fillona, Macron opowiada się za otwartością pod każdym względem, także jeśli chodzi o sferę prywatną. Jeśli dodać jego przeszłość w sektorze bankowym, można go śmiało nazwać globalistą idealnym. Podobnie jak idealną lokalistką jest Marine Le Pen.

Aktualizacja: 23.04.2017 07:05 Publikacja: 20.04.2017 16:31

Gert Wilders jest jednym z najbardziej wpływowych polityków w Holandii (na zdjęciu z Marine Le Pen).

Gert Wilders jest jednym z najbardziej wpływowych polityków w Holandii (na zdjęciu z Marine Le Pen).

Foto: Reuters/Forum, Wolfgang Rattay

Przed wyborami we Francji wybuchła wrzawa charakterystyczna dla nowej pokryzysowej polityki: rosyjskie trolle, kłamliwi politycy, sprzedajni dziennikarze, postprawda, postdemokracja, postpaństwa i dżihad... Jednym słowem – apokalipsa. Wiele mediów, zwłaszcza tych sprzed ery Facebooka, przekonuje, że w globalnej polityce dzieje się coś przerażającego. Coś, co bez mała zagraża całej zachodniej cywilizacji lub ludzkości w ogóle. Ale czy rzeczywiście? Może to jest właśnie normą. Historia i ogólna wiedza o polityce sugerują raczej, że nienormalne było to, co nas spotkało w niepełnym dwudziestoleciu pomiędzy upadkiem komunizmu a kryzysem finansowym (lata 1989–2008), kiedy wyczerpały się dawne paradygmaty i polityczny spór działał niejako na jałowym biegu. Podobno o coś tam się jeszcze wtedy wadziliśmy – zwłaszcza w Polsce i byłym bloku wschodnim – ale zasadniczo nikomu na niczym nie zależało na tyle, by wciągać szerokie masy w zażarte polityczne batalie. Teraz powoli pojawiają się nowe podziały. Wraz z nimi wraca polityka masowa.

„Globaliści" kontra „patrioci"

Choć czasy się zmieniają, polityka ma to do siebie, że działa praktycznie ciągle tak samo. Za wybitnym polskim myślicielem Kazimierzem Kelles-Krauzem można powiedzieć, że nawet jeśli historia ma jakiś ogólny kształt, to jest to raczej spirala niż linia prosta. W różnych kontekstach powielają się bowiem zaskakująco podobne formacje ideowe. Nawet wizja końca historii – idealnej formuły współistnienia, która unieważnia spory polityczne – też nie jest niczym nowym. Wraca co jakiś czas od koncepcji trzeciego okresu dziejów Joachima z Fiore, poprzez nowoczesne państwo Hegla, aż po wizję zglobalizowanego świata Fukuyamy.

Każda taka koncepcja była dotąd oznaką, że pewien sposób myślenia o polityce osiąga dojrzałość, a potem będzie już tylko chylił się ku upadkowi. Jak w koncepcji rewolucji naukowych Thomasa Kuhna, paradygmat polityczny osiąga dojrzałość, tworzy śmiałe teorie wszystkiego, a potem wobec coraz większej liczby małych złośliwych sprzeczności rozpada się na kawałki i jest zastępowany przez inny.

Zachodni świat w epoce powojennej miał w największym skrócie być coraz bardziej zglobalizowany (wolnorynkowy), coraz bardziej demokratyczny i coraz bardziej wolny (liberalny). Po upadku komunizmu wydawało się, że ta triada będzie rządzić polityką zachodnią – a w końcu i globalną – w nieskończoność. Szybko się jednak okazało, że na pewnym etapie interesy wolnych rynków, demokratycznych społeczeństw oraz wyemancypowanych wolnych jednostek stają się coraz bardziej sprzeczne. W tej sytuacji trzeba wybierać. Niektórzy, jak chcący dziś prewencyjnie cenzurować media społecznościowe niemiecki minister sprawiedliwości Heiko Maas, opowiadają się za poskromieniem medialnej demokratyzacji, by ratować liberalny i wolnorynkowy ład. Wtóruje zaś im znany amerykański komentator Fareed Zakaria, który zupełnie wprost dowodzi, że liberalną wolność i stabilny rozwój można zachować tylko uszczuplając sferę kontroli demokratycznej, a zwiększając obszar kontroli niewybieralnych ponadnarodowych ciał regulacyjnych.

To właśnie na walce z taką globalistyczną wizją nowoczesności zbił kapitał polityczny Donald Trump. Na podobne antyelitarystyczne hasła można też natrafić łatwo w retoryce Marine Le Pen, która mówi, że nadszedł czas konfrontacji „globalistów" z „patriotami". Oboje stawiają na żywiołową demokrację, schładzają zaś liberalizm i globalizm.

Są wreszcie lewicowi idealiści, jak Bernie Sanders czy też były grecki minister finansów Janis Warufakis, którzy wierzą zarówno w liberalizm, jak i demokrację, ale chcą je utrzymać za cenę twardej regulacji rynków lub wręcz radykalnego przeformułowania całej koncepcji globalizacji gospodarczej. Odcinają się oni oczywiście od lepenizmu czy trumpizmu. Nie są jednak w tym odcięciu w pełni wiarygodni. Dla nich państwo narodowe także jest wartością. Nie mają śmiałości Marksa i jego zjednoczonych proletariuszy. Brak im więc przekonującej wizji alternatywnej globalizacji.

Śmierć postdemokracji

Ostre spory, jakie teraz obserwujemy, nie są niczym niezwykłym. Z punktu widzenia historii politycznej ostatnich 300 lat niezwykłe były właśnie lata 90. i pierwsze lata. XXI wieku. Powojenna polityka oparta na konserwatywnej wolnorynkowej prawicy i socjaldemokratycznej lewicy weszła wtedy w epokę paradygmatycznego doktrynalizmu. Sprawiło to, że uprawianie polityki stało się niespotykanie grzeczne, rzeczowe i pozbawione fundamentalnych sporów. Przypominało raczej administrowanie.

Podczas przedłużającej się globalistycznej drzemki powstawały na Zachodzie rozmaite teorie wieszczące, że oto tradycyjny polityczny antagonizm umarł zupełnie. Wspominany już Francis Fukuyama składał historię do grobu, Ronald Inglehart pisał o „postmaterializmie", Anthony Giddens o „polityce jakości życia", Colin Crouch zaś o „postdemokracji". Na usprawiedliwienie tego ostatniego należy wszak zaznaczyć, że był on paradoksalnie najmniejszym optymistą. Wierzył, że można wyrwać się z kondycji postdemokratycznej. W postdemokracji tracimy bowiem sprawczość, politycy zmieniają się w produkty, partie w loga, a sfera publiczna w supermarket. Crouch narzędzia powrotu do polityczności upatrywał częściowo w nowych mediach i niewątpliwie miał rację, choć w sposób nieco przewrotny.

Ci bowiem, którzy tęsknili za polityką masową, żywą, demokratyczną i pełnokrwistą, powinni być teraz zadowoleni. Niestety, odzwyczaiwszy się od takiej polityczności, często są raczej zdegustowani. Faktem jest jednak, że dziś sieć aż wrze od komentarzy. Ulice co jakiś czas zapełniają się po brzegi demonstrantami, frekwencja wyborcza zaś w stosunku do spokojnych lat konsensusu rośnie. W USA w wyborach prezydenckich już od 2004 r. utrzymuje się regularnie powyżej 55 proc., co przedtem nie wcale nie było regułą. W referendum brexitowym wzięło udział ponad 70 proc. uprawnionych. W ostatnich wyborach w Holandii frekwencja przekroczyła zaś 80 proc. i była najwyższa od 30 lat. Przeszło 80-procentową frekwencję miało też referendum konstytucyjne w Turcji. W nadchodzących wyborach we Francji i Niemczech również można się spodziewać tłoku przy urnach.

Takie ożywienie byłoby niemożliwe bez nowego politycznego podziału. Główna jego oś została określona przez brytyjski „The Economist" metaforą „mosty zwodzone w górę lub mosty w dół". Wcześniej, w 2015 r., w miesięczniku idei „Nowa Konfederacja" sam pisałem o opcji globalistycznej i lokalistycznej. Pierwsza stawia na duży kapitał, wolny handel, liberalną emancypację, multikulturalizm, osłabienie roli państwa narodowego, wzmocnienie roli międzynarodowych instytucji i promocję tzw. elastyczności jako trybu życia. Druga opowiada się za neoprotekcjonizmem, narodowym kapitałem i lokalną tożsamością (nawet jeśli bywa ona dyskryminująca); wzmacnia też rolę państw narodowych oraz promuje raczej stabilizację niż elastyczność czy otwartość.

To, że lokaliści są elementem najbardziej jaskrawym i aktywnym, nie znaczy oczywiście, że wszędzie muszą wygrywać. Dobrze prowadzona kampania, sprawne zagranie na ostatniej prostej, umiejętnie złożona koalicja, podbieranie haseł oponentom – wszystko to może pomóc globalistom. W Austrii w wyborach prezydenckich zwyciężył wszak Alexander Van der Bellen, który sam siebie opisuje jako eurofederalistę i „lewicowego liberała". W Holandii sukces odnotował zaś centrowy liberał Mark Rutte, choć aby pokonać Geerta Widlersa, musiał naprawdę pokazać kły. Użył bowiem psów i policji konnej do rozpędzania demonstrujących muzułmanów tureckiego pochodzenia. We Francji z kolei wiele wskazuje na to, że w drugiej turze na Emmanuela Macrona zagłosują wszyscy: od trockistów po zamożnych katolików, byleby nie dopuścić do wyboru Le Pen.

Choć wybory wygrywają rozmaici ludzie, to nowy podział staje się faktem. Tradycyjna socjaldemokracja raczej traci, podobnie jak i wolnorynkowa prawica. W odróżnieniu od rodzinnego i katolickiego Fillona, Macron opowiada się na przykład za otwartością pod każdym względem, także jeśli chodzi o sferę prywatną. Nie ukrywa, że jest do tego stopnia nonkonformistą, iż ze swoją starszą o 24 lata żoną zaczął związek, gdy był szesnastolatkiem. Na każdym kroku podkreśla też, że choć był członkiem partii socjalistycznej, to za socjalistę „się nie uważa". Jest za to podobno „produktem francuskiej merytokracji" i ma „postępową wizję" państwa. Jeśli dodać do tego jego przeszłość w sektorze bankowym, to można go śmiało nazwać globalistą idealnym. Podobnie jak idealną lokalistką jest Le Pen z jej wolą wzmocnienia państwa, zachowaniem jego charakteru i zwrotem ku gorzej sytuowanym Francuzom z mniejszych ośrodków.

Krewna pamfletu i pomówienia

W kontekście powrotu masowej polityczności zawrotną karierę robi pojęcie postprawdy. Czy jednak jest ono faktycznie czymś niespotykanym, czy też nieodłącznym elementem takiego właśnie typu polityki? Być może po prostu spory, w których chodzi o realne interesy i żywe tożsamości, a nie tylko polityczny rytuał, z natury wymuszają większą liczbę fauli. Często też w taką grę polityczną są do pewnego stopnia zamieszane siły zewnętrzne. Postprawda jest więc współczesną krewną pamfletu czy też dziennikarskiego pomówienia.

W 1800 r. u zarania amerykańskie państwowości jej ojcowie oskarżali się o rzeczy zupełnie niestworzone. Zdaniem jednej z gazet Tomasz Jefferson chciał rewolucji, by „gwałcić kobiety, a dzieci nadziewać na piki". John Adams z kolei według pewnego pamfletu miał sprowadzać sobie z Anglii kochanki i chcieć wydać syna za córkę Jerzego III. W 1836 w. jeden z kongresmenów publicznie oskarżał Martina Van Burena o noszenie damskich gorsetów. A jeśli ktoś myśli, że tak wyglądały tylko dziewiętnastowieczne kampanie, to powinien się przyjrzeć choćby starciu Herberta Hoovera z Alem Smithem w 1928 r. Republikanie pobili wtedy absolutne rekordy postprawdy, zaczęli bowiem bezpardonowo atakować pochodzącego z imigranckiej rodziny gubernatora Smitha za jego katolicyzm, podczas kampanii rozdając wyborcom fotografię Smitha otwierającego w Nowym Jorku tunel pod rzeką Hudson (słynny Holland Tunnel) z podpisem, że tunel ten mierzy naprawdę 3500 mil, przechodzi pod Atlantykiem i kończy się w... lochach Watykanu. Bowiem to od papieża Smith miał otrzymywać rozkazy i to Ojciec Święty miałby rządzić Stanami w razie zwycięstwa katolika.

W tym kontekście oskarżenia np. Macrona o to, że jest ukrytym homoseksualistą, Hillary Clinton o bycie agentem Arabii Saudyjskiej, a Trumpa o to, że jest podnóżkiem Putina, nie są doprawdy niczym nowym. Prawdą jest jednak to, że starsze demokracje radzą sobie z takimi ostrymi starciami lepiej niż młodsze, lub te, które stosunkowo niedawno przezwyciężyły okres twardego autorytaryzmu czy zgoła totalitaryzmu. Dlatego mocne podgrzanie sporu w Turcji, czy też znacznie mniejsze, lecz jednak zauważalne, podwyższenie jego temperatury w Polsce, niepokoi obserwatorów międzynarodowych.

Nie bez przyczyny z krajów zachodnich na nowy podział najbardziej alergicznie reagują zaś elity niemieckie. Z całego Zachodu to Niemcy miały bowiem najgorsze doświadczenia z demokracją masową. Celowo podjęły więc wysiłek, by stać się nowoczesną republiką kupiecką, w której kluczowe siły polityczne wykazują daleko posunięte podobieństwo.

Innymi słowy, niemiecka klasa polityczna zupełnie świadomie topiła co bardziej ostre spory polityczne w odmętach postdemokracji. To, że teraz Niemcy pierwsze wychodzą z propozycją cenzury mediów społecznościowych, a równocześnie uważane są przez obóz globalistyczny za kraj wzorcowy, jest wiec zupełnie naturalne. Podobnie jak to, że na razie w Niemczech antysystemowi kandydaci są niezwykle radykalni, lecz cieszą się stosunkowo skromnym poparciem. Taki system polityczny po prostu albo wali się nagle i spektakularnie, albo trwa w formie niemal niezmienionej przez wiele dekad.

Nici łączące elity z ludem

Stabilność globalizmu w wydaniu nadreńskim to jednak nie tylko wynik nieformalnego paktu polityczno-biznesowo-medialnego, który decyduje o tym, co jest poprawne, a co już nie. To również sztuka czytania sondaży ze zrozumieniem i w miarę możliwości uszczęśliwiania obywateli oraz chronienia ich przed poczuciem krzywdy czy alienacji. Tak było przynajmniej do kryzysu imigracyjnego. A i w jego obliczu się okazało, że przyparta do muru Angela Merkel potrafi szybko zmienić swoje modus operandi, byleby zbytnio nie antagonizować wyborców.

Macron, jeśli wygra, powinien zaś wziąć z niej przykład. Współczesna polityka to coraz bardziej chwilowe zszywanie skłóconych ze sobą plemion i często wymaga trudnych kompromisów. Wiadomo już, że Macron będzie w drugiej turze mniejszym złem dla ludzi o skrajnie odmiennych poglądach, jak libertarianie, konserwatyści, trockiści... Po wyborach nie będzie jednak w stanie zaspokoić postulatów wszystkich tych politycznych szczepów. Jego jedyna szansa polega na tym, że stanie się trochę lokalistyczny lub, jak kto woli, populistyczny. Ponad głowami klanowych liderów da więc coś zwykłym ludziom. Doprowadzi do realnej stabilizacji, zaprowadzi porządek na przedmieściach i pomoże w rozwoju gospodarczym prowincji. Inaczej Le Pen, jeśli jeszcze nie w tych wyborach, to i tak wygra w kolejnych.

Podobnie jest w skali globalnej. Potrzebny jest nie tylko kompromis, a wręcz pewien ekwilibrium, równowaga pomiędzy opcją globalistyczną a lokalistyczną. Po wyborach w USA i Brexicie globaliści zdradzają oczywiście rosnące oznaki zniecierpliwienia demokracją. Podważają jej wyniki jako rezultat li tylko manipulacji sił zewnętrznych (Rosja), kłamstw (postprawda) i zwyczajnego egoizmu „prostaczków" (nacjonalizm, rasizm itp.). Nie wahają się porównywać przeciwników do dawnych totalitarystów lub przynajmniej wyzywać ich od nihilistów, jak czynił to Jan Tokarski na łamach „Rzeczpospolitej" („Nihilizm polityczny", 3 kwietnia 2017 r.). Nadal brak jednak szerszego zrozumienia, że nawet manipulujący i nacjonalistyczny lokalizm jest dziś globalizmowi potrzebny jako przeciwwaga.

Zapomina się, że nie można nigdy zostawiać ludzi w tyle w imię żadnej, nawet najpiękniejszej politycznej teorii. Problem nie tkwi bowiem w błędach teoretycznych. Fareed Zakaria, redakcja „Foreign Policy", czy też Sławomir Sierakowski i Jan Tokarski, na gruncie samej tylko teorii w ramach wciąż obowiązującego politycznego paradygmatu mają w pewnym sensie rację. Gdyby tylko nie te „okropne nacjonalizmy" i żerujący na nich „populiści" teoretycznie można byłoby stworzyć światowy system koordynacji politycznej, który poradziłby sobie ze wszystkim problemami ludzkości. Od globalnego ocieplenia po głód w Afryce. Tylko że realna praktyczna polityka nie działa tak jak teoria.

Niezależnie, czy to na szczeblu globalnym czy regionalnym (UE), szczytne teorie będą zawsze postrzegane jako tyrania, jeśli nie utożsamiają się z nimi zwykli ludzie. Ludzi z teoriami musi zaś łączyć nić politycznej legitymizacji spleciona nie z samych tylko interesów i argumentów, ale i z symboli, emocji oraz animozji.

Te same nici łączą nie tylko lud z elitami, ale i elity z ludem. Pół biedy, kiedy przeciętni obywatele nie rozumieją projektów takich, jak Unia Europejska czy Komisja Trójstronna. Gorzej, kiedy wbrew teoriom światłych umysłów elity zaczynają ludem gardzić. Jak François Hollande mówią o gorzej sytuowanych, że są „bezzębni" i dziwią się potem swojemu jedynie symbolicznemu poparciu. Jak Manuel Barroso przechodzą płynnie z Komisji Europejskiej do Goldman Sachs i dziwią się, że ludzie nie szanują unijnych instytucji. Jak Hillary Clinton nazywają wyborców swego oponenta „obrzydliwcami" i „niereformowalnymi", a potem dziwią się przegranej.

Hegel być może nie miał racji co do swojej wizji końca historii. Miał jednak rację co to tego, że idee są zwykle w związku dialektycznym. Niczym nieograniczony, niehamowany globalizm zmieniłby się w egoistyczny, bezwzględny neofeudalizm i sam siebie zniszczył. Podobnie lokalizm zmieniłby się w wojnę nacjonalizmów w starym stylu; wojnę, której tak bardzo się dziś globaliści boją. Gdzieś ponad tymi tezami czai się jednak nowa paradygmatyczna synteza, którą pewnie będziemy się cieszyć krótko (tak jak poprzednią syntezą myśli konserwatywnej i socjaldemokratycznej), bo zaraz pojawią się nowe problemy i nowe paradygmaty. Im szybciej zdamy sobie jednak sprawę z dialektycznego charakteru obecnych podziałów politycznych, tym mniej stracimy zasobów na wojny i rewolucje. Jednocześnie jednak nie powinniśmy się łudzić. Dialektyka to niekoniecznie to samo co postęp. Nowa polityka nie jest ani lepsza, ani gorsza od poprzedniej. Rozdania się zmieniają, karty są jednak zawsze podobne. ©?

Autor jest doktorem nauk politycznych, wykładowcą Uczelni Łazarskiego i redaktorem magazynu „Pressje"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody