Przemek Karnowski: Droga z Gonzagi do NBA stoi otworem

Cezary Trybański był za grzeczny, Maciej Lampe zbyt niegrzeczny, Marcin Gortat – akurat. I dlatego jest tam, gdzie jest. Czy Przemysław Karnowski będzie czwartym Polakiem w NBA?

Aktualizacja: 23.04.2017 19:43 Publikacja: 23.04.2017 00:01

Mistrzostwa Europy 2015: w akcji gwiazdor NBA Francuz Tony Parker i Przemysław Karnowski

Mistrzostwa Europy 2015: w akcji gwiazdor NBA Francuz Tony Parker i Przemysław Karnowski

Foto: EPA/PAP, Sebastien Nogier

Niedawno zakończył ostatni sezon w amerykańskiej akademickiej lidze NCAA (National Collegiate Athletic Association). I to jaki sezon! Jego Gonzaga Bulldogs grali wspaniale i po raz pierwszy znaleźli się w wielkim finale. Szkoda, że w tym najważniejszym meczu, z North Carolina Tar Heels, okazali się minimalnie słabsi.

Mogli to oglądać również polscy kibice, Polsat Sport transmitował zmagania Final Four, czyli Wielkiej Czwórki. Zainteresowanie tym wydarzeniem polskiej telewizji wskazuje, jak daleko zaszedł Karnowski. W Stanach tzw. marcowe szaleństwo, czyli finisz rozgrywek NCAA, to faktycznie szaleństwo i swoisty fenomen: finał oglądało na stadionie blisko 80 tysięcy kibiców.

W finałowym meczu Karnowski nie zachwycił, pudłował na potęgę, ale i tak po sezonie odebrał nagrodę dla najlepszego środkowego NCAA imienia Kareema Abdul-Jabbara. Skoro Polak to najlepszy środkowy w NCAA, a najlepsi gracze z tej ligi trafiają do NBA, to gdzie już wkrótce powinien grać nasz rodak? Niestety, to byłoby za proste. Nie będzie łatwo dostać się na salony. Wydawało się, że spróbuje tego już dwa lata temu, ale wtedy, po analizie wszystkich za i przeciw, postanowił pozostać na studiach. W ubiegłym roku doznał ciężkiej kontuzji pleców, potrzebna była operacja, którą przeszedł w sylwestrową noc. Sytuacja była poważna, decyzja amerykańskich lekarzy o operacji niespodziewana, rodzice w Polsce, syn dzwoni z pytaniem, czy dać się operować, a nie chodzi o wycięcie migdałków, tylko o kręgosłup. Mama fizjoterapeutka ma wątpliwości, ale co robić, trzeba zaufać lekarzom. Nawet nie wiedzieli wówczas, czy syn w ogóle wróci do grania. Wrócił i znowu był wielki. Amerykanie kochają takie powroty.

Broda na Twitterze

W Polsce Karnowski grał we Władysławowie (Szkoła Mistrzostwa Sportowego) i Tarnobrzegu (ekstraklasa), ale już wtedy chciał do Ameryki. Drzwi do kariery uchyliły się w czasie mistrzostw świata do lat 17 w Hamburgu. Tylko Amerykanie byli wtedy lepsi od Polaków. Mark Few, trener drużyny Uniwersytetu Gonzaga, przyjechał do Polski specjalnie po Karnowskiego i przekonał go, żeby wybrał Spokane, w stanie Waszyngton, na północnym zachodzie USA. Miasto, w którym znajduje się Uniwersytet Gonzaga, ma ponad 200 tysięcy mieszkańców, a mecze koszykarzy Bulldogs (w skrócie Zags) to ulubiona rozrywka miejscowych. Karnowski, dobroduszny olbrzym, szybko przekonał do siebie fanów, a od kiedy nosi imponującą brodę, która zresztą żyje już własnym życiem i ma profil na Twitterze, stał się ich ulubieńcem.

Uniwersytet Gonzaga ma paru wybitnych sportowych absolwentów, najsłynniejszy to filigranowy rozgrywający Utah Jazz, od dawna na emeryturze, John Stockton, który w finałach NBA dwukrotnie mierzył się z Michaelem Jordanem. Kelly Olynyk i Litwin Domantas Sabonis byli kolegami polskiego podkoszowego, a dziś z powodzeniem grają w NBA. Ich drogą chciałby podążyć Karnowski, który trafi do draftu automatycznie, bo tak dzieje się po skończeniu studiów.

Draft to wrota do raju, tak się czasami mówi i to nie jest przesada. Na młodego zawodnika czeka ogromny kontrakt, otwierają się wielkie możliwości. To przeskok do innego świata, po latach spędzonych na uczelni, gdzie gra się amatorsko. I pomyśleć, że numer jeden pierwszego draftu w historii, który odbył się w 1947 roku, niejaki Clifton McNeely, nigdy nie zagrał w BAA (poprzedniczka NBA), bo wybrał posadę nauczyciela wychowania fizycznego w szkole. Dzisiaj to nie do pomyślenia, gracze zostają milionerami, przesiadają się do hummerów, które sobie szybko kupują, bo trudno się powstrzymać, kiedy człowieka stać na wszystko. W drafcie każdy z klubów NBA pozyskuje nowych zawodników, przede wszystkim z uczelni. To dopływ świeżej krwi do ligi, a dla najsłabszych zespołów zwykle solidne wzmocnienie. Draft jest skonstruowany w taki sposób, że drużyny, które zajęły w sezonie najniższe miejsca w lidze, mają największe szanse na wybór najlepszych graczy. Tegoroczny draft odbędzie się 22 czerwca.

„Hej, hej, tu NBA"

Koszykówka spod znaku NBA zaatakowała Polskę w latach 90. i szybko podbiła nowy ląd. Włodzimierz Szaranowicz w TVP rozpoczynał transmisje zwrotem „Hej, hej, tu NBA", a Ryszard Łabędź, który jest także sędzią koszykarskim, niestrudzenie analizował statystyki, jakby nie ufał amerykańskim kolegom, mimo że ci się w nich lubują. Na podwórkach, przy garażach, na słupach każdy, kto mógł, wieszał koszykarskie obręcze, zwykle domowej roboty. Każdy chciał być jak Jordan, bo gwiazdor Bulls był najlepszy i miał jakąś magnetyczną charyzmę, ale tamta liga była pełna barwnych osobowości, jak Charles Barkley, Patrick Ewing czy Dennis Rodman.

To był inny świat, nie tylko dla polskich kibiców, ale również dla naszych najlepszych koszykarzy. Maciej Zieliński, wieloletni reprezentant Polski, który studiował w Stanach Zjednoczonych, wspominał, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim słynna nowojorska hala Madison Square Garden. I to wcale nie występ oszołomił Zielińskiego, bo nie miał po temu okazji, tylko oglądanie meczu New York Knicks z trybun. W Polsce widywał mecze najlepszej koszykarskiej ligi świata na kasetach VHS, kopiowanych po kilka razy, a finały u kolegi, który był stróżem na parkingu. W budce parkingowej miał antenę satelitarną, więc można było oglądać do świtu rywalizację najlepszych drużyn świata.

I oto w lipcu 2002 roku w tym innym świecie znalazł się nieznany szerzej w Polsce warszawiak Cezary Trybański. Miał 22 lata, nie awansował nawet do składu drużyny z Pruszkowa i nagle podpisał trzyletni kontrakt z Memphis Grizzlies, opiewający na kwotę 4,8 miliona dolarów. Było tak: kończył mu się kontrakt w Pruszkowie i jego agent, dodajmy, że dobry agent, Mark Termini szukał mu jakiegoś klubu poza Polską, z tym że chodziło raczej o Europę. Ostatecznie jednak Trybański trafił na otwarte treningi do Stanów, gdzie wpadł w oko aż 11 skautom drużyn NBA. Po analizie ofert wybrał Memphis, gdzie powstała młoda drużyna, więc liczył, że dostanie szansę gry.

Jako nastolatek urywał się z lekcji i biegł sprintem do domu, żeby obejrzeć NBA Action w polskiej telewizji. A teraz miał tam grać. Spełnił się amerykański sen polskiego chłopca, z tym że ten chłopiec nawet nie miał takiego snu. Zadebiutował 15 listopada 2002 roku. W całym pierwszym sezonie zagrał w sumie w 15 spotkaniach (drużyna rozgrywa 82 mecze w sezonie). Grizzlies byli słabeuszami, Trybański ich nie wzmocnił, zajęli przedostatnie miejsce w swojej dywizji.

Rok później przeniósł się do Phoenix Suns, gdzie rozegrał ledwie cztery mecze, po czym został wytransferowany do New York Knicks, gdzie dołożył trzy występy. W sumie w NBA rozegrał 22 mecze, zdobył 15 punktów, zaliczył 15 zbiórek, 7 bloków i 1 asystę. Dwa sezony spędził na zapleczu NBA, w zespole Tulsa 66ers. Nie wystąpił w oficjalnych meczach ani w Chicago Bulls, ani w Toronto Raptors, gdzie nie wywalczył miejsca w drużynie i został skreślony ze składu. Potem były Grecja, Czechy, Litwa i powrót do Polski. Grał w Stargardzie Gdańskim, potem Koszalinie, aż wrócił do Warszawy, by niespodziewanie podpisać kontrakt z pierwszoligową Legią.

Po latach wspominał, jak nie mógł uwierzyć, że obok niego po parkiecie biega Michael Jordan (rzucił przeciw Grizzlies 45 punktów), że grał w jednej drużynie z „Pennym" Hardawayem, którego plakat miał nad łóżkiem, że odbył przyjemną pogawędkę na siłowni z Shaquillem O'Nealem. W Nowym Jorku poznał żonę – Joannę, w Phoenix zbudował dom. Tam mu się podobało, chwalił pogodę, życie, warunki do trenowania i odpoczynku. Stonowany, wycofany, nigdy nie powiedział, że uważa swoją przygodę z NBA za porażkę, chociaż tego, co osiągnął, nie nazywał nawet karierą.

Marc Iavaroni, asystent trenera w Phoenix, powiedział kiedyś o Trybańskim, że to dobry chłopiec w świecie złych chłopców. Wydaje się, że to trafiona diagnoza. Brakło mu pewności siebie, przebojowości, rozpychania się łokciami, dosłownie i w przenośni. Nie miał się kogo poradzić, nie miał do kogo zadzwonić, tylko Małgorzata Dydek, nieżyjąca już, udzielała mu wskazówek. Niedawno oficjalnie zakończył karierę.

Niczego nie żałuje

Kolejnym Polakiem w NBA był Maciej Lampe. Jemu pewności siebie nigdy nie brakowało. W Madison Square Garden, która onieśmielała Zielińskiego, zajadał popcorn, a inaczej niż Zieliński nie był widzem, tylko zawodnikiem Knicks. Niestety, Lampe nie zagrał w tym zespole ani jednego oficjalnego meczu. A wiązano z nim wielkie nadzieje, miał być drugim Dirkiem Nowitzkim, kolejnym białym człowiekiem, który podbije NBA. Zapowiadał się fantastycznie. Knicks wybrali go w 2003 roku w drugiej rundzie draftu z 30. numerem, a gdyby nie kontrakt z Realem Madryt i wynikające z niego trudności, byłby zapewne znacznie wyżej. Kto by wtedy pomyślał, że po latach znajdzie się na ułożonej przez amerykańskich dziennikarzy liście najgorszych wyborów w drafcie dokonanych przez Knicks oraz – razem z Trybańskim – na liście najgorszych zawodników, którzy kiedykolwiek byli w klubie.

Po paru miesiącach w ramach większej wymiany zawodników, do której był tylko mało znaczącym dodatkiem, został wytransferowany do Phoenix (w drugą stronę powędrował właśnie Trybański). Do końca sezonu w Arizonie spisywał się przyzwoicie, ale w kolejnym było już znacznie gorzej i klub oddał go do Nowego Orleanu. I tu nastąpiła powtórka z rozrywki: niemrawa gra, przenosiny do Houston Rockets, gdzie już prawie nie było go na parkiecie. W sumie w NBA wystąpił w 64 meczach, jego średnia to 3,4 punktu, 2,2 zbiórki, 0,3 asysty, 0,2 bloku na mecz.

„Magic Lamp" albo „Polish Pistol" w NBA nie wypalił. Przegrał swoją wielką szansę. Można go krytykować, można próbować zrozumieć. Miał 18 lat, dostał wielkie pieniądze, poznawał dziewczyny, o których dotąd mógł tylko marzyć. Nigdy nie był grzeczny, choć wychowała go katolicka szkoła prowadzona w Szwecji przez niemieckie siostry zakonne. Uwiodła go Ameryka, zwłaszcza Nowy Jork. Nie mógł trafić gorzej.

Maciej Lampe miał pięć lat, kiedy z rodzicami wyjechał z Łodzi do Szwecji. Był 15-latkiem, kiedy podpisał kontrakt z Realem Madryt. Nie miał agenta, tata negocjował ten kontrakt, nie znał się, przystał na niekorzystne warunki i wielką kwotę wykupu z Realu, którą potem trzeba było spłacać. Później długo nie miał z ojcem dobrych relacji. W Stanach był sam, bo z powodu choroby mamy rodzice z nim nie pojechali. Był pierwszym zawodnikiem wychowanym w Szwecji, który znalazł się w drafcie do NBA, czym się Szwedzi do dzisiaj chwalą i organizują turniej pod jego patronatem.

– Podoba mi się, to duży talent – mówił o nim Mike D'Antoni, trener Phoenix Suns. – Ma wszystkie potrzebne umiejętności, potrzebuje tylko czasu, więcej doświadczenia i siły – przekonywał uznany trener. Ale Lampe spędzał czas w modnych klubach, nie zdobywał doświadczenia, bo dostawał mało szans na grę, nie miał siły, bo nie chciało mu się trenować, chociaż w Europie słynął z tego, że trenował najciężej. To, że miał talent, nie podlega dyskusji, grał w Realu Madryt, a po latach w Barcelonie, poradził sobie w Rosji i Turcji. Ostatni sezon spędził w Chinach, gdzie trwa sportowa rewolucja. Dorósł, ustatkował się, ale nadal bywa nieprzewidywalny. Ostatnio przeszedł operację biodra, czym zaskoczył sztab reprezentacji Polski, który bardzo na niego liczył w czasie zbliżających się mistrzostw Europy. W tej sytuacji nie wiadomo, czy będzie gotowy do gry. Została mu też pewność siebie: w wywiadzie mówił niedawno, że niczego w karierze nie żałuje i nic by w niej nie zmienił.

Wiedział, czego chce

Marcin Gortat, też chłopak z Łodzi, z Bałut („Na Bałutach jeszcze Polska" – jak pisała Lidia Ostałowska), inaczej niż jego poprzednicy, bardzo ciężko pracował i od początku wiedział, czego chce. W NBA mówi się o nim dobrze, chwali go wielu znanych zawodników i trenerów. Organizuje obozy dla dzieci w USA i Polsce, pomaga, działa charytatywnie, ma fundację, zarabia miliony i mądrze inwestuje. Jest dojrzały i tej dojrzałości chyba nigdy mu nie brakowało.

Kiedy już zdecydował się na koszykówkę (syn boksera i siatkarki wcześniej trenował lekkoatletykę i piłkę nożną), szybko robił postępy, awansował do reprezentacji młodzieżowej, na turnieju we Francji wypatrzył go trener zespołu z Kolonii Veselin Matić (późniejszy szkoleniowiec reprezentacji Polski) i namówił, by przeniósł się do Niemiec. W pierwszym sezonie w Bundeslidze zagrał ledwie 63 minuty, ale nie zniechęcił się i może już tutaj dochodzimy do tajemnicy sukcesu Gortata: on się rzadko zniechęcał, nie narzekał, nie kaprysił, grał, a jak nie grał, to ciężko trenował i czekał, aż dostanie szansę.

W 2005 roku zdecydował się przystąpić do draftu. Z 57. numerem wybrali go Phoenix Suns, ale natychmiast oddali do Orlando Magic. W kolejnych sezonach występował jednak nadal w Kolonii, bo nie miał szans w Magic. Latał do USA, by grać w lidze letniej NBA, i wypadał coraz lepiej. Wreszcie w 2007 roku podpisał upragniony kontrakt z Magic. W pierwszym sezonie nie grał dużo, cierpliwie czekał na swoje szanse. I z czasem dostawał ich coraz więcej. Wchodził na parkiet jako zmiennik Dwighta Howarda, który był w Orlando gwiazdą. Dotarł z tym zespołemi aż do finałów NBA, przegranych z Lakers (sezon 2009–2010). W grudniu 2010 roku wziął udział w wymianie kilku zawodników i przeniósł się do Phoenix Suns. Tam mógł grać w pierwszej piątce, co prawda w słabszym zespole, ale za to miał okazję współpracować ze znakomitym rozgrywającym Stevem Nashem. Ostatnim przystankiem jest Waszyngton, gdzie ugruntował swoją pozycję. Gra dużo, Polska Maszyna, jak o nim mówią Amerykanie, wydaje się niezniszczalna.

Dobra szkoła, ale stara

W minionym sezonie, najlepszym w karierze, Karnowski uzyskiwał średnio 12,2 punktu, 5,8 zbiórki i 1,9 asysty. To dobre wyniki, ale jest kilka problemów. „Big Mamba", jak wskazuje jego przydomek, jest duży, może nawet trochę za duży, i nie chodzi o wzrost (216 cm). Podobno ma zrzucić kilka kilogramów.

W listopadzie, kiedy ruszy kolejny sezon NBA, będzie miał 24 lata. Do wyboru będzie wielu młodszych. Poza tym jest klasycznym centrem, dużo gra tyłem do kosza. Kiedyś to był atut, dzisiaj nie, koszykówka się zmieniła. Kluby NBA szukają raczej wszechstronnych zawodników, którzy wychodzą na obwód i trafiają z dystansu. Tego Karnowskiemu brakuje, choć potrafi świetnie podać. Mówi się o nim, że to old school, stara szkoła, choć ojciec Bonifacy, toruński trener młodzieży, twierdzi, że syn grał tak, jak od niego wymagano, i nie będzie miał problemu, by się przestawić.

Karnowski pochodzi z Torunia, chociaż urodził się w Bydgoszczy, bo jego mama pracowała w tamtejszym szpitalu i wolała w nim rodzić. Zaczynał od hokeja (tak samo jak Lampe w Szwecji), ale to trwało tylko pół roku. Rodzice grali w koszykówkę: ojciec w Wiśle Toruń, mama Wiesława w BKS Bydgoszcz. I to ojciec był pierwszym trenerem syna w MKS Katarzynka.

W 2012 roku udało się spełnić amerykańskie marzenie, wybierał spośród wielu ofert, postawił na jezuicki Uniwersytet Gonzaga (Alojzy Gonzaga to święty Kościoła katolickiego, jezuita żyjący w XVI wieku i patron studentów, popularny zwłaszcza na Górnym Śląsku, gdzie w XIX wieku działali alojzjanie, zrzeszający nawet kilkadziesiąt tysięcy młodzieży).

Karnowski nie pogubi się jak Trybański, nie zakręci mu się w głowie jak Lampemu, bardziej przypomina Gortata, który zresztą bardzo mu pomógł. Panowie się lubią, spotykają, co nie było normą w relacjach naszych „Amerykanów". Gortat mówił, że Lampe zepsuł wizerunek Polaków w Stanach, Trybański mówił, że Lampe w przeciwieństwie do Gortata ma talent. Lampe co prawda mówił, że lubi Gortata, ale jak wiadomo, zawsze lubił żartować.

Karnowski spędził w Stanach już pięć lat, wygląda jak Amerykanin, mówi jak Amerykanin, zna zawodników NBA i przejście do ligi nie będzie dla niego szokiem. Był już na okładce prestiżowego „Sports Illustrated", nie zachłyśnie się sławą. Udanie łączył sport i naukę (zarządzanie w sporcie), jest rozsądny, do popularności, którą cieszy się nie tylko w Spokane, podchodzi z dystansem. Oby mu się udało, bo ze wszystkich polskich koszykarzy, którzy się zetknęli z NBA, jest do tego starcia najlepiej przygotowany. ©?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Niedawno zakończył ostatni sezon w amerykańskiej akademickiej lidze NCAA (National Collegiate Athletic Association). I to jaki sezon! Jego Gonzaga Bulldogs grali wspaniale i po raz pierwszy znaleźli się w wielkim finale. Szkoda, że w tym najważniejszym meczu, z North Carolina Tar Heels, okazali się minimalnie słabsi.

Mogli to oglądać również polscy kibice, Polsat Sport transmitował zmagania Final Four, czyli Wielkiej Czwórki. Zainteresowanie tym wydarzeniem polskiej telewizji wskazuje, jak daleko zaszedł Karnowski. W Stanach tzw. marcowe szaleństwo, czyli finisz rozgrywek NCAA, to faktycznie szaleństwo i swoisty fenomen: finał oglądało na stadionie blisko 80 tysięcy kibiców.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Czemu polscy trenerzy nie pracują na Zachodzie? "Marka w Europie nie istnieje"
Plus Minus
Wojna, która nie ma wybuchnąć
Plus Minus
Ludzie listy piszą (do władzy)
Plus Minus
"Last Call Mixtape": W pułapce algorytmu
Plus Minus
„Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”: Mięśnie wiecznie napięte