Nowemu miastu najpierw potrzebna jest nazwa. Może być dowolna, ale niektóre wróżą lepszą przyszłość niż inne. Stolica Czeczenii nazywa się Grozny, co tłumaczy się z rosyjskiego jako „groźny". Sięga czasów przyczółka kolonialnego, założonego przez cara na początku XIX wieku, wokół którego wyrosło miasto liczące obecnie 271 tysięcy mieszkańców. Jest to nazwa, która poniekąd odzwierciedla jego historię, poczynając od ludobójczych masowych deportacji Stalina i toczonej przez Putina morderczej wojny mającej wciągnąć je z powrotem w orbitę Rosji, aż po osunięcie się w bandytyzm wojenny. Nie jest to jednak tożsamość, która przyciągałaby nowych obywateli czy pełnych entuzjazmu inwestorów.
Ramzan Kadyrow, obecny przywódca Czeczenii, doszedł do władzy po tym, jak jego ojciec zginął w zamachu bombowym zorganizowanym przez separatystów w 2004 roku. To człowiek lubujący się w dresach, złotych łańcuchach, sztukach walki oraz budowaniu sponsorowanych przez Moskwę wieżowców. Chodzi z oswojonym tygrysiątkiem na smyczy i przyjmuje z honorami Gérarda Depardieu i Mike'a Tysona.
Miejsce nazwane
Obóz dla uchodźców wykwitający beznadziejnie w wirze wojny albo z powodu kataklizmu nie ma nazwy. Determinacja, która może ostatecznie zmienić osadę powstałą nawet w najtrudniejszych warunkach w miasto, rodzi się wówczas, gdy miejsce zostaje nazwane. W 1630 roku grupa angielskich purytanów uciekających przed prześladowaniami religijnymi znalazła się w Ameryce Północnej i nazwała miasto, którego populacja w przyszłości sięgnie trzech milionów, Bostonem – na cześć miasta w Anglii, które opuścili. Tel Awiw został założony w 1909 roku przez garstkę wysiedleńców uciekających przed pogromami w Europie. Ludzie ci zgromadzili się na plaży pod Jaffą, rozrysowali działki, pobudowali domy i nadali ziemi hebrajską nazwę.
Inaczej slumsy: te najczęściej mają nazwy, niekiedy nadane przypadkowo i na wyrost, co w ich przypadku nie zachęca jednak do inwestycji ani nie daje poczucia stabilności. Przeszkodą jest brak infrastruktury. Jedną z nazw, które przylgnęły do miasta w ten sposób, jest Complexo do Alemao. To pełna przemocy fawela Rio de Janeiro, której coraz szybszy rozwój rozpoczął się na początku lat 50. XX wieku. Na każdym metrze ziemi należącej niegdyś do imigranta nazywanego przez pierwszych squaterów Alemao, z portugalskiego: „Niemiec", powyrastały, w zasadzie nielegalnie, domostwa z pustaków, kryte eternitem. Alemao to w Brazylii także nieco pogardliwe określenie każdego obcokrajowca o jasnej karnacji, a imigrancki właściciel Complexo do Alemao był z pochodzenia nie Niemcem, ale Polakiem.
Inna przykładowa nazwa, Soweto – ponurego miasta na obrzeżach Johannesburga – zaczęła swój żywot równie ponuro, jako angielski skrótowiec od nazwy South Western Townships. Soweto powstało w zupełnie odmiennym procesie osadniczym niż ten, który zrodził slumsy Brazylii. Jest wynikiem prób wypchnięcia czarnych z części miasta przydzielonych przez miniony reżim apartheidu białym. W Complexo do Alemao, podobnie jak w Soweto, życie również jest niechronione prawem, krótkie i brutalne, ale miejsce to zostało zapoczątkowane przez ludzi, którzy w nim żyją, a nie przez narzucone im osadnictwo. Tamtejsze zabudowania mają formę narośli bezładnie uczepionych skały niczym kolonie małżów, a nie równych szeregów jednopiętrowych domów z pustaków z dwuspadowymi dachami, w Soweto odgórnie narzuconych przepisami ogólnego planu zabudowy, od którego odstępstwo grozi karą. Gdyby użyć rozróżnienia Christophera Alexandra, jedno z tych miejsc można by opisać jako naturalne, a drugie jako sztuczne. Tak czy inaczej, zbrojne jednostki pacyfikacyjne, które najechały fawele w przededniu igrzysk olimpijskich w Rio, sprawiły, że Complexo do Alemao wyglądało jak okupowane przez wojsko. Jednostki specjalne wykazywały pewną dyscyplinę, w przeciwieństwie do policyjnych szwadronów śmierci, działających w niektórych częściach Brazylii.