Zamiast walczyć z powodzią?
Oczywiście. Z powodzią jest też związana pewna surrealistyczna historia. Otóż w Kłodzku do ewakuacji ludzi wysłaliśmy amfibie, które co prawda są mało sterowne i nie zawsze się sprawdzały w wąskich uliczkach, ale to był jedyny sposób dotarcia do uwięzionych mieszkańców. Wiedzieliśmy, że nadchodzi druga fala powodziowa i potrzebujemy tych amfibii więcej. Wojsko je posiadało, ale nie miało operatorów. Zdecydowaliśmy, że zostaną ściągnięci rezerwiści przeszkoleni jako operatorzy amfibii. A lato w 1997 roku było takie szczególne, że na południu lało i była powódź, a powyżej Warszawy żar lał się z nieba i kto żyw wyjeżdżał nad morze. I właśnie w tym upale na plażach żandarmeria szukała operatorów amfibii, żeby ich zmobilizować do pomocy przy powodzi.
Po doświadczeniach w rządzie praca w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego musiała się panu jawić jak pobyt w sanatorium.
Nie było tak dobrze. Rok później też była duża powódź, w niektórych miejscach dorównywała rozmiarami tej z 1997 roku. Ludzie wtedy zaczęli się martwić, czy to będzie stałe zjawisko, czy jest po co wracać do domów, skoro dwukrotnie zostali zalani. W następstwie tych różnych doświadczeń w 1998 roku prezydent skierował do Sejmu trzy ustawy o stanach: klęski żywiołowej, wojennym, i wyjątkowym. Prezentowałem ustawę o stanie klęski żywiołowej. Za partnera miałem Jana Rokitę i muszę powiedzieć, że współpracowało nam się dobrze.
A jakie są pana wspomnienia z okresu rządu Leszka Millera?
W rządzie Millera najbardziej zapadły mi w pamięć sprawy związane z akcesją do Unii. Po rządzie Jerzego Buzka byliśmy opóźnieni w negocjacjach. Wiele krajów pozamykało wszystkie obszary merytoryczne i spokojnie czekało na zakończenie całych negocjacji. A myśmy mieli do wynegocjowania bardzo wiele, w tym sprawy środowiskowe, m.in. gospodarki wodno-ściekowej. Te rozmowy były trudne, bo z jednej strony trzeba było sprawy przyspieszać, a z drugiej zawsze przy tej okazji zgłaszał się przedstawiciel Czech czy Węgier i mówił: „Myśmy już wszystko załatwili, nic więcej nie chcemy". Tacy prymusi, co to wyrywali się do przodu, żebyśmy na ich tle wyglądali na maruderów. To było przykre.
A wielkie wstrząsy polityczne tego okresu?
Do wiceministra ochrony środowiska nie docierały. Pamiętam natomiast wypadek helikoptera, którym leciał premier Miller. Miałem być w tym helikopterze. Jako główny geolog kraju miałem towarzyszyć premierowi w KGHM. Zatrzymały mnie wtedy w Warszawie jakieś sprawy, których nawet nie pamiętam.
To miał pan szczęście.
Gdy patrzę na swoje życie, to uważam, że opatrzność nade mną czuwa.
W 2015 roku wygrał pan konkurs na szefa Państwowego Instytutu Geologicznego, ale nie został pan mianowany. Jak to się stało?
Zlekceważono wszelkie procedury, bo minister chciał mieć na tym stanowisku kogoś swojego. Komisja konkursowa była pięcioosobowa, ale w czasie postępowania konkursowego przedstawiciel ministra nauki ciężko zachorował, wylądował w szpitalu i do końca konkursu nie pojawił się w komisji. Konkurs wygrałem w sposób jednoznaczny. Uchwała komisji konkursowej stwierdzająca moją wygraną została przyjęta jednogłośnie. Trafiła do właściwego ministra, a tymczasem kandydat PO, który miał w założeniu zostać dyrektorem, złożył protest na tej podstawie, że uchwałę powinni podpisać wszyscy członkowie komisji. Każdy prawnik powiedziałby, że chodzi o wszystkich członków biorących udział w postępowaniu, ale prawnicy pana ministra uznali, że doszło do ciężkiego naruszenia przepisów, i konkurs unieważniono.
Nie stanął pan po raz drugi do konkursu?
Stanąłem, ale tym razem zająłem drugie miejsce. Jednak zwycięzca też nie został powołany, bo znowu to nie był ten, kto miał wygrać.
A może to była kara za to, że zwarzył pan hurraoptymistyczne nastroje rządu Donalda Tuska w sprawie gazu łupkowego.
Nie sądzę. Człowiek nosi na sobie różne blizny i to jest jedna z tych blizn, które mi zostały po PO. Ale był też miły akcent, bo związki zawodowe zrobiły ankietę wśród pracowników kto byłby najlepszym dyrektorem i ja zdobyłem przygniatającą liczbę głosów.
Jak to było z tymi złożami gazu łupkowego? Donald Tusk twierdził, że z tego będą nasze emerytury.
Byłem bodaj jedyną osobą w Polsce mówiącą, że budowanie koncepcji rozwoju kraju na nieudokumentowanych zasobach gazu łupkowego ma charakter propagandowy, a nie geologiczny. Tylko że wówczas zapanowała taka euforia, że nikt nie chciał mnie słuchać, a nawet zostałem uznany za ruskiego agenta.
Dlaczego?
Bo mówiłem coś, co obiektywnie służyło Gazpromowi. Ale było zgodne z faktami! Spotkałem się któregoś dnia z Włodzimierzem Cimoszewiczem na lunchu i on mnie spytał o ten gaz łupkowy. Ja na to, że mamy za mało danych, a poza tym wartość czynnika przesądzającego o zasobności złóż jest nieprawdziwa, bo przecinek został przesunięty o jedno miejsce do góry, a to zasadniczo zmienia projekcję. Tego samego dnia Cimoszewicz powtórzył to w radiu i wywołał burzę, ale nadal nikt w to nie wierzył. Jacyś ludzie zorganizowali nawet happening – zapalili płomień nad otworem wiertniczym. Niektórzy twierdzą, że tam był gaz z butli, a happening zrobiono po to, by udowodnić, że złoża gazu łupkowego są realne. Nie przesądzam tego, bo nie wiem, jak było. Tak czy inaczej minęło kilka lat i wszystkie moje prognozy na razie się potwierdziły.
Nie zostaliśmy drugim Kuwejtem.
Niestety nie. Ale a propos Kuwejtu, opowiem pani zabawną historię. Otóż moja małżonka, która na Uniwersytecie Warszawskim zajmowała się kwestiami emerytalno-rentowymi, poszła któregoś dnia do ZUS i spotkała się z dziwnym przyjęciem. Znajome panie zaczęły robić aluzje, że chyba przestanie pracować. Tego dnia pojawił się bowiem artykuł, że w Puszczy Noteckiej zostały odkryte ogromne złoża ropy naftowej i będą one w rękach Krzysztofa Szamałka, głównego geologa kraju. Zilustrowano to moim zdjęciem w stroju szejka arabskiego, z balu przebierańców, które sam zamieściłem na Facebooku. A część czytelników zrozumiała, że to będą moje prywatne złoża naftowe. Takie miałem przygody z mediami.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost" )
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95