Smoleńskie pisanie

Tłumy zgromadzone na Krakowskim Przedmieściu, skumulowane tam emocje, setki płonących zniczy i wiązanek kwiatów – to wszystko nie mogło nie znaleźć oddźwięku w tworzonych wówczas wierszach. Więcej – za to wszystko także twórcy literatury byli obwiniani i osądzani.

Aktualizacja: 10.04.2016 18:58 Publikacja: 10.04.2016 00:01

Smoleńskie pisanie

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska

W tekście „Poezja w cieniu Smoleńska" Maciej Urbanowski pisał o stanie polskiej literatury przed 10 kwietnia 2010 roku: „...miał nastąpić koniec historii i w nowym, wspaniałym świecie ponowoczesności i wspólnej Europy pisarzom pozostawało zająć się prywatnymi obowiązkami, pisać zabawne wiersze o wierszach, o papierosach, gnijących wisienkach, wódce, w sumie... o niczym. Nazwano to nawet ładnie i trafnie banalizmem. 10 kwietnia 2010 roku dramat smoleński zburzył ten idylliczny nastrój. Był wstrząsem dla Polaków. Musiał być też wstrząsem dla polskich poetów".

Dodajmy – nie tylko poetów. Katastrofa samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem zagościła też w prozie, która zgodnie z regułami swego gatunku zareagowała na narodową tragedię nieco później, ale równie dobitnie, stając się poszerzoną perspektywą dla poetyckich głosów – w jej centrum znalazło się warszawskie Krakowskie Przedmieście i wydarzenia tam się rozgrywające.

To była dziwna noc

Zanim jednak roztrzaskał się tupolew, w kraju nastała dziwna atmosfera, która jakby zapowiadała tragedię. Wzajemne nienawiści i bezkompromisowa walka polityczna dwóch partii sprawiły, że był to czas dziwny i dwuznaczny. Wyczuwali to twórcy, bo trwoga i krew były obecne w ich pisaniu. Tę atmosferę wspominał Andrzej Horubała: „...oto katastrofa smoleńska zrodziła się nie tylko jako owoc spotęgowanej zapiekłej politycznej nienawiści, ale także przez klimat duchowy jakieś dziwne oczekiwanie na hekatombę, które wisiało w polskim powietrzu przed kwietniową tragedią".

I dalej: „Twórcą tego klimatu był przede wszystkim Jarosław Marek Rymkiewicz, który (...) jest też głównym demiurgiem na polskiej scenie duchowej, trucicielem czy, jak woli ktoś inny, wieszczem. Poprzedzające katastrofę smoleńską tomy esejów »Wieszanie« i »Kinderszenen« ukazywały ożywcze właściwości daniny krwi, mordu lub rzezi. Wskazywały na masakrę jako źródło założycielskiego mitu i wraz z wydawanymi w tym czasie tomikami poezji celebrowały obrazy śmierci, zwłok, rozkładu. Dopełniały, a może raczej zniekształcały, wielki wysiłek twórców polityki historycznej, w tym kreatorów Muzeum Powstania Warszawskiego, przydając mu jakiegoś niepokojącego pierwiastka pogańskiego kultu śmierci i krwi".

Z tą diagnozą można oczywiście się nie zgodzić, ale późniejsze świadectwa poetów – czołowych twórców wierszy poświęconych tragedii smoleńskiej – potwierdzają, że coś było na rzeczy. „Kiedy podano komunikat o rozdzieleniu wizyt prezydenta i premiera, miałem przeczucie, że coś tragicznego się wydarzy" – wspomina poeta Roman Misiewicz. „To było chyba w lutym 2010 roku. Śniła mi się potem ściana lasu i rząd postaci czekający na egzekucję. No i w końcu wiersz otwierający mój nowy tomik, który zatytułowałem »10.04.2010«. Tak naprawdę napisałem go 2 kwietnia, w Wielki Piątek rano. Opisałem po prostu to, co sobie wyobraziłem. Obraz, który przyszedł mi niespodziewanie do głowy. Wydawało mi się, że piszę jakiś abstrakcyjny wiersz lingwistyczny. Stąd potem wydarzenie z 10 kwietnia 2010 roku było dla mnie ogromnym przeżyciem. Jako coś absolutnie nieprzypadkowego. Dlatego też prawie natychmiast doszedłem do wniosku, że niesie ono z sobą jakieś ważne przesłanie".

Wojciech Wencel, najbardziej znany autor wierszy o tej tematyce, wspominał chwile tuż przed tragedią: „Ogromnym i niezwykłym przeżyciem była dla mnie noc z 9 na 10 kwietnia. Nie mogłem zmrużyć oka. Przez kilka godzin słuchałem utworów Valentina Silvestrova do słów rosyjskich poetów, którzy niemal bez wyjątku zostali zgładzeni przez cara albo Stalina. (...) Rano, nie wstając z krzesła, przeczytałem w internecie wiadomość o katastrofie pod Smoleńskiem. To było dla mnie logiczne przedłużenie tej dziwnej nocy. Coś traumatycznego, ale też mistycznego. Spotkanie ewangelicznej trzciny z niszczącą potęgą tego świata".

Atmosfera przed katastrofą. Trochę niesamowita, mroczna. Koniecznie w tym miejscu należy przywołać powieść Rafała Ziemkiewicza „Zgred" z 2011 roku, której bohater, wzięty publicysta (alter ego autora?), po zdiagnozowaniu cukrzycy pragnie zmienić swe życie. Klimat prozy dziwny, chorobliwy i szczególny. Jest to czas oczekiwania na niewiadome. Pojawia się możliwość nowego, ponieważ przyjaciel bohatera zasiadający w parlamencie ma dla niego propozycję. Chce uczynić zeń prawdziwego polityka, przekonuje, że można i trzeba dla Rzeczypospolitej pracować. Fabuła urywa się w chwili, gdy bohater dowiaduje się, że parlamentarzysta zginął w katastrofie smoleńskiej. Prozę kończą kadry wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia, przeplatane medialnymi doniesieniami i pierwszymi opiniami o tragedii.

„Czekamy na przybycie buldożerów"

Patos poetycki (dla jednych zrozumiały, dla innych nie do zniesienia) był stale obecny w wierszach, które powstały tuż po katastrofie. Wspomniany już Jarosław Marek Rymkiewicz w słynnym utworze „Do Jarosława Kaczyńskiego" datowanym na 19 kwietnia przyprawił patos szczyptą barokowej makabry, pisząc:

Nie można oddać Polski w ręce jej złodziei

Którzy chcą ją nam ukraść i odsprzedać światu

Jarosławie! Pan jeszcze coś jest winien Bratu!

Dokąd idziecie? Z Polską co się będzie działo?

O to nas teraz pyta to spalone ciało

Utwór ten był jednocześnie wezwaniem do działania przeciw tym, którzy zagrażają Polsce, w domyśle politycznym oponentom tragicznie zmarłego prezydenta, faktycznie rządzącym wtedy krajem. Wywołał więc wściekłość w obozie władzy i uległych jej mediach. Tłumy zgromadzone na Krakowskim Przedmieściu, skumulowane tam emocje, setki płonących zniczy i wiązanek kwiatów, a potem haniebne sceny, do których tam doszło – to wszystko nie mogło nie znaleźć oddźwięku w tworzonych wówczas wierszach. Więcej – za to wszystko także twórcy literatury byli obwiniani i osądzani.

Czytaj także:

Wiersze o Smoleńsku AD 2010 napisało wielu poetów, w tym twórców wybitnych (poza wymienionymi wyżej m.in. Leszek Elektorowicz, Krzysztof Koehler, Jacek Trznadel, Leszek Długosz, Kazimierz Nowosielski, Przemysław Dakowicz, Grzegorz Łatuszyński). Dla wielu z nich katastrofa stanowiła nawet przewartościowanie własnego pisania. Inni po prostu wyrażali ból, zgrozę, niedowierzanie. Jacek Trznadel w wierszu „Stratosferyczni" jako jeden z pierwszych sugerował udział w katastrofie osób trzecich:

rozerwani jeszcze o coś proszą

machają odrąbanymi rękami

choć jak bagaż wstydliwy się noszą

idąc z oderwanymi głowami

po kolei znakiem tajemnym

ręką przyłożoną do serca

przenikają w nas wiedzą podziemną

znają twarz strasznego mordercy

W tym duchu pisał też Leszek Elektorowicz („Smoleńskie pole"):

ich dusze nad ziemią

żegnane żałobną goryczą

ach, żeby przemówiły

poprzez mgłę wskazały

miejsca knowań zawiłe

wiarołomne zamiary

Poeci kontynuowali po prostu własny smoleński lot, pragnęli współodczuwać i współcierpieć, często szokując poetyckimi wizjami. Maciej Urbanowski: „Nasza poezja, chciałoby się powiedzieć: na szczęście, towarzyszyła tym wydarzeniom. Była ich świadkiem, komentatorem i uczestnikiem. Była znów niczym Antygona grzebiąca swoich umarłych, ale też pomagała nam przezwyciężyć rozpacz, ból i zrozumieć tajemnicę tego, co stało się 10 kwietnia".

Pisał Roman Misiewicz w utworze „Kiedy opadła groza, pogasły reflektory":

z blaszanego kubka

wypadają zęby

kawałki blachy

poszarpane taśmy

chowają je do łopoczących

rękawów moskiewscy archiwiści

sprzątają

selekcjonują dowody

przekonują nas

tak nada było sdiełat'

wszyscy spokojnie czekamy

na przybycie

buldożerów

Wielu czytelników wzdragało się, czytając wiersze pisane najczęściej wysokim tonem biblijnym, wypełnione opisami krwawej hekatomby smoleńskiej. Zwłaszcza że wśród powstającej wtedy poezji było sporo utworów słabych lub chybionych. Traktowano je więc jako wynik rozpaczy lub chwilowy odlot autorów, po którym trzeba będzie się otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości, lub po prostu jako polityczną poezję okolicznościową, zawsze o różnej wartości. Ot, dzisiaj jest, jutro znajdzie się w antologiach poświęconych katastrofie smoleńskiej, podobnie jak się to stało z poezją dotyczącą stanu wojennego. Czy dziś budzi ona powszechne emocje?

Owca Smoleńsk

Jednak inny rodzaj krytyki popłynął ze strony tych, którzy – znajdując się na politycznych antypodach – w „wierszach smoleńskich" dostrzegli coś mrocznego i groźnego. Coś, co uzasadniłoby ich własne lęki i uprzedzenia. Pedagogika wstydu sączona Polakom przez dziesięciolecia objawiła teraz swoje straszne oblicze. W wierszach Misiewicza, Wencla czy Dakowicza dostrzeżono polskiego kołtuna, którego można bezkarnie wyszydzić. Publikowane wtedy na gorąco w internecie utwory poetyckie wywoływały zapewne psychologiczny dyskomfort tych, którzy nie potrafili lub nie chcieli odnaleźć się we wspólnocie żałoby narodowej. Zareagowali alergicznie, ale także agresywnie. Wzruszali ramionami lub pukali się w czoło, szydzili.

Felietonowe złośliwości czy uszczypliwości, w czym celowali tak znani pisarze, jak Andrzej Stasiuk (którego miarą empatii było nazwanie jednego z hodowanych przezeń w Beskidzie Niskim baranów Smoleńsk) czy Krzysztof Varga, znalazły swoje krytycznoliterackie wypełnienie w artykule Piotra Śliwińskiego „Czarna sielanka". Autor, przywołując wiersz Wojciecha Wencla „In hora mortis", odmówił mu, a w domyśle całej poezji smoleńskiej, prawa do wystawiania etycznych ocen. Zarzucił partyjność, agitacyjność, zaangażowanie tylko po jednej stronie sporu politycznego, „zawłaszczająco definiujące tożsamość polską", przeciwstawiając je poezji stanu wojennego, która była usprawiedliwiona moralnie, bo wtedy byliśmy „my" i „oni".

Poezja smoleńska taka nie jest, przedstawia bowiem rację tylko jednej strony. Strony – to już moje dopowiedzenie – najoczywiściej pisowskiej. Chciałoby się zapytać, niby dlaczego poeci polscy o „optyce niepisowskiej" nie napisali w tamtym czasie utworów o innej temperaturze, odmiennej wymowie, sprzeciwiającej się nieznośnemu romantycznemu paradygmatowi? Mamy na przykład piękny wiersz rosyjskiego poety Lwa Oborina, daleki od poetyki „trupiego pyłu", przetłumaczony przez Adama Pomorskiego:

jaki ciężar sprawia że u ramion

metalowe skrzydła jej się łamią

jaki kąt obliczył diabeł

oglądamy film długości życia

dystans jak od wajdy do księżyca

dotąd winy w nas nie zabił

o tym się nie mówi o czym o kim?

o tym co powtarza się przekleństwem

milczmy o tym miejscu po raz drugi

Choć jako czytelnik poezji smoleńskiej Wencla nie zgadzam się z jej przesłaniem, widzącym w hekatombach narodowych miłosierną rękę Opatrzności (tu wybieram Oborina), i choć zgadzam się ze Śliwińskim, że śmierć niekoniecznie musi być „warunkiem polskości" i „fundamentem, na którym kształtuje się nasza tożsamość", to daleko mi do sugerowania, że gdański poeta i jemu podobni chcieli jątrzyć i dzielić społeczeństwo, stawali po czyjejkolwiek „partyjnej" stronie, a w domyśle działali na partyjne zlecenie.

Przypadki Stefana Kołtuna

Utwór „In hora mortis" to chyba flagowy kawałek tych wszystkich, dla których wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu stały się okazją nie do smutnej refleksji, ale raczej do rechotliwego znęcania się  nad „polskimi wadami". Czy wypada im zasugerować, jeśli przyjęlibyśmy optykę Śliwińskiego, że pisali swe utwory na partyjne zlecenie drugiej strony? Platformy Obywatelskiej? Janusza Palikota?

W powieści „Masakra" (2015) autorstwa wspomnianego Krzysztofa Vargi główny bohater, podstarzały i skacowany rockman Stefan Kołtun, wędruje po nocnej Warszawie i rozmawia z przygodnie spotkanymi znajomymi. Wśród nich z twórcą lingwistycznego bełkotu Poetą, który w knajpie na Nowym Świecie wdaje się w dyskurs z Doktorem, patologiem z warszawskiego szpitala: „ – Jak powiada katolicki poeta: „Gdy przestaną nas hartować strzałem w potylicę, / samoloty będą spadać za lub przed lotniskiem, / mroźny wiatr ze wschodnich kresów wciąż nam wieje w plecy, / gnie się trzcina nadłamana, tli się płomyk świecy, / a im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje, / tym gorętsze składaj dzięki, że jesteś Polakiem.

Skończywszy recytację, odetchnął i rozparł się w krześle jakby z ulgą. – Mierne strofy, fatalne, grafomańskie, ale w pewnym sensie prawdziwe – zawyrokował Poeta. – Żałosne, owszem, bardzo tutejsze jednak, rzekłbym – rzekł Doktor. – Wielce symptomatyczne dla tradycji lokalnej. – Mój zgon wydaje mi się bezsensowny bez względu na to, czy jestem Polakiem, czy nie jestem – mruknął Stefan. – (...) Polska śmierć jest lepsza i ważniejsza niż każda inna śmierć. Mamy najlepszy na świecie bigos i najlepszy żurek, a także najlepszą na świecie śmierć – powiedział Doktor. – Dziś więc, kiedy Wrak będzie jechał przez miasto, będziemy mieli wielkie święto śmierci – zakończył". Pod koniec książki skołowany Kołtun stoi na rondzie de Gaulle'a i wpatruje się w surrealistyczny kondukt pełen husarzy, szwoleżerów i innych poprzebieranych w historyczne mundury postaci, w którym prowadzona jest do Pałacu Prezydenckiego „dostojna, biało-czerwono-smolna miazga metalu".

Ta szydercza wizja wyraźnie koliduje z równie surrealistyczną, wykreowaną przez Krzysztofa Bieleckiego w prozie „Wyprawa krzyżowa". Jej bohater, „nieskończenie pięćdziesięcioletni chłopiec", pielgrzymuje pod Pałac Prezydencki i doświadcza widzenia przejeżdżającego przez Krakowskie Przedmieście tramwaju z napisem „Przewóz autorytetów": „Prowadzi potężna tramwajarka. Za nią majaczą senne postaci, jakby jakimś weselem wyczerpane, zgasłe. Czasem wychynie ktoś z nich z ciemności i zakrzyknie do tych podrzędnych, niejadących: »bydło« lub »mydło« – na odczepkę. I do Łazienek stanisławowskich, we mgle tonących, pogalopują, gdzie i egzegezę o psychopatii wygłoszą, i poddadzą analizie formy hodowli zwierząt futerkowych. Z rozwagą pochylą się przy tym nad statusem kota (...). Uwiodą się nawzajem, zachwycą. A na koniec zachwycą swym zachwytem".

Tłum, który gromadził się pod ustawionym na Krakowskim Przedmieściu krzyżem, był różnie oceniany i poddawany rozmaitym medialnym manipulacjom. Stały tam przecież między innymi osoby z problemami psychiatrycznymi, a wszyscy bez wyjątku modlący się byli atakowani i prowokowani. Nieszczęśników nazwano sektą smoleńską, by przy jej pomocy atakować przeciwników politycznych. Wynikiem tych właśnie wydarzeń było również jednoznaczne opowiedzenie się niektórych polskich pisarzy nie za „skrzywdzonymi i poniżonymi", ale za podpitymi szydercami. To jednak pewne novum, bo dotąd uważano, że powinnością twórców literatury jest zawsze stawać po stronie słabszego. Zwłaszcza literatury polskiej. Najwidoczniej ktoś się pomylił.

Matka Boska porywa dzieci

Akcja powieści Joanny Bator „Ciemno, prawie noc" toczy się w Wałbrzychu. Fabuła będąca połączeniem wątków prozy Stephena Kinga (ginące dzieci) oraz książek i filmów o Harrym Potterze (podziemia i tajemnicze komnaty pod miastem) niesie w sobie również opisy Polaków oraz ich zachowań. Zwłaszcza że w Wałbrzychu – jak wieść niesie – dzieci porwała sama Matka Boska Bolesna, pojawił się też samozwańczy prorok. Jeden, a potem drugi. Jego sektą kieruje była nauczycielka łaciny o wdzięcznej ksywie Kurwamina. Napięcie rośnie, a Polacy śmierdzą. „Gdy pochyliła się nad stołem, poczułam w jej oddechu alkohol i trawione mięso", „(...) przez otwarte drzwi buchnął polski zapach wieprzowiny, smażeniny, rozgotowanych warzyw", „(...) ostro zapachniała konwaliami i czymś nieco nieświeżym, jak bigos odgrzany o jeden raz za dużo", „Cuchnęli alkoholem i węglem, chlebem ze smalcem, który jedli na zagrychę, grobem".

Na rynku zbiera się agresywny tłum złożony z pryszczatych kiboli i staruszek („Kształtami przypominały sam kościół: przysadziste, krągłe, niewywrotne"), który domaga się ustawienia gigantycznej figury Matki Boskiej, bo tylko wtedy dzieci zostaną zwrócone. Autorka potęguje grozę, włączając do narracji rozdziały złożone z internetowych wpisów, w których kolejni nienawistnicy dają świadectwo swej kondycji, ale przecież nie tej zwyczajnej, polskiej, doświadczanej na co dzień. To obraz polskiej mentalności zupełnie innej, szczególnej, bo widzianej przez redakcyjne okno na Czerskiej. Utkanej z nienawiści, uprzedzeń i poczucia bezbrzeżnej wyższości.

Powieść Bator w 2013 roku zdobyła Nagrodę Nike, którą jeden z publicystów trafnie uzupełnił przymiotnikiem „smoleńska", prof. Przemysław Czapliński zaś napisał: „W »Ciemno, prawie noc« Bator mówi, że społeczeństwo jest możliwe wtedy, gdy zbudujemy więzi również z tymi, którzy są obrzydliwi". A my wołamy: panie profesorze, Bator mówi dokładnie coś przeciwnego!

„Smoleńską powieść" ma na swym koncie również Janusz Anderman. O „Czarnym sercu" (2015) pisał Wojciech Stanisławski: „Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by odmawiać pisarzowi prawa do gniewu (...) czy do mierzenia się z kontuszem z rekwizytorni, co tam zresztą kontusz: ze wszystkimi groteskowymi gestami, których w takim tłumie i przy takim natężeniu emocji jak u żałobników na Krakowskim nie mogło zabraknąć. Sprowadzenie jednak wszystkich odczuć i lęków polskich, jakie doszły do głosu po Smoleńsku, do zachowań garstki wulgarnych wariatów nie ma zgoła nic wspólnego z (...) »diagnozą polskiej traumy«".

Dodam tylko, że umieszczenie przez Andermana wśród tzw. obrońców krzyża byłego esbeka dzierżącego powiększone zdjęcie bł. Jerzego Popiełuszki (czy to szyderstwo z niedawnego wyniesienia męczennika na ołtarze?) jest wyjątkowo, by ująć rzecz jak najdelikatniej, nieprawdziwe. Esbek ze szramą na twarzy zdecydowanie bardziej pasuje do Przekąsek Zakąsek, ale o tej grupie uczestników wydarzeń na Krakowskim Anderman wstydliwie milczy. Za to słabszych ma w pogardzie.

Chcemy Barabasza!

Co było nieuniknione, motyw katastrofy smoleńskiej i wydarzeń, które po niej nastąpiły, stał się również tematem literatury popularnej, w tym jej gatunku najbardziej czytanego – kryminału. „Krzycząc »Chcemy Barabasza!«, będą w rzeczywistości wołali »Wyrzekamy się Chrystusa«. I o to chodzi. Chodzi o to, żeby podsunąć im głębsze uzasadnienie swego wyboru. Żeby zrozumieli, że nie tylko chcą pogonić grupkę fanatyków bez końca celebrujących smoleński wypadek. Ważne, aby uświadomili sobie, że nie chcą świętować żadnych tragedii, zwłaszcza w chrześcijańskim rytuale. Chcą zerwać pęta narodu i religii. (...) Wołając »Chcemy Barabasza!«, będą wyczuwali albo dowiadywali się, że nienawidzą Chrystusa i jego znaków. I to nie tylko tu, na Krakowskim Przedmieściu, ale wszędzie. I nie tylko w sprawie smoleńskiej, ale każdej. Rozumiesz?!".

Przemyślenia Juliana Rosy, specjalisty od piaru, który jest mózgiem wymyślającym awantury pod krzyżem, niedługo będą przez niego samego zakwestionowane – okrutnie zamordowana zostaje jego dziewczyna, głowę znaleziono w Wiśle, a poszlaki prowadzą do głośnego obrazoburczego artysty Starowina. Zakładający przed laty milicyjną „Solidarność" Jerzy Tatar z mozołem odtwarza wszystkie okoliczności zbrodni, pytanie tylko, czy coś z tego wyniknie.

Bronisław Wildstein, autor „Ukrytego", z właściwym sobie pesymizmem spogląda na III RP i podsumowuje ją, wkładając pod koniec powieści w usta Tatara słowa następujące: „Tych komuchów, którzy z obcego nadania niszczyli ten kraj, dręczyli nas, okradali, należałoby przykładnie ukarać. Niektórych zabić. Wiesz, jestem policjantem. Widzę rzeczy od złej strony. Ale ta strona istnieje. Żyją z nami ludzie-bestie, ludzie-gady, ludzie-świnie".

Tacy właśnie pociągają za sznurki w „7.27 do Smoleńska" Marcina Wolskiego, a Igor Rykow, rosyjski pilot i ekspert w dziedzinie awiacji, ucieka do Polski przed mordercami swych kolegów. W jakim celu ich zgładzono? Rykow posiada informacje dla wielu niewygodne, a prezydencki tupolew startuje za 24 godziny. Zaczynamy odliczanie. W ten sposób narodowa tragedia stała się thrillerem, sensacją, możliwością nigdy niekończącej się konfabulacji.

Dlatego jeszcze po latach trafimy zapewne na strofy czy wersy prozy, w których Tu-154 wzbije się w powietrze po raz ostatni, a na Krakowskim Przedmieściu będzie rosła „polska żelazna kurtyna". I nie powinno nas to zdziwić. A dziś, przechodząc obok miejsca, w którym w tamte dni przed sześciu laty harcerze ustawili krzyż, warto pamiętać przejmujący wiersz Artura Chlewińskiego „Odpowiedź przyjaciołom w języku obcym" z września 2010 roku:

Zapraszam was

z waszymi znajomymi

zwiedzicie też stolicę;

zaprzeczam

że nie znajdziecie miejskich toalet;

potwierdzam

swąd zniczy gaszonych

moczem

przez jakiś czas stał

przemocą –

odór racji

Antychrysta

Ale to nie wszystko

o tym placu

o tym mieście

Ono stanęło

Na swoich ruinach.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W tekście „Poezja w cieniu Smoleńska" Maciej Urbanowski pisał o stanie polskiej literatury przed 10 kwietnia 2010 roku: „...miał nastąpić koniec historii i w nowym, wspaniałym świecie ponowoczesności i wspólnej Europy pisarzom pozostawało zająć się prywatnymi obowiązkami, pisać zabawne wiersze o wierszach, o papierosach, gnijących wisienkach, wódce, w sumie... o niczym. Nazwano to nawet ładnie i trafnie banalizmem. 10 kwietnia 2010 roku dramat smoleński zburzył ten idylliczny nastrój. Był wstrząsem dla Polaków. Musiał być też wstrząsem dla polskich poetów".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków