Papież sprzyjał Kwaśniewskiemu

- Włodzimierz Czarzasty, szef SLD, smali cholewki do PiS i stawia na równi rządy PO i PiS. Moim zdaniem powinien zapisać się do okulisty, bo może to tylko problem wzroku, a nie rozumu - mówi Tomasz Nałęcz

Aktualizacja: 03.04.2016 14:46 Publikacja: 01.04.2016 02:56

Nie wierzyłem w zwycięstwo Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005 roku – wyznaje

Nie wierzyłem w zwycięstwo Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005 roku – wyznaje Tomasz Nałęcz

Foto: PAP, Tomasz Gzell

Plus Minus: Funkcjonował pan w wielu środowiskach politycznych, od postkomunistycznej lewicy po otoczenie konserwatywnego polityka Bronisława Komorowskiego. Do którego środowiska było panu najbliżej?

Do Unii Pracy, czyli do tej partii, która powstała w 1992 roku. Uważałem, że nieporozumieniem jest budowa lewicy w PRL-owskich okopach Świętej Trójcy. To robiła SdRP, a Unia Pracy chciała łączyć ludzi o lewicowych poglądach z obu stron ówczesnej barykady, czyli i ze strony „Solidarności", i ze strony PZPR. To bardzo trudne. Wtedy słowo „lewica" było wyklęte. Nie bez powodu Jarosław Kaczyński, chcąc dokuczyć środowisku postkorowskiemu, mówił: rozejdźmy się cywilizowanie, wy budujecie lewicę, a ja zbuduję centroprawicę. Co znaczyło – wy zachorujecie na dżumę, a ja będę zdrowy.

Ale pan dosyć szybko skonfliktował się z Ryszardem Bugajem.

Nie. To on, ale dopiero po kilku latach, zakwalifikował mnie jako sprytnego postkomunistę i tak mu to zostało, a ja nawet nie próbuję z tym polemizować. Byłem jednym z jego bliższych współpracowników i całkowicie utożsamiałem się z jego linią. Można powiedzieć, z niewielką przesadą, że to mój głos przesądził, iż nie weszliśmy do koalicji SLD–PSL w 1993 roku. Uważałem, że się roztopimy w tej koalicji i tylko narazimy ludziom. Moje rozstanie z Bugajem nastąpiło dopiero w 1998 roku. Wtedy już wiedziałem, że jeżeli chcemy przetrwać, to mimo wszelkich zastrzeżeń musimy szukać aliansu z SLD. Tymczasem Bugaj nas podejrzewał, że od początku o niczym innym nie marzyliśmy, i odszedł z Unii Pracy. Moim zdaniem przedwcześnie skreślił ten projekt.

Ten alians z SLD umożliwiło wam zaangażowanie w kampanię prezydencką Aleksandra Kwaśniewskiego w 2000 roku.

Czytaj także:

Kwaśniewski nie chciał być kandydatem tylko SLD. Dlatego najpierw pojawił się na konwencji Unii Pracy, a dopiero później na konwencji SLD. Myśmy trochę zakłusowali przy okazji tej kampanii. Wykorzystaliśmy ją, żeby pokazywać emblematy i flagi Unii Pracy. Nie było tego dużo, bo mieliśmy pieniądze najwyżej na kilkadziesiąt sztandarów i banerów. Jeździliśmy z tym po wiecach Kwaśniewskiego, choć on z góry zapowiedział, że nie życzy sobie sztandarów partyjnych. Wiedział, że jeżeli na każdym wiecu będą go witały dziesiątki sztandarów SLD, to drugą turę wyborów ma jak w banku.

Kwaśniewski był zły o te praktyki?

Krzywił się i marszczył, a Krzyś Janik ochrzaniał nas grubym słowem. Ale wszyscy rozumieli, że skoro tak długo byliśmy poza parlamentem, to musimy przypomnieć o sobie ludziom. Trzeba pamiętać, że w tamtej kampanii na spotkanie z Kwaśniewskim potrafiło przyjść trzy czwarte dorosłej ludności miasta. Pamiętam spotkanie na Mazurach, gdzie ludzie dwie godziny czekali na spóźnionego prezydenta w ulewnym deszczu.

To chyba była łatwa kampania?

W żadnym wypadku. To była najbardziej zdeterminowana i pracowita kampania, w jakiej uczestniczyłem. Kwaśniewski „zapychał" od rana do wieczora. Po pierwszej turze był potwornie zmęczony. Zaraz po wyborach pojechał do Juraty i tam głos odmówił mu posłuszeństwa. Mówił mi później, że Bogu dziękował, iż nie było drugiej tury wyborów, bo by w niej nie wypowiedział ani słowa.

A co było największym zaskoczeniem tej kampanii?

Reklamówka wypuszczona przez sztab Mariana Krzaklewskiego, na której Marek Siwiec, ówczesny szef BBN, parodiował papieża, całując ziemię kaliską. Nikt nie pamiętał, że takie zdarzenie w ogóle miało miejsce. Myśmy delikatnie wykorzystywali w kampanii Jana Pawła II, który zaprosił małżeństwo Kwaśniewskich na przejażdżkę papamobile. Moim zdaniem papież trochę sprzyjał Kwaśniewskiemu. Podczas wizyty w Sejmie powtórzył słynny okrzyk z okazji uchwalenia Konstytucji 3 maja „Wiwat król, wiwat konstytucja, wiwat wszystkie stany", a wiadomo, że królem był Kwaśniewski, bo to on siedział w prezydenckim fotelu. Aleksander doskonale rozumiał wagę tej życzliwości, a tu nagle pokazały się taśmy z Kalisza. Najmądrzejsi ludzie w sztabie nie wiedzieli, czym to się skończy.

Tym bardziej że w tej samej reklamówce były też taśmy z Charkowa pokazujące chwiejącego się Kwaśniewskiego.

Na szczęście ten atak okazał się nieskuteczny. Co prawda w kilku badaniach poparcie dla Kwaśniewskiego spadło o kilka procent i pojawiło się widmo II tury, ale potem wszystko wróciło do normy. A Krzaklewski nic na tym nie zyskał, bo część ludzi była zniesmaczona brutalnością tego ataku i przerzuciła głosy na Andrzeja Olechowskiego.

To była pana druga kampania prezydencka, bo w 1990 roku został pan szefem sztabu Włodzimierza Cimoszewicza. Jak przebiegała tamta kampania?

Zaproponował mi to właśnie Kwaśniewski, wówczas lider SdRP. Nie chciałem się zgodzić, bo uważałem, że się do tego nie nadaję, a w SdRP było wielu doświadczonych działaczy, którzy mogli poprowadzić tę kampanię. Kwaśniewski jednak się upierał, twierdząc, że mam jedną zaletę – będę lojalny w stosunku do Cimoszewicza i nie będę mu szkodził.

To dziwne stwierdzenie.

Wcale nie. Cimoszewicz nie należał do SdRP i był kontestowany przez tę część partii, która wywodziła się z aparatu PZPR. Krótko mówiąc, część działaczy nie miała do niego zaufania, bo był człowiekiem niezależnym. Kwaśniewski się bał, że jeżeli wynik Cimoszewicza będzie zapowiadał się zbyt dobrze, to stary aparat zacznie torpedować jego kampanię.

Czy tak się stało?

Nie. Kampania Cimoszewicza była spotkaniem ludzi, których połączyła trauma upadku PZPR. On sam szybko stał się ikoną i przedmiotem adoracji ze strony działaczy SdRP. Po pierwsze, jego kampania pokazała, że środowisko postpezetpeerowskie ma spory potencjał. A trzeba pamiętać, że ludzie dawnego PZPR byli przekonani, iż ich świat się zawalił, a oni sami mogą jedynie kryć się w gruzach. Tymczasem w czasie kampanii prezydenckiej okazało się, że i oni będą mogli wykorzystać szansę, jaką niósł upadek komunizmu. Ja z kolei właśnie w trakcie tej kampanii się zorientowałem, że większość działaczy SdRP będzie chciała odbudować w nowej formie PZPR, dlatego szybko rozstałem się z tą partią.

15 lat później, w 2005 roku, uczestniczył pan w drugiej kampanii prezydenckiej Cimoszewicza. Można porównać te dwie kampanie?

Nie ma żadnego porównania. Paradoksalne jest to, że kampania z 2005 roku była bez porównania brutalniejsza niż ta z 1990 roku, zaraz po upadku komunizmu. Nie uczestniczyłem w tej kampanii od początku, bo najpierw byłem szefem sztabu wyborczego Marka Borowskiego, lidera SdPl.

To było bulwersujące w tej historii.

Do pewnego momentu Borowski był jedynym sensownym kandydatem na lewicy. Ale w momencie, gdy Cimoszewicz ogłosił start, wiadomo było, że dojdzie do rywalizacji między nimi. Tym bardziej że Włodek momentalnie stał się faworytem sondaży i tak to się utrzymywało przez kilka kolejnych tygodni.

Dlatego właśnie pana wolta została oceniona jako postawienie na lepszego konia. Krótko mówiąc, przesiadł się pan ze starej chabety na wyścigowego araba.

Znam te opinie i je rozumiem. Ale zupełnie nie o to chodziło. Dla Borowskiego Cimoszewicz stał się głównym rywalem. Wiem, jakie podchody wymyślano w sztabie, żeby go zdyskredytować. Sądziłem, że Borowski będzie się takimi zachowaniami kompromitował i straci resztki wiarygodności. Próbowałem namówić go do poparcia Cimoszewicza, ale on o tym nie chciał słyszeć, bo miał też na względzie szanse wyborcze SdPl.

A co pan sądził o szansach wyborczych Cimoszewicza?

Nie wierzyłem w zwycięstwo. Po rządach lewicy w latach 2001–2005 ludzie tak bardzo chcieli zmiany, że nawet osobiste walory Cimoszewicza nie były w stanie tego zmienić.

To już zupełnie nie rozumiem pana zaangażowania w tę kampanię.

Cimoszewicz poprosił mnie o pomoc w najbardziej dramatycznym momencie kampanii, czyli w dniu, w którym Konstanty Miodowicz przyprowadził przed komisję śledczą ds. PKN Orlen Annę Jarucką. Cała ta obrzydliwa intryga z rzekomą zmianą oświadczeń majątkowych rozgrywała się na naszych oczach, bo tego dnia umówiliśmy się na rozmowę i siedzieliśmy u niego w pokoju hotelowym, oglądając posiedzenie komisji. Pamiętam szok Cimoszewicza, który gardzi kłamstwem. Ani przez moment jej pracy w MSZ nie przypuszczał, że Jarucka jest oszustką. Momentalnie zresztą rozszyfrował całą intrygę, bo gdy ona pokazała fałszywe upoważnienie z jego podpisem, powiedział: zaraz, to jest faksymile mojego podpisu z czasów, gdy byłem prezesem Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, a nie z czasów MSZ. Cimoszewicz miał ten nawyk, że gdy zmieniał urząd, to zmieniał trochę wzór podpisu do faksymile. Zadzwonił do PKPS, pytając, co się stało z jego faksymile, a tam usłyszał, że jego pracownicy z MSZ odebrali pieczątkę. Kilka godzin później Cimoszewicz wszystko to przedstawił na konferencji prasowej, tylko nikt go już nie chciał słuchać. W takich okolicznościach nie mogłem odmówić mu pomocy.

W którym momencie Cimoszewicz przestał wierzyć w powodzenie kampanii?

Gdy zrozumiał, że nikogo nie interesują jego wyjaśnienia. Dla niego wszystko było szokiem – zachowanie Jaruckiej, to, że dziennikarze odrzucali fakty, a także, że obiektem ataków stała się jego córka. Na dodatek pojawiły się plotki, że Jarucka będzie opowiadała kolejne „rewelacje". W pewnym momencie Cimoszewicz się zorientował, że jest jak człowiek w bagnie – im bardziej usiłuje udowodnić swoje, tym bardziej się pogrąża. Dlatego postanowił się wycofać z wyborów na znak protestu przeciwko degeneracji obyczajów. Chciał być wyrzutem sumienia klasy politycznej i mediów. Tłumaczyłem mu, że nikt tak tego nie odbierze. Najwyżej jego przeciwnicy triumfalnie zawyją, ale nie zmienił zdania.

Jego główni konkurenci różnie się zachowali w tej sytuacji – Lech Kaczyński wyraził ubolewanie z powodu historii z Jarucką, a Donald Tusk milczał.

Lechowi Kaczyńskiemu łatwo to przyszło, bo Jaruckiej nie przyprowadził poseł PiS, tylko poseł PO. Wierzę w szczerość odruchu Kaczyńskiego, ale pamiętam, że w komisji śledczej poseł PiS Zbigniew Wassermann atakował Cimoszewicza nie mniej zajadle niż Miodowicz. Moim zdaniem robił to nawet skuteczniej, bo był zdolniejszy i miał większe obycie prawnicze.

Jednak Tusk nie zdobył się na najmniejszy gest w kierunku Cimoszewicza i jego elektoratu.

Tak jak mówiłem, był w trudniejszej sytuacji. Dosyć dobrze poznałem Tuska w czasach, gdy obaj byliśmy wicemarszałkami Sejmu, i miałem o nim dobre zdanie. Odnosiłem wrażenie, że on tej intrygi z Jarucką nie autoryzował w momencie jej planowania. Został postawiony przed faktem dokonanym i miał do wyboru zdezawuować swoich posłów albo nic nie robić. Wybrał to drugie, być może dlatego, że kampania wkroczyła w drugą fazę bezpośredniej wojny między nim a Kaczyńskim. Wypowiedź Lecha Kaczyńskiego była już elementem dokuczania Tuskowi. Do momentu wycofania się Cimoszewicza z wyborów główną linią kampanii Kaczyńskiego było dzielenie Polski na AK-owską i komunistyczną. Po ataku Jaruckiej, gdy było jasne, że cios jest śmiertelny, PiS wytyczyło nową linię podziału – na Polskę solidarną i liberalną.

Nie przeszkadzała panu ta historia wyborcza, gdy później zbliżył się pan ze środowiskiem PO, zostając doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego?

Nie, bo tak jak mówiłem, nie wierzyłem w winę Tuska. On na tej intrydze najwięcej stracił, bo ludzie lewicy zniesmaczeni historią z Jarucką albo zagłosowali na PiS, motywowani imperatywem socjalnym, albo zostali w domach. To była jedna z dziur, przez którą Tuskowi wyciekło sporo głosów.

Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z Miodowiczem, żeby zrozumieć jego motywację?

Nie. On mi wytoczył dwa procesy o moje wypowiedzi z czasów kampanii. Twierdził, że naruszyłem jego dobre imię, bo pytałem m.in., jaka była jego rola w historii z Jarucką. Przez kilkanaście miesięcy spotykaliśmy się w sądzie. Przy całym moim krytycyzmie wobec Jarosława Kaczyńskiego będę pamiętał, że wezwałem go na świadka, on się w sądzie pojawił i jego zeznania przyczyniły się do mojego uniewinnienia. Kiedyś spotkałem Miodowicza w Sejmie i jakiś jego gest zinterpretowałem jako próbę nawiązania rozmowy, ale minąłem go bez słowa. Nie miałem ochoty wysłuchiwać wykrętów.

Czy czuje się pan człowiekiem lewicy?

Oczywiście.

To dlaczego w kampanii prezydenckiej 2010 roku poparł pan konserwatystę Bronisława Komorowskiego, a nie ówczesnego lidera lewicy Grzegorza Napieralskiego?

Zrobiłem to z pełnym przekonaniem. Po katastrofie smoleńskiej Jarosław Kaczyński miał realne szanse na wygraną, a zdecydowanie nie chciałem powrotu PiS do władzy. Polska PiS z lat 2005–2007 mnie przeraziła. Uważałem, że tylko zwycięstwo Komorowskiego może zapobiec recydywie tamtych rządów. Popieranie sympatycznego Grzegorza Napieralskiego było odejmowaniem głosów Komorowskiemu. Miałem zresztą żal do Napieralskiego, że świadomie grał na obniżenie szans wyborczych Komorowskiego. W drugiej turze nie poparł kandydata PO, a większość wyborców SLD zagłosowała wówczas na Komorowskiego. To fatalnie świadczyło o wyczuciu przez Napieralskiego nastrojów w jego własnym elektoracie.

SLD miał wtedy koalicję medialną z PiS.

Nie tylko o to chodziło. Im się wydawało, że ofensywne PiS przytrze rogów PO i dzięki temu zwiększy się pole do działania SLD. To samo dziś robi Włodzimierz Czarzasty, który wyraźnie smali cholewki do PiS i stawia na równi rządy PO i PiS. Moim zdaniem powinien zapisać się do okulisty, bo może to tylko problem wzroku, a nie rozumu.

Czy patrząc na swoje decyzje polityczne, łapie się pan przy jakieś okazji na stwierdzeniu – ależ byliśmy głupi, że to zrobiliśmy?

Oczywiście. Byliśmy głupi, że w latach 2001–2005, kiedy jako Unia Pracy mieliśmy własny klub poselski, stanowisko wicepremiera i wicemarszałka Sejmu i własne pieniądze, nie zadbaliśmy o podmiotowość naszej partii. Zamiast tego stawaliśmy się coraz bardziej spolegliwi wobec Sojuszu. Uważam, że sam przyczyniłem się do dobicia tego projektu. Co prawda Marek Pol, Iza Nowacka, ja nigdy nie byliśmy ludźmi, którzy potrafiliby wbić sztylet w plecy koalicjantowi. A jednak, gdy Leszek Miller zaczął mieć kłopoty, to interes polityczny nakazywał, żeby przy tej okazji wzmacniać własną pozycję. Tymczasem myśmy angażowali się po stronie Millera, uważając, że kłopoty trzeba wziąć na klatę, a nie podawać tyły.

A czy żałuje pan, że w 1991 roku odszedł pan z SdRP?

Nie, choć przyznaję, sądziłem, że w SLD weźmie górę Miller, a nie Kwaśniewski. Tymczasem rzeczywistość okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Nigdy bym zresztą nie przypuszczał, że SLD osiągnie ponad 40-procentowe poparcie w wyborach parlamentarnych, a ja będę jednym z posłów z ich listy. Nikt by tego nie przewidział w 1990 roku.

Skoro wspomniał pan tamtą kadencję, to czy Aleksander Kwaśniewski kopał wówczas dołki pod Leszkiem Millerem?

Tak bym tego nie ujął. Trzeba pamiętać, że gdy Miller zostawał premierem, to Kwaśniewski od sześciu lat był prezydentem i świetnie sobie radził. Miał o wiele większe możliwości niż Wałęsa, a w latach 1995–1997 jego pozycja na scenie politycznej była dominująca, także z tego powodu, że SLD po aferze Józefa Oleksego był na jego łasce i niełasce. O skali jego możliwości świadczyło przeforsowanie na premiera Włodzimierza Cimoszewicza, który był traktowany przez działaczy SLD jak ciało obce. Godzili się na Cimoszewicza, gdy już byli w takim dole, że nie mieli wyjścia. Za to Kwaśniewski świetnie rozumiał się z Cimoszewiczem. Każdy tydzień zaczynał się od spotkania prezydenta z premierem w cztery oczy. Wszystko było wspólnie planowane. Żaden prezydent nie miał takiej realnej władzy. Tyle że nowa konstytucja z 1997 roku znacznie osłabiła uprawnienia prezydenta, a wzmocniła premiera. Niektórzy mówią, że jest to system w trzech czwartych kanclerski. I Leszek Miller, który był potężnym cesarzem w SLD, a nie złem koniecznym jak Cimoszewicz, postanowił w 2001 roku wyegzekwować swoje prawa i sprowadzić prezydenta do wymiarów konstytucyjnych, a może nawet trochę mniejszych. Tu każdy walczył o swoje. Każdy budował swoje władztwo. Kłopoty zaczęły się wówczas, gdy Miller dopuścił do negatywnych zjawisk w partii. W tym momencie Kwaśniewski doszedł do wniosku, że mankamenty rządów Millera przeważają nad korzyściami, i zaczęła się nieskrywana konfrontacja.

A więc Kwaśniewski uzurpował sobie prawo do wściubiania nosa w sprawy premiera?

Zgoda. Gdy patrzę na to okiem obserwatora, to widzę, że Kwaśniewski zbudował imperium władztwa znacznie potężniejsze, niżby to wynikało z zapisów konstytucji.

I nie mógł się pogodzić, że wyrósł mu taki rywal jak Miller?

Dokładnie tak, co było o tyle paradoksalne, że sam przez dwa lata pracował nad konstytucją obliczoną na okrojenie władzy prezydenta Lecha Wałęsy, a potem przez kolejne dwa lata próbował to odkręcać. Ale ponieważ jako szef Komisji Konstytucyjnej sam przeforsował zasadę, że nie wraca się do spraw już przesądzonych, to niektórych rzeczy nie dało się odkręcić. On był zresztą zwolennikiem prezydentury dialogu i mediacji, ale ten skrojony garnitur w pewnym momencie zaczął go uwierać pod pachami.

Czy afera Rywina była intrygą Kwaśniewskiego, żeby osłabić Millera?

Nie, ta afera zaskoczyła ich obu. Obaj nie byli świadomi posunięć podejmowanych za ich plecami w związku z nowelizacją ustawy medialnej. Nie byli świadomi tego wielkiego przekrętu kilku osób, które dość precyzyjnie wskazała sejmowa komisja śledcza. Miller do pewnego momentu nawet popierał komisję ds. Rywina, bo traktował ją jako sposób na wyjaśnienie sprawy i oczyszczenie się z zarzutów.

To chyba stracił instynkt polityczny.

Nie miał nic za pazurami. Mógł autentycznie liczyć na to, że jego niewinność zostanie udowodniona. W pewnym momencie się zorientował, że afera może zostanie wyjaśniona, ale SLD zniknie ze sceny politycznej, było już jednak za późno.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Tomasz Nałęcz jest historykiem, wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2010-2105 był doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego. Należał do należał do PZPR, SdRP, Unii Pracy, SdPl

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Funkcjonował pan w wielu środowiskach politycznych, od postkomunistycznej lewicy po otoczenie konserwatywnego polityka Bronisława Komorowskiego. Do którego środowiska było panu najbliżej?

Do Unii Pracy, czyli do tej partii, która powstała w 1992 roku. Uważałem, że nieporozumieniem jest budowa lewicy w PRL-owskich okopach Świętej Trójcy. To robiła SdRP, a Unia Pracy chciała łączyć ludzi o lewicowych poglądach z obu stron ówczesnej barykady, czyli i ze strony „Solidarności", i ze strony PZPR. To bardzo trudne. Wtedy słowo „lewica" było wyklęte. Nie bez powodu Jarosław Kaczyński, chcąc dokuczyć środowisku postkorowskiemu, mówił: rozejdźmy się cywilizowanie, wy budujecie lewicę, a ja zbuduję centroprawicę. Co znaczyło – wy zachorujecie na dżumę, a ja będę zdrowy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami