Kończąc studia, Chęciński podjął jedną z najważniejszych decyzji swojego życia. We Wrocławiu powstawała wytwórnia filmowa, która zaoferowała etaty pięciu absolwentom łódzkiej Filmówki. Zgłosił się.
– Przyjechałem do tego miasta i zostałem w nim na zawsze – mówi.
Pracował przy filmach jako asystent, potem drugi reżyser. W „Zimowym zmierzchu" i „Spotkaniach" Stanisława Lenartowicza, „Lotnej" Andrzeja Wajdy, „Powrocie" Jerzego Passendorfera.
– U Wajdy poczułem się artystą – opowiada. – On po prostu umiał czerpać z ludzi. Ufał im, a oni dawali z siebie wszystko. Potrafił ich słuchać. Ze swoim ówczesnym drugim reżyserem Kubą Morgensternem kumplowali się, często razem pracowali. Ja byłem od nich młodszy o kilka lat, a jednak Wajda dawał mi okazje, bym mógł się sprawdzić i wykazać. Głaskało moją psyche, że traktował mnie poważnie.
Dobrą opinię zyskał też Chęciński, pracując przy „Powrocie".
– Myślę, że także dzięki temu Ludwik Starski, ówczesny kierownik artystyczny zespołu Iluzjon, zaproponował mi debiut. Dał mi scenariusz „Historii żółtej ciżemki"
Chęciński nie był zachwycony. Starsi koledzy rozliczają się z wojną i ćwiczą kino współczesne, a on ma robić bajkę dla dzieci? Ale trudno było pogardzić szansą na debiut, a ekranizacja popularnej powieści Antoniny Domańskiej też była jakimś wyzwaniem: średniowiecze, wiejski chłopiec praktykujący u Wita Stwosza, powstawanie ołtarza w kościele Mariackim, kino historyczne, kostium, kolor. Postanowił zrobić coś niekonwencjonalnego. Za namową scenografów Lidii i Jerzego Skarżyńskich inscenizował „Historię żółtej ciżemki" w konwencji gotyckiego malarstwa. Obraz został dobrze przyjęty i otworzył Chęcińskiemu drogę do filmu, jaki sobie wymarzył. „Agnieszka 46" była jego rozliczeniem z czasem wojny. Głębokim. Bo nie pokazywał walki, śmierci, bohaterstwa. Opowiadał o ranach i skazach, jakie wojna zostawiła w psychice ludzi. Tytułowa Agnieszka jest nauczycielką, która przyjeżdża do małej wioski na ziemiach zachodnich. Sołtys Bałcz był kiedyś dowódcą kompanii, która tę wieś wyzwalała. Oboje są pokaleczeni. Mimo uczucia nie potrafią sobie nawzajem zaufać.
– Wilhelm Mach dał mi do przeczytania nowelkę, którą wcześniej napisał. Opowiadałem mu o swoich wspomnieniach. Słuchał, robił notatki. Po jakimś czasie przyniósł mi scenariusz. Nic w nim prawie nie zostało z naszych rozmów, może poza klimatem. Nauczycielka stała się zupełnie inną postacią. Sytuacje były pogmatwane i skomplikowane, relacje między ludźmi – nieoczywiste. Na początku byłem przerażony, ale potem zrozumiałem, że to on miał rację. Musiałem do takiego spojrzenia na rzeczywistość dorosnąć.
Do tego filmu Sylwester Chęciński wniósł własne wspomnienia, ale też zrobił solidną dokumentację na ziemiach zachodnich, rozmawiając z dziesiątkami osadników. I w filmie się to czuje. „Agnieszka 46" jest opowieścią o ludziach wykorzenionych, którzy na gruzach czegoś, co odeszło na zawsze, próbują tworzyć swój nowy świat.
Ojciec Kargula i Pawlaka
Te doświadczenia – własne i innych osadników – przydały się zapewne Chęcińskiemu podczas realizacji tryptyku o Kargulu i Pawlaku. Bo to znowu była opowieść o przesiedleńcach ze Wschodu, którzy wylądowali na Ziemiach Odzyskanych. Zaczęło się od radiowego słuchowiska „I było święto". Autor, Andrzej Mularczyk, przerobił je później na scenariusz filmowy, który zaniósł do zespołu Iluzjon. Twórca „Agnieszki 46" najpierw przestraszył się komedii, którą uważał za najtrudniejszy gatunek.
– Robiąc komedię, trzeba dbać, by każdy centymetr taśmy wywoływał choćby wewnętrzny uśmiech widza – mówi.
Bał się też wiejskiego tematu, a przede wszystkim inaczej widział powojenne migracje. Nosił w sobie koszmar podróży wagonem towarowym, rozpad rodziny, trudny okres dostosowywania się do nowego życia.
– Dla mnie to była tragedia, a tu miałem ludzi rozśmieszać – mówi. – Wybrałem jedyny sposób, w jaki mogłem to zrobić: postawiłem na absolutny realizm, na wiarygodność sytuacji, postaci, dialogu. Tak chciałem tworzyć klimat i prawdę filmu.
Pilnował tej prawdy przez cały okres zdjęć. Wymagał jej od operatora, scenografa, aktorów. Poprawiał scenariusz, zaangażował konsultanta do spraw językowych, dopisywał rozmowy, czasem śmiech przełamywał wzruszeniem. Był na planie wymagający, zdarzało się, że powtarzał ujęcie kilkanaście razy. I wygrał. Kłócący się o miedzę Kargule i Pawlaki podbiły publiczność.
Sukces „Samych swoich" sprawił, że powstały dwie kolejne części filmu. W „Nie ma mocnych" schorowany Pawlak postanawiał wydać wnuczkę za młodego technika mechanizacji rolnictwa, by została na rodzinnej ziemi. W „Kochaj albo rzuć" obaj seniorzy rodów razem z wnuczką udali się w podróż do Ameryki, gdzie w Chicago poznali bratanicę Pawlaka – nie dość że nieślubną, to jeszcze na dodatek Mulatkę. Tak Chęciński z Mularczykiem testowali nowy czas i tolerancję starców z dawną, zaburzańską mentalnością.
Seria, która powstała w latach 1967–1977, stała się niemal kultowa. Dzisiaj w Toruniu stoi pomnik Pawlaka i Kargula. W Lubomierzu, gdzie kręcone były zdjęcia i gdzie co roku odbywa się Festiwal Filmów Komediowych, zorganizowano muzeum bohaterów trylogii. Zaś w rodzinnym Suścu parkowy skwer postanowiono nazwać nazwiskiem Chęcińskiego. „Pan Chęciński nie ma sobie równych w historii Suśca" – tłumaczył w wywiadzie dla „Tygodnika Zamojskiego" wójt gminy Franciszek Kawa. A jak zareagował reżyser? Jak to on. Nie zgodził się. Na spotkaniu z radą gminy oświadczył: „Po mojej śmierci możecie sobie robić, co chcecie. Ale ja żyję. Macie tu prawdziwych bohaterów. Ich trzeba honorować. Oni oddali za tę ziemię życie. Ja tylko zrobiłem jakąś komedyjkę".
Kolejną komedię, bardzo ważną w jego filmografii, nakręcił w 1991 roku. Dziesięć lat po ogłoszeniu stanu wojennego pokazał tamten czas w krzywym zwierciadle.
On sam na przełomie roku 1981 i 1982 przeżył szok.
– Okres Solidarności to był wielki wybuch nadziei i iluzji. 13 grudnia 1981 roku życie się zatrzymało. Pamiętam, z przyjaciółmi mówiliśmy sobie wtedy, że gdyby trzeba było teraz umrzeć, to nie żal odchodzić.
Ale po dekadzie Chęciński spojrzał na tamten okres z innej perspektywy. W „Rozmowach kontrolowanych" połączył elementy „Misia" Stanisława Barei z klimatem kina Munka. Z „Misia" pochodził prezes klubu sportowego „Tęcza" Ochódzki, grany jak u Barei przez Stanisława Tyma, zresztą scenarzysty filmu. Z Munka – oportunizm i koncepcja bohatera mimo woli. Bo Ochódzki, który na zlecenie UB ma przeniknąć do struktur Solidarności, przez przypadek zostaje zatrzymany przez patrol milicyjny, w nie swoim samochodzie pełnym ulotek. Ucieka i chcąc nie chcąc staje się herosem podziemia.
W „Rozmowach..." Chęciński pokazywał śmieszność obu stron.
– 13 grudnia niemal całe społeczeństwo przeżyło szok – mówi. – Ale nie chciałem zrobić filmu martyrologicznego. Czasem trzeba naruszyć „świętości", żeby można było spokojnie rozmawiać. Tego wymaga sztuka. Zacietrzewienie do niczego nie prowadzi.
Mógł tak powiedzieć, bo – jak przyznaje – „nigdy nie był krwiożerczy". Lubi ludzi. Śmieje się z nich, ale nie szydzi. I nie kpi. Patrzy na swoich bohaterów ciepło.
– Nigdy nie mówię, że ktoś jest durniem – twierdzi. – Co najwyżej, że czasem nim bywa.
Złodziej mówi Dostojewskim
Sylwester Chęciński próbował też swoich sił w kryminale, w czasie komunizmu w polskim kinie zaniedbywanym. Ćwiczył rękę już pod koniec lat 60., robiąc szpiegowski dramat „Tylko umarły odpowie", ale na wyżyny gatunku wspiął się w „Wielkim Szu".
– Krzysztof Teodor Toeplitz, który w latach 80. pełnił funkcję kierownika literackiego zespołu Kadr, dał mi scenariusz Jana Purzyckiego o karcianym oszuście – wspomina reżyser. – Od razu mi się temat spodobał, ale to był materiał na czterdzieści minut. Pogadaliśmy trochę z Jasiem. On był wtedy młodym człowiekiem, dopiero wchodzącym do zawodu. Usiadł i mocno nad tym tekstem popracował. Pojawił się młody chłopak, a więc powstała relacja mistrz–nauczyciel. Potem Krzysio Toeplitz dopisał nam brakującą pierwszą scenę. I na moją prośbę obaj powynajdywali cytaty z Dostojewskiego, które miał rzucać Wielki Szu. Chciałem tak pokazać, że on nie jest zwykłym złodziejem. Że to jest człowiek z tajemnicą.
W „Wielkim Szu" starzejący się szuler wychodzi z więzienia po pięciu latach. Opuszczony przez żonę, prowadzi niebezpieczną grę, w której stawką są nie tylko duże pieniądze, ale i jego życie. A jednocześnie godzi się podszkolić w „fachu" przypadkiem spotkanego chłopaka, młodego taksówkarza. Były w tym filmie nowoczesność, niejednoznaczność, całkowity brak moralizatorstwa. A przede wszystkim fascynujący bohater, który zdobył wiele, ale wie, że coś ważnego przegrał. Jest samotny, uzależniony od adrenaliny i hazardu, nie ma poczucia, że dobrze w życiu obstawił. I może dlatego młodego chłopaka, w którym widzi siebie sprzed lat, chce uchronić przed podobnym błędem? Ale czy jest w stanie?
– Janek Nowicki, piękny, przystojny, z długimi włosami, był bożyszczem nastolatek – opowiada Chęciński. – Do tej roli całkowicie zmieniliśmy mu wygląd. Pamiętam, jak w jednym z pierwszych dni zdjęciowych kręciliśmy scenę na stacji. Sunie pociąg, drzwi powoli się otwierają i staje w nich facet z jeżykiem na głowie i lekkim zarostem. Operator Jarzy Stawicki łapie mnie za ramię. „Mamy film" – szepcze. W tym nowym wcieleniu Nowicki był bohaterem, który ma coś do ukrycia. Intryguje.
I wreszcie to, co zawsze się w filmach Sylwestra Chęcińskiego pojawiało. Spojrzenie na Polskę. Tym razem gierkowską, z rozbudzonymi apetytami na lepsze życie, a przecież wciąż siermiężną.
Elementy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, thrillera znalazły się też w jego nakręconym w 1978 roku filmie obyczajowym „Roman i Magda". Bo bohater dostaje tu anonimowe listy z pogróżkami, a w końcu sam, pod wpływem emocji i strachu, zabija człowieka. Jest w tym filmie próba rozliczenia się z własnym życiem. Ktoś pisze „Zginiesz za to, co mi zrobiłeś" i Roman usiłuje sobie przypomnieć krzywdy, jakie ludziom wyrządził. Ale tak naprawdę jest to przede wszystkim historia kryzysu małżeńskiego opowiedziana z dwóch perspektyw: kobiety i mężczyzny. Ze scenariusza Ireneusza Iredyńskiego Chęciński wydobył wiele niuansów. Stworzył ciekawe psychologicznie postacie, ale też znowu wyraźnie zarysował tło społeczne filmu: konflikt między starą i nową inteligencją, coraz większe osamotnienie i anonimowość ludzi. Raz jeszcze dowiódł, że warstwa sensacyjna jest dla niego pretekstem do powiedzenia czegoś ważnego o ludziach, świecie, zapomnianych wartościach.
Ostatnie ćwierćwiecze nie było dla Chęcińskiego łaskawe. Jak wielu artystom starszego pokolenia trudno mu było wpisać się w nowy czas. Brak pieniędzy na kulturę, mało dobrych scenariuszy spowodowany, paradoksalnie, szokiem wolności, w której początkowo twórcy się pogubili. Do tego rodzący się rynek i próby imitowania amerykańskiego stylu, co zupełnie nie leżało w charakterze twórcy „Samych swoich". A wreszcie nieumiejętność zbierania dla siebie dotacji i kokietowania sponsorów. To wszystko okazało się przeszkodą trudną do przejścia.
Chęciński pracował dla małego ekranu. Związki z telewizją miał już wcześniej. Pierwszą sztukę, „Próbę generalną" Andrzeja Mularczyka, przygotował pod koniec lat 60. To był jeszcze spektakl grany „na żywo". W następnej dekadzie zrobił serial „Droga", wyreżyserował też na mały ekran trzy filmy, m.in. „Pierwszą miłość" według Turgieniewa. Po 1991 roku dorzucił do swojego telewizyjnego dorobku kilka przedstawień Teatru Telewizji, kilka odcinków serialu „Z pianką czy bez". A na początku nowego wieku nakręcił film „Przybyli ułani" z cyklu „Święta polskie". To była zabawna historia, jak zwykle u Chęcińskiego z drugim dnem i klarownie narysowanym tłem społecznym.
W popegeerowskiej gminie Osiek ma zostać odsłonięta tablica dla uczczenia wyzwolenia wsi z rąk bolszewików w 1920 roku. Zjeżdżają władze z województwa, brakuje tylko rodzimego „bohatera-weterana". Za koncesję na zakup wódki miejscowy sklepikarz obiecuje dostarczyć na miejsce swojego dziadka, przebranego w ułański mundur. Chęciński odmalował stosunki na wsi, gdzie mentalność od czasów socjalizmu zmieniła się bardzo niewiele, ale opowiedział również o polskich mitach i o pamięci, w której starzy ludzie przechowują niejedno piękne wspomnienie.
– Ten film powstawał cztery lata – mówi reżyser. – Zacząłem nad nim pracować w 2002 roku. To był pierwszy tak bardzo realistyczny film z cyklu „Święta polskie". Inne miały w sobie jakąś przenośnię. W telewizji zarysowały się różnice zdań. Pierwsza wersja scenariusza dotyczyła święta niepodległości 11 listopada, zmieniono mi je jednak na wojnę z Ruskimi. Tyle już nad tym siedzieliśmy, że się zgodziłem.
„Przybyli ułani" mieli w końcu telewizyjną premierę w Dniu Wojska Polskiego, 15 sierpnia 2006 roku. To było ostatni, jak dotąd, film Sylwestra Chęcińskiego.
Tęsknota za planem
Nie ukrywam, że brakuje mi atmosfery planu filmowego – mówi szczerze reżyser, gdy pytam, czy nie tęskni za kinem. – Ale nie mogę wszystkiego zwalać na okoliczności. To nie jest też moje lenistwo. Ja po prostu nie chcę robić złych filmów. A nie trafiłem ostatnio na tekst, który by mnie zafascynował.
Zawsze postępował podobnie. Potrafił odrzucić scenariusz już zatwierdzony, mający pieniądze na realizację.
– Nie zastanawiałem się, czym będę się zajmował przez następne dwa lata – przyznaje. – Chciałem robić filmy, które odbierałem jako swoje. Nie pisałem sam scenariuszy, ale długo pracowałem z autorami. Dziś mogę powiedzieć, że pod każdym swoim filmem mogę się podpisać.
Mógł sobie na to pozwolić także dlatego, że nigdy nie miał wielkich wymagań finansowych.
– Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że jestem bogaty – śmieje się. – A mogłem lepiej zarabiać, robiąc filmy bez przerwy.
Żyje skromnie. Po studiach, przyjmując etat we wrocławskiej wytwórni, z pięcioma innymi absolwentami Filmówki zamieszkał w trzypokojowym mieszkaniu przy rynku. Jako 35-latek przeprowadził się do samodzielnego lokum, a u progu lat 80. do jednopiętrowego segmentu na Krzykach. Z matką, którą w połowie lat 60. sprowadził do Wrocławia z Dzierżoniowa. Matka wychowywała jego syna Igora, na przemian z drugą babcią. Ale on nigdy nie miał czasu, żeby założyć rodzinę.
– Zawsze była praca, praca, praca – mówi. – Spotkania, dokumentacje, wyjazdy, zdjęcia, postsynchrony, kolaudacje...
Jego syn jest lekarzem. Chęciński ma wnuki, a nawet prawnuka.
– Utrzymujemy kontakty, choć są one obarczone skazą. Pewne rzeczy nigdy nie zostały między nami dogadane. Myślę, że z mojej winy. Gdybym dzisiaj mógł zmienić coś w życiu, to inaczej bym je ustawił. Bardzo mi brak rodziny. Wiem, jak trudno ją stworzyć. Może i tak by nie wyszło, ale przynajmniej bym próbował.
O swojej samotności Sylwester Chęciński mówi z żalem. Ale są też w jego życiu decyzje, które sobie chwali. Wśród nich ta o pozostaniu we Wrocławiu.
– To prawda, Warszawa jest inspirująca – przyznaje. – Tam stale coś się dzieje, blisko są gremia decydujące o dotacjach, o skierowaniu filmu do produkcji. We Wrocławiu stałem się trochę outsiderem.
Ale czy chciał inaczej? Kiedy proponowano mu, by założył zespół filmowy – odmówił. Dwa razy zgodził się być zastępcą kierownika artystycznego w studiach warszawskich: w latach 1976–1980 w Iluzjonie, w latach 1988–1991 w Kadrze. I choć ocenia swoje doświadczenia kierownicze jako ciekawe, nie lubił warszawskich układów i ambicji. W gruncie rzeczy zawsze brzydziło go „dworskie" życie.
Także dlatego Wrocław stał się dla niego oazą. Był daleko od wydziału kultury KC PZPR i od cenzury na Mysiej. Dał mu spokój i niezależność, pozwolił trzymać się z daleka od polityki.
Ma we Wrocławiu przyjaciół, tak samo jak on nieprzepadających za blichtrem. Dla wielu z nich jest mistrzem. Cenią jego staromodną, rzadko dziś spotykaną przyzwoitość, specyficzne, niewymuszone poczucie humoru.
Dziś do polskiego kina weszło pokolenie zafascynowane sztuką filmową, dostrzegające jej siłę i wielkie techniczne możliwości. A także wielu ludzi, dla których reżyseria kolejnych odcinków telenowel jest zwyczajnym rzemiosłem. Sylwester Chęciński należy do starej generacji, dla której kino było magią.
– Pamiętam, jak na wsi jako sześciolatek stałem w progu chaty. Przyjechał pan z walizeczką, ustawił aparaturę i zaczął wyświetlać film. Jakąś opowieść o żywocie świętych. Pomyślałem wtedy, że to cud. W łódzkiej szkole, kiedy od strony kulis zobaczyłem, jak powstaje filmowy obraz, wszystko zostało odarte z tajemnicy. Ale magia wróciła, gdy sam zacząłem kręcić. Nagle świat układał się przed kamerą tak, jak chciałem. Rejestrowałem klimaty, relacje między ludźmi. Kawałek życia.
Więc raz jeszcze natrętnie pytam, czy nie chciałby znów stanąć za kamerą. Bo przecież z marzeń nie rezygnuje się w żadnym wieku.
– Chyba za wcześnie, by o tym mówić, ale rzeczywiście myślę o pewnym filmie – przyznaje wreszcie. – Tylko czy zdążę go zrobić?
Więc jeszcze tylko to:
– Panie Sylwestrze, co jest ważne w życiu?
Chęciński na chwilę milknie. Po czym mówi:
– Ład w człowieku.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95