„Papierek" jest tu synonimem aktu ślubu. A ten – jak zapewniają celebryci, dziennikarze, a coraz częściej także znajomi ze szkół czy przedszkoli naszych (to znaczy moich i żony) dzieci – niczego nie zapewnia, nie gwarantuje dozgonnej miłości ani nawet nie jest nikomu do niczego potrzebny. I biada temu, kto chciałby powiedzieć co innego, pokazać, że małżeństwo jest jednak potrzebne, że do czegoś się przydaje, albo – o zgrozo – zapewniać, że jest ono lepsze niż życie na kocią łapę czy w konkubinacie (tak bowiem w języku polskim nazywa się życie bez papierka). Na głowę takiego gościa, a przekonałem się o tym wielokrotnie, natychmiast posypałyby się gromy.

Ale jako że o tym wiem, a gromów się specjalnie nie boję, to napiszę jeszcze raz: małżeństwo jest lepsze od konkubinatu, nie tylko dla mężczyzny i kobiety (o tym może jeszcze kiedyś dla „Plusa Minusa" napiszę), ale także dla dzieci. Tym razem nie jest to zresztą moja teza, lecz wnioski z raportu przedstawionego przez amerykański – raczej centrowo-lewicowy – think tank Brookings Institution. To właśnie jego badacze W. Bradford Wilcox i Laurie DeRose, analizując dane z krajów zachodnich, stwierdzili, że „dzieci, które urodziły się w wolnych związkach, dwukrotnie częściej widzą rozstanie się swoich rodziców niż te, które urodziły się w małżeństwach". Wilcox i DeRose jasno pokazują, że opinia, że konkubinaty oferują stabilne miejsce do wychowania dzieci, jest nieprawdziwa. „Analizując dane z 16 krajów europejskich, odkryliśmy, że dzieci urodzone w konkubinatach widzą, zanim skończą 12 lat, rozpad związku swoich rodziców o 90 proc. częściej niż te urodzone w małżeństwie" – podkreślają. I nie ma znaczenia, czy mówimy o Francji, Norwegii czy Hiszpanii, czy chodzi o związki osób z wyższym wykształceniem czy takich, które go nie mają. Wszędzie dane te są (mimo pewnych różnic) zbieżne. Dzieci urodzone w małżeństwie o wiele rzadziej obserwują rozpad związku rodziców niż te, które przyszły na świat w konkubinatach.

Wilcox i DeRose wyciągają z tego dość oczywisty wniosek, że nawet w krajach, w których małżeństwo nie ma już sankcji religijnej i zawierane jest przez ludzi niewierzących, i tak jest bardziej trwałe niż wolne związki. Ów „papierek" ma potężne znaczenie. Publicznie podjęta decyzja, biała sukienka i czarny garnitur, stanięcie przed urzędnikiem, pastorem, a czasem księdzem, uczestnictwo rodziny w tej uroczystości sprawiają, że ludzie rozstają się z o wiele większym trudem i dłużej się nad tym zastanawiają. Sekularyzacja, osłabienie wzorców życia rodzinnego, nieustanne dyskredytowanie małżeństwa jako najlepszego modelu życia niczego w tej kwestii nie zmienia. Uczeni zastrzegają, że nie mają pojęcia, dlaczego tak jest, ale dane nie pozostawiają wątpliwości co do prawdziwości tej tezy.

Mnie zaś w ogóle to nie zaskakuje. Może dlatego, że znam logikę myślenia mężczyzn. Z męskiego (tak, tak, drogie panie) punktu widzenia życie na kocią łapę jest niezwykle wygodne. Dostaje się wszystko, jak w małżeństwie, a do niczego człowiek nie musi się zobowiązywać. Wolny związek oznacza przecież, że każde z nas jest wolne, w każdej chwili możemy więc spakować swój tobołek i ruszyć do kolejnej naiwnej, która zgodzi się dzielić z nami łoże i stół. I wielu z nas tak właśnie robi. Co zatem zmienia małżeństwo? Otóż wymusza decyzję, stawia wobec pewnego wyboru i sprawia, że opowiadamy się po jednej ze stron. A gdy to zrobimy, o wiele rzadziej niż kobiety (to też ciekawe) żałujemy swojej decyzji. Dlaczego? Może dlatego, że mamy o wiele mniejsze oczekiwania, a może dlatego, że akurat dla nas papierek ma znaczenie. Niezależnie jednak od tego, która z tych odpowiedzi jest prawdziwa, jedno nie ulega wątpliwości: z punktu widzenia dzieci lepiej, gdy ten papierek jest. A to oznacza, że konkubinat szkodzi dzieciom, a małżeństwo im służy. Tej prostej prawdy nie da się zakrzyczeć.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95