Ks. bp Jarecki: Moja słabość wylazła na wierzch

Czasem wychodzę na spacer i przechodzę obok tej latarni, w którą kiedyś wjechałem samochodem. Do dziś jest lekko skrzywiona. Czynię przy niej znak krzyża i się uśmiecham. Tomasz Krzyżak rozmawia z ks. bp. Piotrem Jareckim.

Aktualizacja: 26.03.2016 17:16 Publikacja: 25.03.2016 06:00

Ks. bp Jarecki: Moja słabość wylazła na wierzch

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

W sobotę, 20 października 2012 roku, na jednej ze stołecznych ulic samochód wjeżdża w latarnię. Kierowca jest pod wpływem alkoholu. Okazuje się, że to Piotr Jarecki, warszawski biskup pomocniczy. Potem, podczas pobytu w klasztorze Trapistów w Genesee Abbey, napisał ksiądz książkę „Podróż do siebie". Wspominając ten wypadek, zapisał ksiądz, że Bóg „zdecydowanie, acz delikatnie" wkroczył w księdza życie. Ale czy to nie było raczej kopnięcie?

W pewnym sensie było to mocne popchnięcie graniczące z kopnięciem. Zewnętrznie było to wręcz powalające! Także ze względu na późniejszą reakcję mediów. To był szok, który mógł człowieka zabić. Przez parę dni stali przed kurią dziennikarze z kamerami i czekali, aż się pojawię i może coś powiem.

Spodziewał się ksiądz czegoś innego? Przecież tak funkcjonuje dzisiejszy świat. Niecodziennie się zdarza, że biskup ląduje na latarni. To news, który można ciągnąć tygodniami.

Czytaj także:

Rzeczywiście żyjemy w takiej cywilizacji. Nie buntuję się przeciw temu. Stwierdzam tylko fakt, że była napaść na człowieka, który się znalazł w trudnej sytuacji życiowej. Wracając do kopnięcia. To był zdecydowany znak, za który cały czas dziękuję. Dziękuję Panu Bogu i ludziom, którzy mi w tym pomogli, bo tacy też byli. Dziękuję też za moją reakcję na to kopnięcie. W Genesee Abbey jeden z mistrzów życia duchowego, John Eudes Bamberger, powiedział mi, że z takiej sytuacji, w której się znalazłem, są tylko dwie drogi wyjścia. Jedna prowadząca do całkowitego pogrążenia człowieka, do załamania się. Druga prowadząca do jakościowego wzrostu. Pośrednia nie istnieje. Ja na szczęście z pomocą Boga wybrałem drugą.

Pierwsza reakcja była szybka i chyba prawidłowa. Przyznał się ksiądz, wydał oświadczenie z przeproszeniem za zgorszenie. Potem była chęć dobrowolnego poddania się karze, na co sąd nie przystał. Był proces i wyrok pół roku więzienia w zawieszeniu. I na dwa lata został ksiądz odsunięty od obowiązków duszpasterskich. Moment dramatyczny.

Nie wiem, czy dramatyczny, ale na pewno bardzo trudny. To jest oczywiste. Byłem zaangażowany, cieszyłem się jakimś prestiżem i naraz wszystko jest ucięte.

A co było w tym najtrudniejsze? Uznanie swojej winy? Stanięcie w prawdzie i uświadomienie sobie swojej słabości, swojego błędu? A może reakcje innych ludzi? Wspominając to wydarzenie, pisze ksiądz, że stanął jakby „przy ruinie swojego życia"...

Jak dziecko, które budowało domek z klocków, a on w pewnym momencie się zawalił. A ono chce odbudować ten domek. I pewnie chciałoby zrobić to na tych samych zasadach i on znów by się zawalił. Na szczęście jest przy nim ojciec, który mówi: „Pomyśl, co było przyczyną zawalenia się tego domu. Jeśli dalej będziesz tak samo robił, to najprawdopodobniej znów się zawali". I tak było ze mną. Ten kryzys był wieloaspektowy. W duchu empatii proszę wniknąć w moją ówczesną sytuację, której panu nie życzę. Chociaż, czy ja wiem?

A jednak źle mi ksiądz życzy...

Nie, ale nieraz takie traumatyczne doświadczenia stają się trampoliną. Otwierają człowieka na siebie i na innych. I mogą pomóc zbudować prawdziwą wolność, czyli taką postawę, którą w psychologii określa się wewnątrzsterownością. Ja po tym wszystkim stałem się bardziej wewnątrzsterowny. Opinia innych o mnie – choć biorę ją oczywiście pod uwagę – nie jest już paraliżująca. Nie jest już pierwszym, głównym wyznacznikiem tego, co mówię i co robię.

Dawniej te opinie były ważne?

Kiedyś bardziej ich oczekiwałem. Od opinii innych ludzi zależało np. moje samopoczucie. Na pewno byłem bardziej zewnątrzsterowny. A dziś po tych przejściach wydaje mi się, że stałem się bardziej wewnątrzsterowny. Czasem, tak jak każdy, ulegam też zewnątrzsterowności. Ale nie ma na to siły. Pamięta pan, co mówiono po moim wypadku? Czarna owca wśród białych. Czarna owca, czyli pogubiony, totalny grzesznik, który niczego dobrego w swoim życiu nie zrobił. Stuknięcie w lampę samochodem z jakimś promilem alkoholu stało się jedynym kryterium oceny mojej posługi biskupiej i mojego człowieczeństwa.

Doskonale pamiętam te komentarze. Prześwietlanie i analizowanie życia, bo przecież biskupem został, mając lat 39, teraz ma 57 i wciąż jest tylko biskupem pomocniczym. A przecież nie robi się nikogo biskupem w tak młodym wieku, by ciągle był tylko pomocnikiem. A więc niespełnione ambicje. Mówiono też o zamiłowaniu do przepychu, czego dowodem miały być biskupie pierścienie. Obdarzono księdza przezwiskiem „Władca pierścieni".

W gazetach pokazywano te moje pierścienie. Życzyłbym każdemu takich klejnotów, jakie ja podobno posiadam. Czytałem te komentarze i one były naprawdę bardzo krzywdzące. To też świadczy o stylu mediów, o naszej kulturze. Mamy problem z empatią, z miłosierdziem. Nieraz miałem wrażenie, że ludzie chcą, ściślej mówiąc, niektóre media, bym się zapadł pod ziemię.

Ale w jakimś sensie ksiądz się zapadł...

Zniknąłem, bo potrzebowałem środowiska, które pozwoliłoby mi po ludzku egzystować i z godnością uporać się z moimi problemami. A przy okazji się także rozwinąć. Co miałem robić? Siedzieć zamknięty w mieszkaniu przez dwa lata bez żadnego zajęcia i patrzeć przez okno? A wychodząc na zewnątrz, być narażonym na ciągłe wytykanie palcami? To dopiero można byłoby zwariować i załamać się.

To co ksiądz robił?

Wiele rzeczy. Odwiedziłem kilka środowisk uniwersyteckich: katolicki Uniwersytet Villanova w USA, Campion Hall w Oxford University, szkołę języka francuskiego Cavilam w Vichy. Zapisałem się też do szkoły pisania ikon. Nawet udało mi się napisać jedną przedstawiającą Archanioła Michała. Nie ma ona dużej wartości artystycznej. Kiedy ją później pokazałem kardynałowi Nyczowi, stwierdził, że gdyby nie podpis, nigdy by się nie domyślił, że to jakiś archanioł (śmiech). Byłem w klasztorze Trapistów w Genesee Abbey, pracowałem w duszpasterstwie w Wiedniu i okolicach. Ruszyłem też Drogą św. Jakuba do Santiago de Compostela, odbyłem rekolekcje ignacjańskie. Za to wszystko Bogu dziękuję, bo to był chyba dobrze wykorzystany czas. Choć pewnie można by wykorzystać go lepiej. Ale ufam, że taka okazja mi się nie powtórzy.

Camino (drogę do Santiago – red.) przeszedł ksiądz w całości?

Niestety, nie. Nie było mnie na to stać. Szedłem z León przez dwa tygodnie. Do Santiago jest stamtąd jakieś 300 kilometrów. 18 kilogramów na plecach i codziennie 30 kilometrów – w upale, w mrozie. Najczęściej modliłem się zmęczeniem. Spotkałem tam wielu ciekawych ludzi – bodaj z całego świata. Przypominam sobie ciekawe, głębokie rozmowy. Żołnierz amerykański, staruszka francuska, dwie dziewczyny z Niemiec, zbuntowana Włoszka, no i Hiszpanie...

Na zaliczenie Camino de Santiago wystarcza 100 kilometrów. Rozumiem, że to wszystko było właśnie w ramach oczyszczenia, rewizji życia?

To także, ale raczej w ramach dobrego zagospodarowania czasu, który został mi dany. A przy tym oczywiście była refleksja nad życiem. Moja ówczesna sytuacja nie była łatwa. Dostałem dokument, że na czas zawieszenia kary jestem odsunięty od obowiązków duszpasterskich. I zostałem sam. Nikt mi czasu nie organizował. Co miałem robić? Bezczynność jest straszna. Bo ile można czytać, ile można się modlić? Człowiek, który przez lata był aktywny, jest zdrowy i chciałby coś robić, mógłby oszaleć.

Miał ksiądz szczęście. Dwa lata pozwoliły księdzu na przemyślenie życia i jego analizę. Odbił się ksiądz niejako od dna. Zwykły Kowalski, który upada i popada w grzech, takiego szczęścia nie ma. Zmaga się z ostracyzmem w środowisku, musi chodzić do pracy, zajmować się rodziną itd. Nie ma kiedy się nawracać...

Przeciętnego Kowalskiego pewnie nie zwolniliby z pracy, gdyby zrobił coś takiego jak ja (śmiech). I w tym kontekście to on miałby szczęście. Nie byłby pozostawiony sam sobie. Jeśli miałby rodzinę, to ona na pewno byłaby dla niego wsparciem. A ja żonaty nie jestem, dzieci nie mam. Mogłem liczyć na wsparcie mamy, która ma 94 lata, rodzeństwa i kilku innych osób, ale byłem bez zajęcia. Sam sobie. Mieszkałem sam. Z tego punktu widzenia Kowalski miałby więcej szczęścia, choć oczywiście możemy się spierać...

Chce ksiądz powiedzieć, że jemu pomogłaby wspólnota, ludzie dookoła?

Myślę raczej o pracy, o środowisku, o ludziach. Jeśli panu zdarzyłoby się coś takiego jak mnie, to wyrzuciliby pana z redakcji?

Pewnie tak.

A dlaczego?

Znany dziennikarz, komentator życia społeczno-politycznego, specjalista od spraw Kościoła, który sporo pisze o moralności, poucza czytelników itp. I nagle po alkoholu wjeżdża w latarnię.

I co z tego? A przecież pan może mieć na sumieniu wiele cięższych grzechów niż ten.

Ale one są w ukryciu, a ten jest publiczny, spektakularny.

Jakąś pracę szybko by pan znalazł. A ja nie. Ale ja się dziś z tym wszystkim naprawdę dobrze czuję. To było mi potrzebne. Jest mi dobrze, bo wiele spraw zrozumiałem, choć najprawdopodobniej opinia o mnie jest u ludzi gorsza niż prawda o mnie. Nieraz zdobywam się na szaleństwo i twierdzę – to brzmi bardzo niepokornie – że opinia Boga o mnie jest najpewniej lepsza niż opinia ludzi. Przynajmniej niektórych. I ja się z tym wyśmienicie czuję.

Innymi słowy, narodził się w księdzu „nowy człowiek".

Za duże słowo! (śmiech). Bez przesady. Rok temu rozmawiałem z ks. Adamem Bonieckim i on w „Tygodniku Powszechnym" dał taki tytuł: „Nawrócony biskup Jarecki". Ale to nie jest prawda. Nawrócony nikt nie może być! To nie jest tak, że ktoś do jakiegoś momentu swojego życia był permanentnie nienawrócony, a potem staje się nawrócony. To jest fałsz. Teologiczny fałsz. Jakiś fałsz egzystencjalny. Nie takie jest życie.

Bo nawracanie się jest procesem ciągłym?

Tak. To jest proces. W jednym z fragmentów mojej książki powołuję się na André Loufa (zmarłego w 2010 r. katolickiego myśliciela, zakonnika, trapistę – red.) i jego książkę „Tuning in to Grace". On mówi, że podział: grzeszne życie, nawrócenie i cnotliwe życie, jest wydumany i wymyślony. To nie jest realizm życia. Nigdy tak nie jest, że się nawrócę i będę żył świątobliwie. Gdyby tak było, to niepotrzebna byłaby spowiedź, nic nie byłoby potrzebne. A tak naprawdę zaowocowałoby to najcięższym grzechem, czyli pychą. I André Louf do mnie trafia, bo ja to przeżyłem. Dziś mówię i nauczam po analizie siebie. Moja nauka nie jest już tylko teoretyczna, ale wynika z mojego przeżycia Boga. Louf mówi, że te trzy etapy są jednocześnie obecne w życiu człowieka. Grzeszność, nawrócenie i życie w łasce bez grzechu. Ja dodaję, że zmienia się relacja między nimi. Szczególnie między grzesznością a życiem w łasce. Życie nie jest proste. Nie jest czarno-białe. Dlatego tytuł w tamtym wywiadzie był kłamliwy. Sugeruje, że do 20 października 2012 roku byłem totalnym grzesznikiem, śmieciem życiowym, a teraz stałem się aniołem... To bzdura!

Nie jest ksiądz biskup aniołem?

A pan jest? (śmiech) Skrzydła u mnie widać? Nie, nie jestem aniołem.

Czytałem ten wywiad w „Tygodniku" i miałem mieszane uczucia. Tam jest taki fragment, w którym ksiądz mówi o tym, w jaki sposób ludzie postrzegają biskupów. Że to ludzie bezgrzeszni, ideały. A sami biskupi nic z tym nie robią i popadają w samouwielbienie. Innymi słowy, to, że zrobił się szum wokół wjechania w latarnię, to wina ludzi. Pomyślałem wtedy, że wylazł „stary Jarecki", że wcale się nie nawrócił, że ciągle szuka usprawiedliwienia. Ale kiedy przeczytałem raz jeszcze to samo w książce i na spokojnie o tym pomyślałem, to doszedłem do wniosku, że ma ksiądz rację. Bo faktycznie nasze myślenie takie jest. Wy nie macie prawa mieć żadnych grzechów.

To skomplikowany temat, bo rzeczywistość jest wieloaspektowa. Moje twierdzenia wynikają z praktyki mojego życia. Proszę sobie wyobrazić taką scenę: przyjeżdża biskup do parafii, w czerwonych szatach, z mitrą, z pastorałem. Robi się jakaś podniosła atmosfera. Zdarza się, że nawet ludzie wykształceni, obyci społecznie witają cię i zapominają języka, mylą się, karteczki wyciągają. Przeżywają to. A przecież przyjechał tylko człowiek... Ten cały klimat stwarza wrażenie, że ten człowiek, ten biskup jest inny niż ja. Jakby z innej planety przybył. Jest lepszy, bezgrzeszny... Inny niż ja.

Każdy tęskni za jakąś doskonałością.

Tak, ale nie przesadzajmy z takim traktowaniem duchownych. Przecież wy znacie nasze grzeszki i słabości. W oficjalnych wystąpieniach są peany, że człowiek się czerwieni. A po cichu i tak mówicie, plotkujecie o nas. Nie ma w tym wszystkim autentyzmu. I wy – świeccy – idziecie tą drogą, a my – biskupi i kapłani – za rzadko to odkręcamy. Wiemy, że to nie jest prawda, a jednak machamy na to ręką. I zarówno świeccy, jak i duchowni brną. Później, jak się nagle okaże, że biskup też jest słabym człowiekiem, podnosi się larum. A ja jestem człowiekiem grzesznym i mam tego świadomość. Nie zostałem powołany przez Chrystusa ze względu na moją bezgrzeszność, ale dzięki Jego zmiłowaniu. Jak to mówi Franciszek: „Miserando atque eligendo" („Spojrzał z miłosierdziem i wybrał" – red.), nawiązując do powołania Lewiego Mateusza.

Ale od was mamy prawo wymagać więcej...

To prawda. I akurat moja słabość wylazła na wierzch. Podchodzę do tego tak, że widać potrzebny był mi taki wstrząs, bym po 20 latach mojego biskupstwa nie zrezygnował z pracy nad sobą, z tego ciągłego procesu nawracania się, bym nie machał ręką na moje słabości. Widać Bóg, który jest miłością i mnie kocha, zdecydował, że to jest najlepsza metoda na Jareckiego, żeby się nie pogrążył, tylko żeby się zbawił. Być może w stosunku do pana wybrałby inną metodę. Dlatego ja mówię o sobie, że zostałem zraniony miłością.

To podtytuł księdza książki i intryguje mnie, skąd to się wzięło.

Niektórzy ludzie to krytykują i mówią, że to ja sam siebie zraniłem. Ale przecież to nie działo się poza wszechmocą Boga. Zranienie mnie w ten sposób było przejawem miłości Boga. Jestem o tym głęboko przekonany. I tak to przeżywam. Czasem wychodzę na spacer i przechodzę obok tej lampy, która do dziś jest lekko skrzywiona (śmiech). Czynię przy niej znak krzyża i się uśmiecham. Niektórzy mi mówili – nie wiem, czy złośliwie czy z sympatią – że pod tą lampą doznałem olśnienia i mam jakieś jaśniejsze widzenie całości swojego życia. Może mają rację.

Obok tego zranienia miłością mówi ksiądz też trochę pieszczotliwie, że Bóg jest ciepły.

Bo jest. To skojarzenie pojawiło się, gdy widziałem wiewiórkę, która biegnąc po śniegu, wskoczyła na drzewo, bo tam jest cieplej. Jeżeli Bóg nie byłby ciepły, empatyczny – to nie byłby Bogiem miłosiernym. To trochę jak z człowiekiem. Ktoś zimny nie okaże ci miłosierdzia, nie okaże ci zrozumienia, żadnej empatii, nigdy nie wniknie w twoją sytuację. Stąd wydaje mi się, że każdy z nas musi intensywniej wejść w sferę życia duchowego – tak jak ta wiewiórka wyżej i wyżej – żeby było cieplej.

Opisując swoje przeżycia, pisze ksiądz m.in., że było z księdzem tak jak z winnicą, która zarosła chwastami, zdziczała i zamiast winogron dawała ciernie. W innym miejscu pojawia się obraz syna marnotrawnego. A gdyby tak sięgnąć do Ewangelii św. Łukasza. Tam jest przypowieść o drzewie figowym, które trzy lata nie daje owoców. Właściciel winnicy każe ogrodnikowi wyciąć je, bo wyjaławia ziemię. Ale ogrodnik mówi, że je okopie, obłoży nawozem, a jak za rok nie da owocu, to wtedy wytnie. Daje mu drugą szansę. Wydaje się, że to do księdza pasuje?

Jeśli dostałem wtedy drugą szansę, to była ona spektakularna i nagłośniona. To, co zazwyczaj dokonuje się w konfesjonale, tu wyszło całą mocą. Widać było mi to potrzebne. Ale chyba tego fragmentu Ewangelii nie można traktować literalnie. Przecież Bóg zawsze daje szansę. Będzie ją dawał, dopóki żyjemy na ziemi. Tym rokiem, na który ogrodnik zostawia to drzewo, jest życie ziemskie. Każda spowiedź jest szansą. Bóg nie byłby Bogiem miłością, nie byłby Bogiem przebaczeniem, miłosierdziem, gdyby nie dawał człowiekowi szansy. On się nigdy tym nie znudzi. To nie jest tak, że gdy Jarecki stuknął czy pan Krzyżak coś tam narozrabiał, Bóg wyciąga w górę palec i mówi: „Uważaj! Jeśli jeszcze raz to zrobisz, to ja mam już przygotowaną siekierę i cię wytnę!". Co to za Bóg? Ja nie wierzę w takiego. Mój Bóg mówi mi, że dopóki żyję, mam szansę. A jak się życie skończy, to szansy już nie ma i przychodzi sprawiedliwość: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie...". Bardzo ważny tekst. Mówi o tym, że Bóg-Miłosierdzie robi wszystko, by człowiek się nawrócił. A to oznacza: by człowiek – doznając bożego miłosierdzia, które zawsze człowieka wyprzedza – odnalazł samego siebie, zaczął żyć świadomie i odpowiedzialnie.

Teraz, w Roku Miłosierdzia, niemal na każdym kroku słyszymy, że nie ma takiego grzechu, którego Bóg nie odpuści. Trzeba tylko chcieć. Ale czy takie przedstawianie sytuacji nie jest niebezpieczne? Bo skoro Bóg i tak odpuści, to hulaj dusza. Teraz pogrzeszymy, a za chwilę pójdziemy do spowiedzi. Puk, puk i pozamiatane. I dalej...

Oczywiście, że tak możemy do tego podchodzić. Ale jeśli ktoś z nas zacznie tak żyć, to wydaje mi się, że to będzie grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Nawet coś więcej: niemoralność przeciwko Duchowi Świętemu. Życie niemoralne. Często powtarzam, że miłosierdzie Boga jest wielkim darem dla człowieka, ale może stać się darem bardzo niebezpiecznym. Właśnie przez jego bagatelizowanie. Możemy sobie bagatelizować miłosierdzie i wtedy nasza wolność, która otrzymuje kształt bagatelizowania Boga, niejako pokonuje Jego miłosierdzie. Bo ja nie daję Mu szansy, by mnie uzdrowił! Ten dar do czegoś zobowiązuje. Miłosierdzie można by nazwać czułym apelem Boga do ludzkiej odpowiedzialności. Jednocześnie wydaje mi się czasem, że my za dużo mówimy o przymiotach Boga, o tym, kim On jest, że jest miłosierny, że nigdy się nie męczy szafowaniem miłosierdziem, a za mało mówimy o naszej formacji, dzięki której potrafilibyśmy właściwie na to miłosierdzie zareagować i odpowiedzieć. Jest prawdą, że miłosierdzie Boga i przebaczenie uprzedza moje nawrócenie. On nam najpierw ofiarowuje właśnie przebaczenie i miłosierdzie. Po co? Po to, byśmy, przeżywając właściwie pełnię Jego miłości, zreflektowali się i odpowiedzieli na to naszą skruchą oraz nawróceniem. A niestety, można na to zareagować inaczej i wtedy jest to tragedia człowieka. Jest taka piękna modlitwa skierowana do Boga: „Najczulszy Boże, który wyprowadziłeś ze skały fontannę wody żywej dla spragnionego ludu idącego przez pustynię, wyciśnij z zatwardziałości mojego serca łzy skruchy i żalu, abym mógł opłakiwać moje grzechy i stać się godnym – dzięki Twemu Miłosierdziu – Twojego przebaczenia".

Papież Franciszek w książce „Miłosierdzie to imię Boga" jeden z rozdziałów zatytułował: „Grzesznicy tak, niemoralni nie".

To jest kapitalne stwierdzenie. To jeden z największych apeli do mojego sumienia. Prawie każdego poranka podczas rozmyślania wraca do mnie to określenie: grzesznicy tak, niemoralni nie. Ilekroć idę do spowiedzi, to naprawdę pytam sam siebie, czy jestem grzesznikiem czy człowiekiem niemoralnym.

Jaka właściwie jest różnica między tymi określeniami?

Kiedyś mówiło się o wyborze zasadniczym w życiu człowieka, o wyborze fundamentalnym. Co z tego, że ja będę się spowiadał z jakichś grzechów, np. w sferze małżeńskiej, w sferze celibatu, jeżeli dokonałem wyboru i kroczę drogą niewierności. Ewentualnie nie robię nic, żeby z niej zejść. Porzucenie grzesznego stylu życia nie jest łatwe, to może być długi proces, ale podejmując jakąś próbę, daję Bogu znak, że się z tym nie godzę, że chcę wyjść z tego uwikłania. Ale jeśli się na to godzę i później za dzień lub dwa, tydzień, miesiąc znów rozpoczynam ten proces, to mam problem niemoralności. Byłby to przypadek spowiedzi z jakimś wewnętrznym przekonaniem, że nie chcę zrewidować mojego grzesznego wyboru zasadniczego. Biblia mówi o nawróceniu, stosując obraz odwrócenia się twarzą do Boga. Popełniając grzech – odwracam twarz: nieraz o 30 stopni, nieraz o 90 stopni, a nieraz o 180 stopni. A we właściwie rozumianym i przeżywanym sakramencie pokuty i pojednania, sakramencie nawrócenia mam skorygować – z pomocą Bożej łaski – kierunek mojej życiowej wędrówki. Czy można owocnie przystąpić do sakramentu pokuty, będąc na stałe odwróconym plecami do Boga? To byłaby niemoralność.

W takiej sytuacji spowiednik, gdy nie widzi u penitenta poprawy, może odmówić rozgrzeszenia.

Poprawy to spowiednik nie jest w stanie dostrzec. Może natomiast rozeznać właściwą dyspozycję, wolę zmiany, uznanie grzechu i przypisanie sobie odpowiedzialności za ten grzech. Ale w niektórych sytuacjach spowiednik może, a nawet powinien odmówić rozgrzeszenia. Jest to jednak bardzo delikatna kwestia. Dużo w niej zależy z jednej strony od osobowości penitenta, z drugiej zaś spowiednika. Nieraz najmniejszy znak, malusieńki kroczek człowieka, który przychodzi do spowiedzi szczerze, a nie po to, by dostać kartkę ze względów administracyjnych, jest przesłanką, by dać mu rozgrzeszenie. Kiedy wyczuwam, że on serdecznie przychodzi, bo chce się pojednać z Bogiem, to tę malusieńką szparkę da się znaleźć zawsze, bo człowiek tęskni za pojednaniem z Bogiem i drugim człowiekiem. Ja osobiście desperacko szukałbym tej szparki.

Często ksiądz biskup spowiada?

Niestety, nie. I to też jest nasz, biskupów, problem. Ostatnio spowiadałem podczas rekolekcji wielkopostnych, które prowadziłem w Rzeszowie. Po konferencji było wystawienie Najświętszego Sakramentu i szedłem wtedy do konfesjonału. Powróciłem też do praktyki z początków mojego biskupstwa, gdy spowiadałem podczas wizytacji w parafiach. Mówię kazanie i siadam w konfesjonale. Natomiast nie robię tego codziennie.

Kiedy słucham księdza, to tak jakbym słyszał Franciszka. On też mówi o szukaniu „choćby maleńkiej szczeliny", niemal na każdym kroku powtarza, że jest grzesznikiem.

Niektórzy mówią, że jestem do niego podobny (śmiech). Ale ja doskonale wiem, o czym papież mówi. Za długo żyję i za dużo przeżyłem, żeby widzieć świat oraz życie człowieka tylko w barwach czarno-białych. Trzeba być miłosiernym. Choć przeżywałem takie sytuacje, gdy ktoś przychodził i próbował wymusić rozgrzeszenie. Spowiednik czuje wtedy, że ten człowiek nie ma żadnej dyspozycji do wyznania grzechów.

I co wtedy?

Trzeba tak poprowadzić spowiedź, by tego człowieka nie zrazić. Próbować z różnych stron wytłumaczyć mu, dlaczego nie może dostać rozgrzeszenia. Trzeba też pamiętać, że nawet jak je dam, bo nie rozeznałem dobrze, to tego rozgrzeszenia nie będzie. Nie będzie to owocne, bo nie ma szczerości serca. W takich krańcowych sytuacjach nie powinniśmy odrzucać człowieka, ale okazać mu empatię i robić wszystko, by odchodząc od konfesjonału, zrozumiał, że to nie jest zła wola spowiednika. Nieraz, odkładając rozgrzeszenie i nie raniąc przy tym penitenta, pomaga się mu. Najlepiej byłoby doprowadzić do sytuacji, w której on powie, że zrozumiał, dlaczego jest tak, a nie inaczej, i że spowiednik otworzył mu oczy. I powie, że jeszcze raz wszystko przemyśli, zrobi rachunek sumienia i przyjdzie ponownie.

Efekt może być też odwrotny.

Dlatego trzeba robić wszystko, by pomagać człowiekowi zrozumieć i jednocześnie go nie zrazić. To są sytuacje krańcowo trudne i dla spowiednika, i dla penitenta. Ale nie możemy dopuszczać do sytuacji, w której on powie: „Nigdy więcej spowiedzi". Źle się stanie, jeśli taka osoba poczuje się obrażona, trzaśnie drzwiami od kościoła i nigdy do niego nie wróci.

W liturgii podczas Wielkiego Postu pojawiają się czytania mówiące o nawróceniu i miłosierdziu. Choćby o synu marnotrawnym czy jawnogrzesznicy. Ale one są jakieś niedomknięte. Nie wiemy, czy te osoby zmieniły swoje postępowanie. Weźmy syna. Wraca do domu, ojciec otwiera ręce, daje mu najlepsze szaty i... cięcie. Koniec. Dalszego ciągu nie ma. Podobnie u cudzołożnicy. Jezus mówi: „Idź i nie grzesz więcej".

Przypowieści o miłosierdziu jest więcej. Jedne są domknięte, inne nie. Akurat te, o których mówimy, zakończenia faktycznie nie mają. Ale domknięte – choć też nie do końca – są inne. Na przykład ta o zagubionej owcy. Pasterz zostawia stado 99 owiec i idzie szukać tej jednej, która się zgubiła. Znajduje i wraca. Albo ta o zagubionej drachmie. Kobieta zgubiła, szuka i znajduje. To nie oznacza, że ta owca ponownie się nie zgubi, tak samo z drachmą – nie wiadomo, czy kobieta jej nie zgubi. Jest to przed nami zasłonięte. Ja bardzo często rozmyślam nad przypowieścią o synu marnotrawnym czy też miłosiernym ojcu. Dochodzę do przekonania, że to w istocie jest przypowieść o dwóch zagubionych synach. Niektórzy nawet mówią o marnotrawnym ojcu, który jest hojny w przebaczaniu aż do granic „marnotrawienia miłości".

Znów papież Franciszek. On mówi jeszcze o trzecim synu...

Ale on nie jest pogubiony. To Jezus Chrystus. To fascynujące stwierdzenie papieża Franciszka. Jest jeszcze jeden Syn, ten prawdziwy, w którym każdy z nas może właściwie przeżywać swoje synostwo. A my bazując na własnych siłach, w relacji do Boga Ojca, popełniamy błąd syna marnotrawnego i chcemy się rzekomo uwolnić. Ewentualnie popełniamy błąd starszego. Niby wszystko jest dobrze, mieszka pod jednym dachem z ojcem, ale jest w nim bunt wewnętrzny i niezadowolenie. I jeden, i drugi źle się czuł. Ten młodszy był odważniejszy, miał osobowość. Powiedział ojcu: dawaj co moje, i poszedł w świat.

Ale przemienił się i wrócił do ojca.

Ten jego powrót wcale nie jest spowodowany szlachetnymi intencjami. To nie było tak, że on się nawrócił. On nie miał jedzenia. I pomyślał, że albo umrze, albo wróci do domu. Proszę zauważyć, że on nie wierzył, że ojciec go przyjmie jako syna. Ułożył sobie przemówienie: ja nie chcę być twoim synem, ale niewolnikiem. Nie wierzył w ojcostwo swojego ojca! Patrzył przez swoje okulary. Był ciągle zagubiony i dlatego nie mógł mieć właściwej koncepcji ojcostwa. Chorobie młodszego syna ulegamy wtedy, kiedy pragniemy i dążymy do osiągnięcia absolutnej autonomii ludzkiej. Czyli, innymi słowy, kiedy chcemy zbudować humanizm bez Boga.

A ten drugi?

Niby był posłuszny, ale zbuntowany wewnętrznie. Robi ojcu wyrzuty, że nigdy nie dał mu nawet koźlęcia, by zabawił się z przyjaciółmi. Jest tu jakieś nieporozumienie. Starszy syn za swoje posłuszeństwo oczekuje zapłaty, rekompensaty. A w dodatku buduje swoją reputację na zagubieniu swojego młodszego brata. To straszne. Ale błędów tych dwóch synów można uniknąć. Dzięki Jezusowi, któremu nie ciążyło posłuszeństwo Ojcu. Tylko w tym posłuszeństwie w doskonały sposób zrealizował swoją wolność. Wolność Jezusa równa się posłuszeństwu Bogu Ojcu. I to jest nasz problem. My rozumiemy wolność jako brak zależności. Jeśli zależę od kogoś, to nie jestem wolny. To jest pogaństwo. Chrześcijaństwo mówi, że jeżeli chcesz być wolny, to musisz być posłuszny Bogu, bo on jest gwarantem twojej wolności. My mamy z tym naprawdę wielki problem.

Widać to choćby w wybiórczym podchodzeniu do nauki Kościoła, do przykazań.

Kościół traktujemy jak sklep z sałatkami. Wchodzimy i bierzemy jedną, drugą, trzecią omijamy, piątą też, itd. Nigdy nie bierzemy całości. A Jezus uczy nas inaczej i dlatego jest Synem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Jest jakaś recepta na to, byśmy przestali traktować Kościół jak sklep z sałatkami? Mówił ksiądz wcześniej o formacji.

Teoretyczna formacja doktrynalna jest potrzebna. Ale najważniejszą rolę odgrywa w naszym życiu – znów mówię to w oparciu o własne doświadczenie – praktyka życia. Życie przeżywane zgodnie z wolą Jezusa jako Jego naśladowanie jest najlepszą formacją. Formacja ograniczona do intelektu, do wiedzy religijnej może prowadzić do tego, co Franciszek nazywa schizofrenią egzystencjalną. Wiedza nie daje siły.

Ksiądz to przeżył?

W pewnym sensie tak. Mądry jesteś, na konferencje jeździsz, głosisz, masz odpowiedzi na wszystko. Ale wiedza nie daje ci siły do właściwego życia. Taką siłę dostajemy od samego Boga, jeżeli staramy się żyć tak jak On nam powiedział. To literalnie jest powiedziane w Piśmie Świętym: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy u niego przebywać". Nie jest przebóstwiony ten, który uczył się wiele o Bogu, ale ten, który stara się żyć, jak Bóg przykazał. Jestem o tym przekonany, że w moim osobistym życiu i w życiu współczesnego Kościoła, i współczesnej cywilizacji to jest jeden z największych problemów. Sobór Watykański II mówi o skandalicznym rozdźwięku między wyznawaną wiarą a praktyką życia. To jest bodaj największa słabość chrześcijaństwa.

I trudna do pokonania. Bo jednak naśladowanie Jezusa nie jest łatwe.

Kiedy napisałem tę moją książeczkę o podróży do siebie, dałem ją do przeczytania pewnej uduchowionej osobie. Zbagatelizowała to, co napisałem, i powiedziała, że powinienem na pół roku pojechać na pustynię z jedną książką. Z Pismem Świętym. I zdaje się, że miała rację. Choć taką postawę można by nazwać typowo protestancką: sola scriptura. Gdy byłem na uniwersytecie w Villanova, czytałem antologię tekstów Ojców Kościoła i medytowałem. Tam jest dopiero mądrość! Oni się na nikogo nie powołują, żadnych przypisów, że ten lub tamten myśliciel coś powiedział. Nie mieli żadnych książek. Oni mieli tylko Biblię i wielkość ich nauki polega na tym, że oni opisywali swoją osobistą relację z Bogiem, tak jak ją przeżywali. To jest siła. Ma pan rację, że naśladowanie Jezusa nie jest łatwe. To jest krzyż. Wykorzeniasz swoje wady, masz grzeszne przyzwyczajenia i bierzesz się z tym za bary, upadasz, wstajesz. Nieraz do spowiedzi codziennie idziesz. Ciągła walka. Walka o życie – tytuł jednej z książek mojego ulubionego autora Enzo Bianchiego. Łatwiej się czegoś nauczyć, przeczytać mądrą książkę, niż przebaczyć, niż kochać nieprzyjaciół! Książka daje satysfakcję, trochę wiedzy – nawet nie zawsze mądrości – ale nie daje siły. Siła jest tylko w Chrystusie i Jego naśladowaniu. Jest tylko jedna rada! Jezus Chrystus – umęczony i zmartwychwstały! On jest Drogą, Prawdą i Życiem!

—rozmawiał Tomasz Krzyżak

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W sobotę, 20 października 2012 roku, na jednej ze stołecznych ulic samochód wjeżdża w latarnię. Kierowca jest pod wpływem alkoholu. Okazuje się, że to Piotr Jarecki, warszawski biskup pomocniczy. Potem, podczas pobytu w klasztorze Trapistów w Genesee Abbey, napisał ksiądz książkę „Podróż do siebie". Wspominając ten wypadek, zapisał ksiądz, że Bóg „zdecydowanie, acz delikatnie" wkroczył w księdza życie. Ale czy to nie było raczej kopnięcie?

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Ubekistan III RP
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom