Ogolona głowa, pomarańczowe mnisze szaty, bose stopy. Głos zazwyczaj cichy i monotonny. Ale to nie mantry czy duchowe nauki buddyjskie – to najczęściej wezwania do walki z wrogiem. Wróg jest jeden – birmańscy muzułmanie. Wirathu, jeden z opatów w wielkim klasztorze Masoyein w Mandalay, cieszy się z wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. – Jest taki jak ja i dlatego go lubię – mówi.
„Cokolwiek robisz, rób jako nacjonalista", tak często rozpoczyna swoje wystąpienia. – Dlaczego jako nacjonalista, a nie istota czująca, kierująca się naukami Buddy? – pytam. – Bo bezpieczeństwo jest najważniejsze – odpowiada. – Nie możesz spać pośród wściekłych psów. W każdym mieście, w każdej wsi jest dzika i bezwzględna muzułmańska większość.
– W 50-milionowej Birmie muzułmanie stanowią najwyżej 5 proc. populacji – przypominam. – Wystarczy jeden tygrys, żeby nikt nie mógł spać spokojnie – wyjaśnia niewzruszony.
Role mogą się odmienić
Prawie 90 proc. mieszkańców Birmy stanowią wyznawcy buddyzmu Theravada, czyli drogi starszych. Ta sama odmiana buddyzmu jest również wyznawana m.in. w Laosie, Kambodży, Tajlandii. Liczba mnichów i mniszek w Birmie sięga pół miliona. Do klasztoru można wstąpić, pozostać w nim jakiś czas. Potem wyjść. I znowu powrócić – gdy czuje się taką potrzebę.
Klasztory mniejsze lub większe są wszędzie. W 300-tysięcznym Wientian, stolicy Laosu, klasztorów jest około 500. Bramy z czterech stron, zawsze otwarte. W większych klasztorach – takich jak Masoyein, gdzie przebywa ponad 2,5 tys. mnichów i gdzie Wirathu jest jednym z ponad 20 opatów – są duże zbiorowe sypialnie; w mniejszych, często leśnych, drewniane chatynki na palach. W każdej wiatrak, telewizor i mnich z komórką. Tak jest choćby w Wat Sok Pa Luang, zaledwie 3 km od centrum Wientian.