Erdogan: Droga Turcji od demokracji do despotyzmu

Prawie sto lat po upadku Imperium Osmańskiego Turcję dzieli już tylko krok od ponownego stania się despotią. Jeśli w zbliżającym się referendum konstytucyjnym obywatele zagłosują na „tak", demokracja, która do niedawna była wzorem dla regionu, przestanie istnieć.

Aktualizacja: 12.03.2017 05:22 Publikacja: 09.03.2017 09:05

Recepowi Tayyipowi Erdoganowi marzy się podobne miejsce w tureckiej historii, na jakie zasłużył Kema

Recepowi Tayyipowi Erdoganowi marzy się podobne miejsce w tureckiej historii, na jakie zasłużył Kemal Atatürk, ojciec nowoczesnej, świeckiej Turcji. Często więc odwołuje się do jego osoby.

Foto: AFP, Adem Altan

W tureckim parlamencie trwają właśnie nocne obrady. Posłowie debatują nad projektem zmian w konstytucji, które umożliwią przekształcenie kraju z republiki parlamentarnej w prezydencką. Atmosfera jest coraz bardziej napięta. Politycy opozycji wstają ze swoich foteli i głośno protestują przeciwko reformie, która ich zdaniem zaprowadzi w kraju autorytaryzm. Odpowiadają im gwizdy i krzyki ze strony członków rządzącej partii AKP.

W pewnym momencie do marmurowej mównicy podchodzi parlamentarzystka i na znak sprzeciwu przykuwa się kajdankami do mikrofonu. Kilkanaście posłanek z różnych partii podbiega do niej i zaczyna z nią dyskutować. Obrady zostają przerwane. Rozmowa szybko przeradza się w bójkę. Kobiety szarpią się i biją po twarzach. Jedna z nich, należąca do opozycji, zostaje uderzona w klatkę piersiową i wymaga hospitalizacji. Posłanki z AKP ciągną za włosy swoją „koleżankę" z opozycyjnej partii, utrącając jej protezę ramienia. Między mężczyznami również dochodzi do przepychanek. Mimo tych dramatycznych scen pakiet zmian w konstytucji zostaje w końcu przegłosowany. Jeśli wejdą w życie, prezydent Erdogan przypieczętuje swój marsz po władzę, zyskując niemal sułtańskie uprawnienia, a Turcja ostatecznie zerwie z Zachodem i wartościami, które przyświecały jej założycielowi.

Religie na dnie

Podobizna zaczesanego do tyłu, starszego mężczyzny ubranego w elegancki garnitur jest nad Bosforem niemal wszechobecna. Wisi na ścianach domów i restauracji, przyozdabia bannery i plakaty. Czasami ludzie, przechodząc obok portretów Mustafy Kemala Atatürka, przystają w milczeniu. To on jest nazywany twórcą i ojcem nowoczesnej Turcji. Bohaterski generał z czasów I wojny światowej, w 1923 roku ostatecznie dobił „chorego człowieka Europy", jak wówczas nazywano Imperium Osmańskie, znosząc sułtanat.

Kiedy wybrano go na prezydenta nowo powstałej Republiki Tureckiej, Atatürk rozpoczął gruntowną przebudowę państwa, które miało być zorientowane na Zachód. Przeniósł stolicę ze Stambułu do prowincjonalnej Ankary, do oficjalnego użycia wprowadził alfabet łaciński, a prawo szariatu zastąpił szwajcarskim kodeksem cywilnym oraz włoskim kodeksem karnym. Następnie wypowiedział wojnę islamowi, który od wieków był nierozerwalnie złączony z władzą. Z jego inicjatywy parlament rozwiązał kalifat i zabronił działalności bractwom muzułmańskim. Religia miała być prywatną sprawą obywateli, a państwo miało mieć świecki charakter. Sam prezydent dla przykładu zgolił wąsy i zaczął się ubierać w modne fraki. To samo nakazał wszystkim urzędnikom. Kemal, wzbudzając oburzenie wśród części społeczeństwa, zezwolił też na sprzedaż alkoholu i wprowadził równouprawnienie kobiet, które od teraz mogły głosować i pracować.

Zmianie uległ również język, w którym nawoływano do modlitwy. Imamowie zamiast arabskiego musieli się posługiwać wyłącznie tureckim. W jego mniemaniu te wszystkie działania miały oderwać Turcję od kultury, która doprowadziła do zacofania kraju, i zaszczepić w nim demokrację. „Czasami chcę, by religie znalazły się na dnie morza. Tylko słaby władca potrzebuje religii, by uprawomocnić swe rządy", powiedział kiedyś Atatürk. Krótko przed śmiercią zadbał o to, by jego ojczyzna nigdy nie zawróciła z raz obranego kursu.

– Tak bardzo zależało mu na unowocześnieniu państwa, że strażnikiem jego porządku została armia, która w razie naruszeń miała prawo interweniować – tłumaczy Piotr Niziński, antropolog z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Marzenie o trwałym zbliżeniu z Zachodem ziściło się w 1952 roku, kiedy Turcja została członkiem NATO.

W ubiegłym wieku wojsko cztery razy wychodziło z koszar, żeby bronić kemalistowskiego ustroju. Pierwszy pucz przeprowadzono w 1960 roku, gdy ówczesny rząd znacznie złagodził politykę religijną, co godziło w świecki charakter państwa. Dwa kolejne zamachy stanu, w 1971 i 1980 roku, przeprowadzono po tym, gdy władze cywilne nie poradziły sobie ze skutkami kryzysu gospodarczego oraz ulicznymi starciami między grupami lewicowymi a nacjonalistami. Ostatni raz w XX wieku armia interweniowała w 1997 roku. Krajem rządziła wówczas islamska Partia Dobrobytu (Refah) na czele z premierem Necmettinem Erbakanem, pierwszym islamistą na tym stanowisku od upadku imperium osmańskiego. Szef rządu chciał m.in. zakazać sprzedaży alkoholu w restauracjach oraz zmusić kobiety do noszenia chust na uniwersytetach. Wojskowi oskarżyli polityka o niszczenie świeckiego charakteru państwa i zmusili go do złożenia dymisji. Rok później Refah została zdelegalizowana. W cieniu tych wydarzeń pierwsze kroki na politycznej scenie zaczął stawiać mało jeszcze wówczas znany Recep Tayyip Erdogan.

Minarety jak bagnety

Przyszły prezydent urodził się w 1954 roku w Stambule jako jedno z pięciorga dzieci strażnika granicznego pilnującego wybrzeża Morza Czarnego. Ponieważ jego rodzice byli gorliwymi muzułmanami, chłopak skończył zawodową szkołę religijną przygotowującą przyszłych imamów. Później uzyskał dyplom z zarządzania na Uniwersytecie Marmara. Przygodę z polityką rozpoczął jako aktywista, a potem członek Partii Dobrobytu. W 1994 roku został wybrany na burmistrza Stambułu. Z jego polecenia w mieście rozwiązano problem dostaw wody, kładąc dodatkowe rury. Z ulic zniknęły śmieci, a dzięki budowie nowych dróg rozładowano korki. Stare autobusy zastąpiono nowymi, bardziej przyjaznymi dla środowiska. Erdogan wypowiedział również wojnę korupcji wśród urzędników. Zaradny burmistrz nie miał jednak szansy ubiegać się o drugą kadencję, bo krótko po upadku rządu Erbakana został aresztowany. Wojskowym nie spodobał się wygłoszony przez niego wiersz. „Meczety są naszymi koszarami, minarety są naszymi bagnetami, kopuły są naszymi hełmami" – recytował podczas wiecu. Przemówienie uznano za podżeganie do nienawiści na tle religijnym, za co burmistrza Stambułu skazano na dziesięć miesięcy więzienia. Ostatecznie na mocy amnestii wyszedł po czterech.

Pobyt za kratami nie złamał młodego i ambitnego polityka, który w 2001 roku pozbierał działaczy rozbitej Partii Dobrobytu i powołał do życia Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). „To moje piąte dziecko", mawiał o swoim ugrupowaniu Erdogan, który ma dwóch synów i dwie córki. Nowa partia stanęła do wyborów parlamentarnych w 2002 roku i wygrała je, zdobywając samodzielną większość. Skąd ten sukces? Jak pisze Soner Cagaptay, ekspert w sprawach Turcji z Washington Institute for Near East Policy, AKP udało się przyciągnąć klasę średnią i robotników, którzy mieli już dość skorumpowanych rządów nieradzących sobie z kryzysem ekonomicznym.

– Erdogan świetnie wyczuwa klimat polityczny. Niczym populista mówił do Turków to, co chcieli usłyszeć, i wygrał – dodaje Niziński. Niemal natychmiast po stworzeniu rządu nowy premier zapowiedział, że jego kraj jest gotowy do realizacji zobowiązań wynikających z członkostwa w NATO, ONZ i MFW. Cicho zrobiło się o kwestii religii, która – jak zapewniali członkowie AKP – jest prywatną sprawą obywateli. Te słowa miały uspokoić armię, która bacznie przyglądała się nowej władzy wywodzącej się przecież z islamskiego ruchu. Erdogan w krótkim czasie przekonał też do siebie początkowo sceptycznych zachodnich liderów.

– W ciągu pierwszych dwóch lat rządów premier przepchnął przez parlament ponad 500 ustaw liberalizujących tureckie prawo. Zlikwidowano m.in. ograniczenia w używania języka kurdyjskiego. Zwiększono zakres wolności słowa, polepszono sytuację prawną kobiet oraz zniesiono karę śmierci. Wszystko po to, by spełnić wymogi stawiane przed państwami aspirującymi do członkostwa w UE – wylicza w rozmowie z „Plus Minus" dr Natasha Ezrow, ekspert w sprawach Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Essex. Ku ogromnemu zadowoleniu liberalnych wyborców negocjacje akcesyjne rozpoczęto w 2005 roku. – Nie możemy zapomnieć, że Erdogan nie zawsze był tak silny jak teraz.

W tamtym czasie rząd opierał się na środowiskach, które naprawdę chciały, by ich kraj dołączył do Unii. Czy premier też tego chciał czy traktował to jedynie jako polityczną grę? To wie tylko on sam – opowiada dr Kerem Öktem z Uniwersytetu w Grazu.

Dzięki tym działaniom charyzmatyczny premier przebojem wdarł się na europejskie salony. Wszędzie przedstawiano go jako zdolnego reformatora, który umiejętnie łączy demokrację i religię w muzułmańskim kraju. Turcję pokazywano państwom regionu jako przykład tego, że poza świecką albo religijną dyktaturą istnieje trzecia droga. Po wprowadzeniu reform oraz wpompowaniu milionów dolarów w inwestycje publiczne udało się zażegnać kryzys, a średni poziom wzrostu PKB w latach 2003–2008 wynosił 7 proc. Nic dziwnego, że w takiej atmosferze AKP zdecydowanie wygrała kolejne wybory parlamentarne w 2007 roku. Eksperci nazywają ten okres czasem gwałtownej demokratyzacji.

Erdogan starał się też uniezależnić od armii, podejrzliwie patrzącej na polityków spoza obozu kemalistów. Rozprawa z wojskiem rozpoczęła się w 2009 roku. W ciągu następnych kilku lat prokuratorzy wierni AKP oskarżyli ponad 700 oficerów, dziennikarzy i naukowców o udział w tajnych organizacjach, które chciały przeprowadzić zamach stanu. Wielu analityków do dzisiaj wątpi w prawdziwość tych oskarżeń. W ramach demokratyzacji Partia Sprawiedliwości i Rozwoju w 2010 roku przeprowadziła referendum dotyczące zmian w konstytucji. W myśl nowych przepisów władza cywilna zyskała większą kontrolę nad wojskiem. Wprowadzono też m.in. zakaz dyskryminowania dzieci, osób starszych oraz niepełnosprawnych. Unia Europejska z zadowoleniem przyjęła wynik referendum, uznając go za krok przybliżający Turcję do członkostwa w jej szeregach.

Pałac bez karaluchów

Erdogan, odpierając rok temu zarzuty, że zbyt duża władza w rękach jednego człowieka nie służy zachowaniu jedności państwa, stwierdził, że są kraje, w których taki model działał. „Wystarczy spojrzeć na Niemcy pod wodzą Adolfa Hitlera oraz późniejsze przykłady innych krajów" – powiedział. I choć oczywiście Turkowi daleko do Führera, to te słowa pokazują jego fascynację rządami silnej ręki. Eksperci nie są zgodni, kiedy takie podejście zdominowało myślenie premiera demokraty. – Erdogan zawsze miał tendencje do autorytaryzmu. Kiedy wyczuł, że może rozgrywać opozycję i znieść słabe mechanizmy kontroli i równowagi, przeszedł do działania – mówi Pinar Tremblay, dziennikarka serwisu „Al-Monitor". Inni analitycy uważają, że rozwód z demokracją zaczął się w 2013 roku po protestach w parku Gezi. Wówczas z powodu brutalności policji niewielka manifestacja w obronie likwidowanego stambulskiego skweru zamieniła się w ogólnokrajowe protesty. Ludzie oskarżali premiera o islamizację Turcji i rosnący autorytaryzm. Również UE zarzuciła szefowi rządu, że zbyt ostro traktuje demonstrantów.

– Erdogan uznał te wydarzenia za zagrożenie dla swojej władzy. Od tego momentu zaczął wykorzystywać polaryzację polityczną jako instrument, który miał mu zapewnić polityczne przetrwanie – tłumaczy Karol Wasilewski, analityk ds. Turcji z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Ponieważ przeciwko jego rządom buntowała się głównie świecka, proeuropejska i lewicowa część obywateli, postanowił szukać poparcia wśród konserwatywnych muzułmanów. Na wiecach pokazywał się w towarzystwie żony noszącej chustę zakrywającą włosy, co podobało się tradycjonalistom. Erdogan zaczął też coraz śmielej wprowadzać islam do tureckiego życia publicznego, żeby – jak sam mówił – „wychować nowe religijne pokolenie". W 2013 roku AKP zniosła obowiązujący od lat zakaz noszenia przez kobiety chust w miejscach pracy i na uczelniach. Ostatnio ten sam zakaz zniesiono dla kobiet służących w armii jako oficerowie i podoficerowie. Na razie porażką zakończyły się próby ustanowienia stref bezalkoholowych oraz kryminalizacji cudzołóstwa.

Ledwie rząd poradził sobie z masowymi protestami, a kilka miesięcy później uderzyła w niego potężna afera korupcyjna. Policja pod zarzutami łapownictwa zatrzymała ponad 80 osób, w tym synów trzech ministrów. Do internetu wyciekło nagranie, na którym rzekomo słychać premiera, gdy ostrzega syna przed akcją służb i radzi, jak ukryć pieniądze. Erdogan stwierdził, że cała sprawa to próba zamachu stanu, za którą stoi Fethullah Gülen, jego niegdysiejszy sprzymierzeniec i twórca potężnego religijnego ruchu Hizmet. „Mówili Gezi i wybijali szyby. Teraz mówią korupcja i też wybijają szyby. Ta konspiracja się nie powiedzie" – grzmiał premier na wiecu zwolenników AKP. Z jego polecenia pracę straciły tysiące policjantów oskarżonych o uczestniczenie w spisku, a dzięki przychylnym sądom aferę zamieciono pod dywan. Te wydarzenia tylko przyspieszyły proces odchodzenia Erdogana od demokracji.

W 2014 roku w życiu Recepa Tayyipa Erdogana zaszły ogromne zmiany. W sierpniu wygrał pierwsze w historii powszechne wybory prezydenckie, a jesienią przeprowadził się do monstrualnego, liczącego ponad tysiąc pokoi, Białego Pałacu – prezydenckiej rezydencji wybudowanej z jego polecenia. Nowa głowa państwa tłumaczyła, że zmiana siedziby była konieczna, bo w starej zalęgły się karaluchy. Erdogan, ukryty za kolumnami z zielonego granitu, popadał w coraz większą megalomanię. Dziennikarze „The Huffington Post" piszą, że zaczął się porównywać do twórcy potęgi imperium osmańskiego Sulejmana Wspaniałego, a ponieważ z sułtana nie wypada kpić, to władze zaczęły karać za żarty z prezydenta.

Magazyn „Foreign Policy" wyliczył, że w tureckich sądach znajduje się ponad 2 tys. spraw o obrazę głowy państwa. Z kolei „Hürriyet Daily News" przypomina historię dwóch 12-letnich chłopców, aresztowanych w 2015 roku za zerwanie plakatu z podobizną prezydenta. Według służb dzieci chciały upokorzyć Erdogana. Im bardziej rosło w nim przekonanie o nieomylności, tym większe represje spotykały niezależne media. Pod koniec grudnia 2014 roku w Turcji aresztowano 24 dziennikarzy oskarżonych o powiązania z Gülenem. – W tamtym czasie pracę straciło ponad 80 dziennikarzy – dodaje dr Ezrow.

Kiedy Erdogan został prezydentem stało się jasne, że będzie dążył do wzmocnienia roli głowy państwa, która dotychczas pełniła tylko funkcje reprezentacyjne. Do tego potrzebna była jednak zmiana konstytucji i większość w parlamencie. AKP wygrała co prawda wybory z czerwca 2015 roku, ale po raz pierwszy od 13 lat straciła absolutną większość i musiała szukać koalicjanta. Główną przyczyną tej „porażki" była nowo powstała prokurdyjska partia HDP, która przekroczyła 10-proc. próg wyborczy. Ugrupowanie przekonało do siebie Kurdów, zmęczonych przeciągającymi się rozmowami pokojowymi między Ankarą a bojownikami Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) walczącymi o własne państwo. Choć negocjacje trwały kilka tygodni, AKP nie udało się stworzyć rządu. Część ekspertów twierdzi, że nawet się nie starała. W tej sytuacji prezydent rozpisał nowe wybory. Zanim do nich doszło, Państwo Islamskie przeprowadziło atak samobójczy w kurdyjskim mieście Suruc. PKK oskarżyła rząd o pomaganie dżihadystom i zamordowała dwóch tureckich policjantów. W odpowiedzi Erdogan posłał do tureckiego Kurdystanu czołgi i pogrzebał proces pokojowy, który sam przed laty rozpoczął.

– Zrozumiał, że porozumienie z Kurdami doprowadziło do politycznego pata, a oni rosną w siłę w parlamencie. Uznał, że jedynym wyjściem jest rozbrat z nimi – mówi Niziński. Taktyka się opłaciła. Dzięki eskalacji konfliktu prezydent zdołał przekonać do siebie nacjonalistycznie nastawionych Turków. W listopadowych wyborach AKP odzyskała bezwzględną większość. Cena w postaci tysięcy zabitych obywateli i zniszczonych miast nie grała roli.

Zabawa zapałkami

Budując „nową Turcję", uważamy, że kraj potrzebuje systemu prezydenckiego i nowej konstytucji. Ta kwestia nie powinna być traktowana jako przejaw moich osobistych ambicji – zapewniał Erdogan na początku zeszłego roku. Tych, którzy wątpili, „sułtan" postanowił przekonać. Władza nasiliła naciski na niezależne media. Kolejni dziennikarze trafiali do aresztów, a sąd w Stambule objął nadzorem największy dziennik, „Zaman". Według rankingu wolności mediów Dziennikarzy bez Granic Turcja zajmuje obecnie 151. miejsce na 180 państw, za Pakistanem i Rosją. Do demontażu resztek starego kemalistowskiego porządku prezydent potrzebował tylko pretekstu, a ten dała mu nieudana próba puczu z lipca 2016 roku, po której Erdogan rozpoczął wymianę elit na niespotykaną dotąd skalę. Do tej pory aresztowano ponad 43 tys. osób, z czego połowę stanowią wojskowi. Za kratkami znalazło się również 140 dziennikarzy. Według raportu OSW z końca zeszłego roku w ramach czystek z pracy zwolniono 105 tys. urzędników i ponad 3,5 tys. sędziów, których oskarżono o związki z Gülenem. Według władz to właśnie on stał za zamachem.

Bezpośrednio po próbie przewrotu armia, która do tej pory strzegła systemu państwa, znalazła się pod kontrolą ludzi prezydenta. Od tego czasu reżim opiera się na tajnych służbach, szczególnie na Narodowej Organizacji Wywiadowczej. Represje spotkały też sektor edukacji. Zamknięto 2 tys. placówek związanych z Hizmetem. Zwolniono 6 tys. pracowników naukowych oraz 20 tys. nauczycieli. W nowej podstawie programowej liczbę godzin lekcyjnych poświęconych kemalizmowi i samemu Atatürkowi ograniczono do minimum. Ich miejsce zajmą zajęcia o islamie i konserwatywnych wartościach. Wszystko po to, aby w przyszłości wychować nowe pokolenie Turków, bliższe ideologicznie AKP. – Nieudana próba puczu i wprowadzony przez Erdogana stan wyjątkowy ostatecznie zawiesiły w Turcji państwo prawa – podsumowuje dr Öktem.

Obecnie nad Bosforem trwa kampania referendalna. Prezydent, który ma objechać 40 prowincji, przekonuje obywateli, by 16 kwietnia przyjęli poprawki do konstytucji, które zmienią ustrój państwa z republikańskiego na prezydencki. Zgodnie z nowym prawem głowa państwa ma przejąć wszystkie uprawnienia premiera oraz otrzymać nowe. Erdogan będzie mógł m.in. mianować i odwoływać ministrów, rozwiązać parlament oraz rządzić za pomocą dekretów. Co więcej, razem z parlamentem zdominowanym przez AKP będzie miał prawo wyznaczać członków Najwyższej Rady Sędziów i Prokuratorów, najważniejszego organu dbającego o niezależność sądownictwa. Tym samym zyska nieograniczoną kontrolę nad systemem sprawiedliwości. Dodatkowo prezydent nie będzie musiał na czas swojej kadencji rezygnować z przewodzenia partią. Biorąc pod uwagę, że to od niego zależy, kto się znajdzie na listach wyborczych, de facto będzie też ustalał skład parlamentu.

Jeśli zmiany te wejdą w życie, kadencje prezydenta zacznie się liczyć od nowa. Erdogan teoretycznie może więc pozostać u władzy do 2029 roku. Rząd przekonuje, że w związku z zagrożeniem ze strony kurdyjskich bojowników, wojną w Syrii i spowolnieniem gospodarczym Turcja potrzebuje silnej i stabilnej władzy. Opozycja grzmi, że to prosta droga do dyktatury i zerwania z Zachodem. Eksperci twierdzą, że ten zwrot już się właściwie dokonał. Po dawnych kontaktach z Unią pozostaje tylko umowa o uchodźcach, nazywana w Brukseli zgniłym kompromisem, oraz stosunki gospodarcze. Politycznie Ankarze bliżej ostatnio do Rosji, a nawet Iranu niż do Stanów Zjednoczonych, które nie chcą wydać mieszkającego w Pensylwanii Gülena.

Choć wydaje się, że to Erdogan rozdaje wszystkie karty, dziennikarze „Al-Monitor" piszą, że wynik referendum wcale nie jest przesądzony. Wiele zależy od tego, jak zachowają się wyborcy AKP niepopierający zmiany ustroju. Czy w ogóle pójdą do urn? Sułtan powinien też mimo wszystko bacznie przyglądać się armii. – Tureccy eksperci uważają, że rząd musi być ostrożny, ponieważ każde igranie z armią, nawet osłabioną, to jak zabawa z zapałkami. Wojsko też ma swój poziom tolerancji – tłumaczy Wasilewski. – Nikt nie spodziewał się lipcowego puczu. Armia nie jest w pełni spacyfikowana, dlatego nie możemy wykluczyć rewolty. Kiedy proces demokratyczny zostaje zatrzymany na dobre, częściej dochodzi do zamachów stanu – dodaje dr Öktem.

Magazyn Plus Minus

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W tureckim parlamencie trwają właśnie nocne obrady. Posłowie debatują nad projektem zmian w konstytucji, które umożliwią przekształcenie kraju z republiki parlamentarnej w prezydencką. Atmosfera jest coraz bardziej napięta. Politycy opozycji wstają ze swoich foteli i głośno protestują przeciwko reformie, która ich zdaniem zaprowadzi w kraju autorytaryzm. Odpowiadają im gwizdy i krzyki ze strony członków rządzącej partii AKP.

W pewnym momencie do marmurowej mównicy podchodzi parlamentarzystka i na znak sprzeciwu przykuwa się kajdankami do mikrofonu. Kilkanaście posłanek z różnych partii podbiega do niej i zaczyna z nią dyskutować. Obrady zostają przerwane. Rozmowa szybko przeradza się w bójkę. Kobiety szarpią się i biją po twarzach. Jedna z nich, należąca do opozycji, zostaje uderzona w klatkę piersiową i wymaga hospitalizacji. Posłanki z AKP ciągną za włosy swoją „koleżankę" z opozycyjnej partii, utrącając jej protezę ramienia. Między mężczyznami również dochodzi do przepychanek. Mimo tych dramatycznych scen pakiet zmian w konstytucji zostaje w końcu przegłosowany. Jeśli wejdą w życie, prezydent Erdogan przypieczętuje swój marsz po władzę, zyskując niemal sułtańskie uprawnienia, a Turcja ostatecznie zerwie z Zachodem i wartościami, które przyświecały jej założycielowi.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów