A jak wpadł pan na pomysł, by historię Cycerona pokazać oczami jego sekretarza Tirona?
Kiedy trafiłem na postać Tirona, początkowo miałem poczucie, że to zbyt szczęśliwy zbieg okoliczności, by mógł być prawdą. Wszak Tiron był cały czas tuż przy Cyceronie, oglądał kulisy wydarzeń, był wtajemniczony we wszystkie sekrety. Sporządzał notatki ze spotkań Cycerona, był niczym kamera, która utrwala całą historię, to po prostu wymarzony narrator. Tym bardziej że geniusza takiego jak Cyceron lepiej przedstawić z zewnątrz, bo trudno byłoby „wejść do jego głowy". A relacja tych dwóch mężczyzn nadawała ludzkiego wymiaru wielkiej historii, która działa się w tle: decyzjom senatu, wojnie domowej, zabójstwu Cezara itp.
Nie bał się pan, że narracja Tirona wypaczy prawdę o Cyceronie?
Starałem się uwzględnić całą wiedzę historyków, m.in. setki pisanych przez niego listów. A wyłania się z nich obraz człowieka odważnego, trzymającego się zasad, a jednocześnie w tych barbarzyńskich czasach życzliwego innym i obdarzonego dużym poczuciem humoru. Łatwo mi wyobrazić go sobie dziś jako, powiedzmy, prawnika „pod krawatem" praktykującego w którymś z krajów Europy Zachodniej. To bardzo współczesna postać.
A jakie wnioski współcześni politycy powinni wyciągnąć z losów Imperium Rzymskiego?
Analogie są uderzające, szczególnie jeśli przyjrzeć się Stanom Zjednoczonym. Przede wszystkim należy pamiętać, że wszystko ma swój kres. Rzymianie traktowali swoje skomplikowane mechanizmy kontroli i równowagi jako doskonałe i niezmienne, przez co nie umieli przystosować się do zmieniającej się rzeczywistości. Także dzisiejszy Zachód traktuje zastane mechanizmy i instytucje demokratyczne jako ostateczne, a to błąd. Galopujące przeobrażenia właśnie kruszą fundamenty świata, jaki znamy.
Jak więc amerykańscy politycy powinni zareagować?
Przede wszystkim muszą szanować prawo. Zawieszanie praw obywatelskich może wydawać się uzasadnione wyjątkową sytuacją bieżącą – np. zagrożeniem terroryzmem, ale precedens stworzony w dobrej wierze i przekazanie komuś specjalnych uprawnień może okazać się początkiem końca demokracji, podobnie jak skończyło się to w Imperium Rzymskim. Drugim aspektem jest rosnąca przepaść między elitami i masami. W rękach zręcznego demagoga to materiał wybuchowy.
Roman Polański chciał zekranizować pana powieść „Pompeje", przygotował pan nawet scenariusz. Dlaczego ostatecznie filmu nie zrealizowano?
Sprawa rozbiła się o pieniądze. To był niezwykle kosztowny projekt. Nie chodzi jedynie o scenografię, bo wymagał też gwiazdy do głównej roli, a Hollywood borykało się wówczas ze strajkiem aktorów. Mieliśmy po prostu pecha.
Zamiast tego Polański zabrał się do „Autora widmo".
Tę powieść pisałem właściwie równolegle z przygotowywaniem scenariusza „Pompejów". Kiedy upadł projekt ekranizacji historii kostiumowej, wysłałem Romanowi książkę, podkreślając, że nie ma w niej wybuchających wulkanów i innych pułapek budżetowych. Parę dni później zadzwonił do mnie przeszczęśliwy, by powiedzieć, że od dawna korciło go nakręcenie politycznego thrillera.
„Autor widmo" przywodził mi na myśl filmy z lat 70. XX wieku, takie jak „Wszyscy ludzie prezydenta" czy „Trzy dni Kondora". Czy omawiał pan któryś z tych filmów z Polańskim?
Nie. Miałem wrażenie, że kusił go raczej chandlerowski klimat, jak w „Chinatown", i pewien stopień paranoi. Natomiast obejrzeliśmy wspólnie „Bulwar Zachodzącego Słońca", bo to – podobnie jak „Autor widmo" – film, w którym narratorem jest osoba, która już nie żyje.
Kiedy Polański kończył prace nad „Autorem widmo", w 2009 roku został w Szwajcarii aresztowany na podstawie listu gończego wystawionego przez amerykańską prokuraturę w 1978 roku w związku z zarzutami o zgwałcenie 13-latki. Jak wpłynęło to na losy filmu?
Trochę osobliwie było patrzeć, jak film przeplata się z rzeczywistością. Roman trafił do aresztu domowego i był oblężony przez prasę, podobnie jak polityk w jego filmie. Podobnie jak tam nad jego domem unosił się helikopter z reporterami żądnymi sensacji. I podobnie jak bohater filmu zagrożony był ekstradycją w związku ze zdarzeniami sprzed lat. Na pewno zakłóciło to nie tylko prace nad samym filmem, ale i promocję, z której Roman musiał zostać wyłączony.
Połączyliście siły także w kolejnym projekcie, czyli opisaniu historii Alfreda Dreyfusa, francuskiego oficera, którego niesłusznie obwiniono i skazano za zdradę państwa.
Po „Autorze widmo" Roman chciał dalszej współpracy. Zaproponowałem zupełnie inną historię, a Roman się zgodził. Podczas spotkania rozmawialiśmy jednak sporo o aferze Dreyfusa, bo na półkach jego paryskiej rezydencji natknąłem się na wiele książek na ten temat. Ku mojemu zdumieniu parę dni później Polański zadzwonił do mnie i zaczął przekonywać, że powinniśmy zmienić plany i nakręcić film właśnie o Dreyfusie. Szczerze mówiąc, serce mi zamarło, bo sądziłem, że dziś trudno będzie zainteresować szerszą publiczność tą historią. A jeszcze trudniej zamknąć zawiłą, ciągnącą się 12 lat batalię o rehabilitację skrzywdzonego oficera w dwugodzinnym filmie.
Jak pan z tego wybrnął?
Uznałem, że głównym bohaterem należy uczynić pułkownika Georgesa Picquarta, który już po skazaniu Dreyfusa awansował na szefa tajnej sekcji wywiadu wojskowego i odkrył, że dowody winy zostały sfabrykowane. Postanowił walczyć o prawdę, choć jego przełożeni wolą zatuszować sprawę. Wprawdzie Polański chciał początkowo nakręcić film o francuskim antysemityzmie, ale udało mi się go przekonać, że lepiej skupić się na wątku Picquarta i stworzyć thriller polityczny o whistleblowerze (osobie informującej opinię publiczną o nieprawidłowościach – red.). Dzięki temu historia nabrała świeżego wymiaru z wieloma odniesieniami do współczesności, m.in. pokazała, jak ważna jest rola np. wolnej prasy, bo do skazania Dreyfusa prawdopodobnie by nie doszło, gdyby nie wykluczenie dziennikarzy z procesu. Miałem przy tym sporo szczęścia, bo dokładnie w momencie, kiedy zabrałem się do pracy, francuski rząd odtajnił spore dossier z kluczowymi z mojego punktu widzenia dokumentami.
Polański zgodził się na to, by przed dostarczeniem mu scenariusza wydał pan książkę na ten temat. Pisząc ją, układał pan już w głowie sceny filmu?
Nie, wydaje mi się, że „Oficera i szpiega" pisałem tak samo jak inne powieści. Co nie zmienia faktu, że ta historia jest pod tym względem samograjem, pełnym dramatycznych scen, takich jak publiczne zdegradowanie Dreyfusa, sam proces, uwięzienie go na wyspie, próba zamachu na jego prawnika.
Wie pan, że pańska książka „Enigma" o złamaniu nazistowskich szyfrów wywołała w Polsce spore kontrowersje?
Myślę, że zarzuty związane z niedocenieniem wkładu Polaków dotyczyły raczej filmu niż powieści, w której motywacje polskiego bohatera były jaśniej przedstawione. Paradoks polega na tym, że zawsze interesowałem się polską historią, jako dziennikarz telewizyjny w stanie wojennym obserwowałem w Warszawie znicze zapalane w intencji ofiar masakry w Katyniu. Dlatego tym bardziej oburzał mnie fakt, że choć dzięki pomocy Polaków w złamaniu szyfrów Enigmy Brytyjczycy wiedzieli, że zbrodni w Katyniu dokonali Rosjanie, a nie Niemcy, to udawali, że winę ponoszą naziści.
Rozczarowanie brytyjską polityką przeżył pan także w przypadku Tony'ego Blaira – niegdyś pana bliskiego przyjaciela. Dlaczego wasze drogi się rozeszły?
Początkowo wierzyłem w jego misję. W czasie kampanii wyborczej w 1997 roku byłem felietonistą „The Sunday Times" i znaleźliśmy wspólny język do tego stopnia, że stałem obok niego, gdy ogłaszano triumf kierowanej przez niego Partii Pracy. Ale przeżyłem ogromne rozczarowanie sposobem, w jaki potraktował mojego przyjaciela Petera Mandelsona, którego usunął z rządu niczym zbędny mebel. Poza tym od samego początku byłem przeciwnikiem wojny w Iraku. I nie chodzi jedynie o wątpliwe podstawy prawne decyzji o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do inwazji w 2003 roku czy wadliwe informacje wywiadowcze o domniemanej broni masowej zagłady w posiadaniu Saddama Husajna. Uważam, że wszczynanie wojen prewencyjnych przez kraje demokratyczne jest z gruntu niesłuszne i kończy się katastrofą.
Blair słono zapłacił za swój błąd...
Niestety, nie tylko on. Bo wiele osób odwróciło się nie tylko od Tony'ego Blaira, ale i stylu, w jakim uprawiał politykę. A to utorowało drogę do stanowiska szefa Partii Pracy Jeremy'emu Corbynowi, co w konsekwencji doprowadziło do Brexitu. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej oznacza zaś dodatkową destabilizację Europy w i tak niepewnych czasach. Nie mówiąc już o tym, że ten rozwód będzie sporo kosztował naszą gospodarkę.
Dostrzega pan analogie między Brexitem i zwycięstwem Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA?
Oczywiście. Sam Trump nazwał swoje zwycięstwo Brexitem+. Polityka w USA i Wielkiej Brytanii wydaje się nierozerwalnie połączona; wystarczy wspomnieć takie pary polityków jak Thatcher i Reagan, Clinton i Blair. Moim zdaniem obecny upadek lewicy, czyli Partii Demokratycznej za oceanem i Partii Pracy na Wyspach, wydaje się mieć to samo źródło – brak pomysłu i odpowiedzi na procesy globalizacyjne. Złudne okazało się przekonanie, że klasa robotnicza jest skazana na popieranie lewicy. Na całym świecie obserwujemy triumf partii prawicowych i konserwatywnych, takich jak Front Narodowy Marine Le Pen czy Alternatywa dla Niemiec, a nawet Prawo i Sprawiedliwość.
Skąd ten sukces?
Po części z nudy. Ludzie mają dosyć dotychczasowej polityki do tego stopnia, że są gotowi kopnąć w stolik i go wywrócić. Nawet jeśli upadając, miałby zmiażdżyć im nogi.
Robert Harris (ur. 1957) jest autorem międzynarodowych bestsellerów, przełożonych na ponad 30 języków, takich jak „Vaterland", „Enigma", „Autor widmo", „Indeks strachu", „Oficer i szpieg", „Trylogia rzymska". Najnowsza książka Harrisa to „Konklawe", ukaże się po polsku 15 marca
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95