Michał Kuź: Suwerenne państwa odzyskują władzę

Wielkie korporacje, rosnące metropolie czy organizacje ponadnarodowe nie gwarantują stabilności i siły, którą zapewnić może jedynie tradycyjnie rozumiany suweren.

Aktualizacja: 02.03.2017 17:30 Publikacja: 02.03.2017 11:09

Michał Kuź: Suwerenne państwa odzyskują władzę

Foto: 123RF, Scanrail

Królestwo Danii niedawno ogłosiło powołanie ambasadora do spraw relacji z wielkimi firmami z branży nowych technologii. – Firmy, takie jak Google, Apple czy Microsoft, stały się nowym typem państw i musimy się z tym zmierzyć – powiedział szef MSZ Danii Anders Samuelsen. Powołał się przy tym również na symulację „Financial Times", który stwierdził, że gdyby Apple i Google były państwami, to należałyby do G20, czyli klubu największych gospodarek świata. „Foreign Policy" w 2016 za najlepszego dyplomatę uznało zaś nie przedstawiciela państwa, tylko Erica Schmidta, prezesa zarządu Google'a.

Czyżby na naszych oczach kończył się ład westfalski, a więc system stosunków międzynarodowych, w których dominują suwerenne państwa, bez żadnej realnej władzy ponad nimi? Jest wręcz przeciwnie. Po okresie relatywnego ograniczenia kompetencji państw narodowych w latach 1975–2008, zdaje się, że zaczynamy teraz mieć do czynienia ze wzrostem ich znaczenia. Oczywiście „powracające" państwa muszą zdobyć nowe umiejętności, by radzić sobie w świecie ultrałatwej i szybkiej komunikacji oraz wielkich koncernów, które się ową komunikacją zajmują.

Państwa narodowe przypominają dziś wręcz planety ze słynnej serii fantastycznonaukowej „Diuna", autorstwa Franka Herberta. Z jednej strony są samodzielnymi i dość silnymi graczami, z drugiej – komunikacją międzyludzką i w dużym stopniu gospodarką w ogóle zarządza potężna i tajemnicza gildia. Apple i Google to właśnie elementy tej dzisiejszej gildii. Porównywanie ich do państw zupełnie nie ma sensu. Już bliżej do państw byłoby XVIII- i XIX-wiecznym kompaniom handlowym, chociażby wschodnioindyjskiej, która miała w pewnym momencie pod bronią znacznie więcej żołnierzy niż korona brytyjska i inne europejskie potęgi. Kontrolowała też większą liczbę aspektów życia swoich pracowników/poddanych niż dzisiejsze korporacje.

Nowy realizm

Z punktu widzenia rozwoju ludzkości, państwa nie mogą po prostu zostać „wygaszone". Trudno bowiem uwierzyć, że nowy ład powstanie niejako samoistnie. Władzę tak zwyczajnie przejmą burmistrzowie miast, organizacje obywatelskie lub same gildie. Takie życzeniowe myślenie jest wręcz niebezpieczne, wiele wskazuje bowiem, że dziś ludzkość nie potrafi jeszcze niczym zastąpić państw narodowych jako generatorów społecznego zaufania. Ich nagłe wycofanie się z gry cofnęłoby nas do rzeczywistości hobbesowskiej, wojny wszystkich ze wszystkimi.

Z perspektywy UE czy USA nie jest to może zupełnie jasne. Z perspektywy Somalii i Sudanu Południowego już bardziej. Zwłaszcza w tym ostatnim przypadku znamienne jest, że zdaniem organizacji humanitarnych do klęski głodu doprowadziła nie tylko sama susza wywołana zmianami klimatycznymi (problem globalny), ale i fakt, że wojna domowa nie pozwoliła farmerom obsiać pól (lokalny problem słabego państwa). Mówiąc w największym skrócie: bez państw czeka nas nowe średniowiecze, które będzie z początku interesującą metaforą, a potem stanie się przytłaczającą rzeczywistością.

Do kanonu publicystki Anno Domini 2017 na stałe weszło już biadanie z rozmaitych ideologicznych pozycji nad rozszalałym nowym nacjonalizmem, który zasadza się rzekomo na ksenofobii i potrzebie umocnienia państw, co doprowadzić może tylko do wojny. Obawy te wydają się w najlepszym razie bezproduktywne, a w najgorszym do bólu elitarystyczne, przedstawiające problem na zasadzie „idioci wybierają idiotów, trzeba coś z tym zrobić...". Rynek jednak nie wszędzie może wyręczyć państwo, a wobec lawinowo rosnących nierówności ludzie widzą na razie właśnie w państwach narodowych głównych obrońców swoich interesów.

Zżymanie się, że przecież kryzysy migracyjne i globalne ocieplenie wymykają się mocy sprawczej nawet najpotężniejszych państw, nic tu nie da. Polityka to sztuka konieczności. Bardziej sensowne jest zastanowienie się, jak zapobiec przegrzaniu się globalnego systemu politycznego i jednak w miarę możliwości rozwiązywanie narastających problemów. W przypadku polskiego rynku idei są to przykładowo tak zwany nowy pragmatyzm, o którym mówi Grzegorz Kołodko w podejściu do gospodarki, czy też nowy realizm, o którym pisze Marek Cichocki.

Nie może ono oczywiście polegać na prostym powrocie do suwerenności rozumianej jak w XIX wieku czy też wycofaniu się z gospodarki rynkowej w ogóle. Musi się jednak zasadzać na realnej polityce. I równie realnej antropologii. Zakładać, że w przewidywalnej przyszłości nie powstanie ani wieczny pokój Kanta, ani idealnie wolny globalny rynek Smitha. Jednocześnie jednak państwowa administracja musi też uczyć się od sektora prywatnego chociażby bardziej efektywnego i merytokratycznego zarządzania. W dziedzinie edukacji przy rozwoju nowoczesnych technologii nie sposób też utrzymać pełny monopol państwa na obywatelskie wychowanie oraz wykształcenie przyszłych pokoleń. Zamiast tego państwo musi zdawać sobie sprawę z pewnej obywatelskiej polifoniczności i nią rozważnie zarządzać. Rozumieć, że choć nie jest nocnym stróżem, to nie jest też pasterzem swej trzódki. Pełni raczej rolę adwokata, mediatora i usługodawcy.

Przez ostatnich kilka dekad państwa akceptowały jednak stosunkowo często, że to one muszą się raczej dostosowywać się do rynku i regulować wszelkie spory poprzez eksportowanie kluczowych kompetencji na zewnątrz: do ciał eksperckich, organizacji międzynarodowych i sądów arbitrażowych. Zamiast prawdziwej kooperacji uprawiały więc swoistą spychologię, zostawiając kontrowersyjne decyzje innym, a łatwe podejmując samemu. Czerpiąc korzyści ze światowego rynku, lecz nie do końca zdając sobie sprawę, że urynkowienie przy jednoczesnej kapitulacji państwa to przepis na katastrofę.

Problemy pojawiły się najpierw na peryferiach. Joshua Kurlantzick w swojej książce „Democracy in retreat" (Demokracja w odwrocie) pisze o tym, jak ortodoksyjnie neoliberalne recepty przyczyniły się do pogorszenia jakości życia w Afryce i przyniosły ostry konflikt społeczny w państwach azjatyckich. W podobnym duchu historyk i publicysta Geoffrey Hosking w swojej książce „Trust. A History" (Historia zaufania) opisuje, jak w warunkach słabego państwa nagła liberalizacja gospodarki doprowadziła do potężnego kryzysu w Rosji. Podobnie jak w przypadkach opisywanych przez Kurlantzicka, efektem był kryzys rządów prawa i demokracji. Początkowo uznano, że powodem są wyłącznie rosyjskie idiosynkrazje. Z czasem okazało się jednak, że zbliżone mechanizmy – oparte na kontrowersyjnych praktykach instytucji finansowych oraz braku odpowiedniego nadzoru i regulacji – przyczyniły się też do globalnego kryzysu w roku 2008. Zdaniem Hoskinga zawinił przede wszystkim powszechny brak zaufania: klientów oraz obywateli do instytucji finansowych i państwowych oraz instytucji do siebie nawzajem.

Skąd czerpać zaufanie?

Co ciekawe, Hosking, podobnie jak wielu teoretyków polityki, zaufanie łączy z pewnymi systemami symbolicznymi odnoszącymi się do tożsamości religijnych i narodowych. Zaufania nie da się niczym zastąpić. Bez pewnej dozy zaufania danego – dosłownie – na wiarę, litera prawa staje się pusta, a obyczaje bywają okrutne.

Hosking podaje następujący przykład. Znany szwedzki politolog Bo Rothstein otrzymał od rosyjskiego inspektora podatkowego ważne pytanie. Rosjanin nie mógł uwierzyć, że w Szwecji tak wielu ludzi płaci bardzo wysokie podatki. Jak to możliwe? Odpowiedź Rothsteina była rozbrajająco szczera. Szwedzi jego zdaniem, po pierwsze, uważali, że wszyscy inny mieszkańcy kraju również płacą podatki. Po drugie, że ich podatki zostaną uczciwie wydane na cele korzystne dla społeczeństwa. Rosjanie natomiast unikali płacenia podatków, bo uważali, po pierwsze, że mało kto z ich współobywateli je płacił. Po drugie, sądzili, że pieniądze zostałyby sprzeniewierzone przez skorumpowanych polityków. W tej sytuacji niepłacenie jest jedynym zgodnym z rozsądkiem rozwiązaniem.

Ten wzajemny „zdroworozsądkowy" brak zaufania dotyczyć może oczywiście także relacji biznesowych oraz tych na styku prawa i ekonomii. Z perspektywy instytucji dobrze znanych Polakom podobnie racjonalne staje się wprowadzanie w błąd lub niedoinformowanie klientów zaciągających pożyczki walutowe. Działający tak pracownik po pierwsze zakładał, że jego koledzy robią to samo, po drugie, że szukający pożyczki klient trafi szybko do innego banku, gdzie będzie obsłużony zupełnie podobnie.

Dlaczego jednak niektóre państwa charakteryzują się wyższym wskaźnikiem tego zaufania (lub, jak to ujmuje Robert Putnam, „kapitału społecznego") niż inne? Oczywiście, długie procesy historyczne, konstruowanie wspólnot i symboli ma znaczenie, mówią o tym badania właśnie Putnama dotyczące różnic pomiędzy północną a południową częścią Włoch. Sama historia to jednak wyjaśnienie zbyt ogólne i mało satysfakcjonujące, zwłaszcza dla społeczeństw rozwijających się.

Do pojawienia się wysokiego zaufania społecznego często trzeba wielu prób i błędów. Rozwija się jednak ono szybciej, jeśli temu rozwojowi towarzyszy sprawne (lecz nie opresyjne!) państwo. Podobne do Japonii epoki Meiji, czy XVIII-wiecznych Prus. Początkowo takie państwo jest utrzymywane przy życiu głównie dzięki etosowi i determinacji pionierskiej klasy urzędniczej, potem kadry zaczynają reprodukować się same. Państwo generuje zaś wzrost społecznego zaufania zarówno poprzez swoją funkcję regulacyjną, jak i, paradoksalnie, poprzez weberowski monopol na przemoc.

Jeśli wierzymy bowiem, że w razie oszustwa państwo stanie po naszej stronie, to chętniej podpisujemy umowy. Rozwija się wtedy biznes, a wskaźniki ekonomiczne rosną. Jeśli zaś wierzymy, że w razie potrzeby policja nas łatwo obroni, to nie wynajmujemy ochroniarza, nie ogradzamy osiedli i nie kupujemy ostrych psów. To z kolei sprawia, że jesteśmy postrzegani jako ludzie sympatyczniejsi i bardziej lubiący swoich sąsiadów. Państwo staję się więc, jak to ujmuje Hosking, godnym zaufania „zarządcą ryzyka".

Oczywiście zbytnia ingerencja w życie obywateli może nosić znamiona zastępowania zaufania czystą przemocą, tak jak ma to często miejsce w przypadku państw autorytarnych i totalitarnych. Państwo takie często jest opresyjne, bo po prostu nie ma źródeł legitymizacji swojej władzy, które pozwalałyby obejść się bez rozbudowanego aparatu przemocy. Najbardziej krwawe reżimy wyłaniają się z rewolucji i wojen domowych. Najpierw w sytuacji słabej legitymizacji sięgają po przemoc, by odsunąć od władzy oponentów, potem działają tak „z przyzwyczajenia". Państwo traktuje społeczeństwo raczej jak zasób, z którego elity mogą korzystać, niż coś z czym mają one poczucie wspólnoty. Bowiem konieczny jest jeszcze jeden element konstrukcji państwa, mianowicie symbolicznie wygenerowane poczucie wspólnoty pomiędzy elitami, zwłaszcza elitami ekonomicznymi, a resztą społeczeństwa. Dziś w większości wypadków symbole budujące takie wspólnoty to symbole narodowe, stąd wzięło się pojęcie państwa narodowego. Tworu dziś zapewne nieco eklektycznego i często poddawanego krytyce, zwłaszcza przez część globalistycznie zorientowanej lewicy i liberałów.

Historia jest niestety bezlitosna dla snów o międzynarodowym socjalizmie lub też rynku bez państw. Początek dość udanym europejskim państwom opiekuńczym dał sojusz, który partie socjalistyczne zdecydowały się zawrzeć z państwem narodowym, przy jednoczesnej akceptacji niektórych liberalnych postulatów. Realnie opiekuńcze państwo nie udało się po prostu nigdzie tam, gdzie nie było uprzednio tożsamości narodowej. Socjalizm w Rosji stworzył tylko jego imperialną karykaturę.

W stronę lepszej koordynacji

Nowoczesne państwa narodowe są oczywiście dość niedawnym wytworem historycznym. Zdaniem francuskiego filozofa Pierre'a Manenta nie są one jednak niczym innym, tylko poszerzeniem podstawowej zachodniej formy politycznej, polis lub też rzeczy publicznej, czyli wspólnoty opartej na prawie i etosie obywatelskim, który wyrasta ponad plemienność i unika imperialnego przymusu. Poszerzenie to wynika z rozwoju technologii (np. druku). Krytycy Manenta zarzucają mu oczywiście, że koncepcja państwa narodowego jest bliższa starożytnemu pojęciu ethnos (plemię lub rodzina), a więc bardziej etniczności niż polityczności. Jednak, po pierwsze, w państwach narodowych czynnik wspólnego biologicznego pochodzenia bardzo rzadko jest kluczowy (współcześnie dałoby się chyba podać tylko przykład Japonii). Po drugie, polis także nie było wolne od koncepcji ethnosu. Dziś w normalnych warunkach tożsamość narodowa w różnym stopniu czerpie również z symboli związanych z językiem i kulturą. Dosłownie rozumiana etniczność, poza kilkoma wyjątkami, staje się elementem kluczowym dopiero w okresach, kiedy paradoksalnie państwo i wsparta na nim kultura obywatelska słabnie.

Oczywiście pojawia się pytanie: jeśli technologia, na przykład druk, tak bardzo przyczyniła się do „rozdęcia" polis, to dlaczego lepsza technologia nie mogłaby stworzyć jeszcze większych, spoistych wspólnot, a z czasem, po prostu, państwa globalnego? Teoretycznie jest to możliwe. Technologia pozwala nam bowiem kontaktować się z coraz większą liczbą ludzi. Jak jednak zauważa wybitna badaczka interakcji ludzi i maszyn Sherry Turkle, technologia nie zmienia naszej zdolności do tworzenia bliższych emocjonalnych relacji jedynie z ograniczoną liczbą osób. Innymi słowy, technologia pozwala nam zarządzać kontaktami, nie może jednak za nas nawiązywać emocjonalnych relacji, np. kochać. Wydaje się, że podobnie jest z relacjami politycznymi. Technologia może nam łatwo przedstawić dowolną ideologię lub religię w dowolnym języku, nie postanowi jednak za nas zostać hinduskim konserwatystą religijnym, abyśmy my w międzyczasie mogli być szwedzkim świeckim liberałem. Narodowości i związane z nimi ideologie polityczne mogą więc co najwyżej oderwać się nieco od terytorium. Jednak nigdy zupełnie nie znikną.

Co więcej, ludzie ze względu na to, jak żyją i jak zakładają rodziny, mają też jak każdy organizm organiczoną mobilność. Tymczasem kapitał dzięki technologii może się już przemieszczać właściwie bez specjalnych ograniczeń. To musi tworzyć konflikt. W tekście „Czy jesteśmy skazani na nowy nacjonalizm" („Rzeczpospolita" 17.02) Jacek Tomkiewicz stwierdza na przykład, że „połączenie mobilności kapitału i przepływów towarowych przy jednoczesnej ograniczonej skali migracji siły roboczej (około 95 proc. ludzi pracuje w tym samym kraju, w którym się urodzili) mocno ogranicza siłę przetargową pracowników". Stąd coraz niższe pensje za taką samą pracę, a coraz większe zyski z kapitału. Tylko jak od tego stwierdzenia przejść do jakiegoś politycznego czy społecznego zalecenia? Czy pracownikom będzie zawsze bardziej zależeć na sile przetargowej związanej z pracą zawodową, a nie innych celach życiowych? Czy rozmontowując choćby system kontroli granicznych i ograniczeń imigracyjnych zbudujemy na pewno lepszy i bogatszy świat?

Istnieje dość nieprzyjemna możliwość, że bez zaufania generowanego przez państwo cofniemy się do poziomu wspólnot neoplemiennych (małe grupy polityczne i religijne, mafie, osiedlowe gangi itp.), które nie będą ze sobą specjalnie chętnie współpracować. W warunkach spadającego zaufania, rosnącego ryzyka i wąskiej klanowej lojalności słabiej będzie się rozwijać gospodarka, a klęski naturalne i choroby będą zbierać coraz obfitsze żniwo. Z czasem nawet rozwinięta technologia ulegnie uwstecznieniu. „Nowe średniowiecze" nie będzie więc epoką optymizmu i dobrobytu, tylko globalną katastrofą.

Nie uratują nas przed nią wielkie koncerny. Nawet tacy gracze, jak Apple czy Google, nie zbliżyli się jeszcze do takiego poziomu kompleksowego zarządzania ryzykiem w różnych aspektach ludzkiego życia, który reprezentują nowoczesne państwa. Zaś opiewany dziś często aktywizm internetowy bez tradycyjnych struktur politycznych jest niezwykle wątły, co sugeruje chociażby doświadczenie arabskiej wiosny. Państwa nie zastąpią też olbrzymie organizmy miejskie. Burmistrzowie wielkich miast nie są (jeszcze?) w stanie rządzić światem, jak prorokuje Benjamin Barber. Miasta są na razie zbyt zależne od zasobów pochodzących z otaczających je terenów i, co ważne, od zasobów ludzkich, których same nie wytwarzają. Dzieci wciąż rodzą się przede wszystkim poza metropoliami.

Osłabienie pozycji państw narodowych mogło być tylko chwilową zmianą. W dodatku, im mamy większą globalną populację, tym więcej pojawia się państw. W roku 1945 było ich 51, w 2011 aż 193. Co, gdyby większość z tych państw, tak jak Dania, miało wyspecjalizowanych dyplomatów kontaktujących się z wielkim biznesem? Co, gdyby ci dyplomaci na poziomie instytucjonalnym coraz lepiej ze sobą współpracowali? Być może państwa stałyby się wtedy w mniejszym stopniu przedmiotem, a w większym podmiotem globalizacji.

Globalizacja, przynajmniej na razie, potrzebuje państwa tak samo jak korporacji. Państwo zapewnia ład i zaufanie, korporacjom zaś zawdzięczamy komunikację. Jeśli którykolwiek z tych elementów upadnie, pociągnie za sobą całą resztę w czasy raczej smutne i ponure. Dopóki jednak państwa i korporacje współpracują, wciąż mamy szanse na nową lepszą światową koordynację. I z umiarkowanym optymizmem możemy patrzeć w przyszłość.

Autor jest doktorem nauk politycznych, wykładowcą Uczelni Łazarskiego, redaktorem „Nowej Konfederacji" i „Pressji".

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Królestwo Danii niedawno ogłosiło powołanie ambasadora do spraw relacji z wielkimi firmami z branży nowych technologii. – Firmy, takie jak Google, Apple czy Microsoft, stały się nowym typem państw i musimy się z tym zmierzyć – powiedział szef MSZ Danii Anders Samuelsen. Powołał się przy tym również na symulację „Financial Times", który stwierdził, że gdyby Apple i Google były państwami, to należałyby do G20, czyli klubu największych gospodarek świata. „Foreign Policy" w 2016 za najlepszego dyplomatę uznało zaś nie przedstawiciela państwa, tylko Erica Schmidta, prezesa zarządu Google'a.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki