Jacek Saryusz-Wolski, rywal Donalda Tuska. Polski kandydat na szefa RE

Jacek Saryusz-Wolski to proeuropejski polityk w zachodnim wydaniu. W Polsce niezrozumiały.

Aktualizacja: 05.03.2017 10:29 Publikacja: 03.03.2017 23:01

Jacek Saryusz-Wolski, rywal Donalda Tuska. Polski kandydat na szefa RE

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska

Czy można mieć silne przekonania proeuropejskie, a jednocześnie walczyć jak lew o więcej stanowisk w unijnych instytucjach dla obywateli swojego kraju? O więcej głosów w unijnej Radzie? Czy można marzyć o praworządności w swoim kraju, ale jednocześnie nie zgadzać się, żeby Komisja Europejska groziła mu sankcjami, a Parlament Europejski przy każdej okazji biadolił nad stanem demokracji? Czy można chcieć przyjaznych relacji z innym państwem UE, a jednocześnie kwestionować sens zakupu od niego helikopterów? Każdy polityk w Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii bez wahania odpowie „tak". W Polsce jednak trwa plemienna walka, w której tematy europejskie wykorzystywane są jako pretekst do rozgrywek wewnętrznych. I jak popiera się plemię PiS, to trzeba chcieć mniej Europy, a jak plemię PO – to więcej Europy. W tym pierwszym plemieniu trzeba przy każdej okazji stwarzać w Brukseli problemy, bo uległość jest źle widziana. I oskarżać PO o sprzyjanie Niemcom. Dla wrogiego plemienia instytucje unijne są instrumentem walki o powrót do władzy. Zatem każda próba zdyskredytowania rządu jest dobra, bo im mniej jest europejski, tym bardziej Unia powinna go izolować. Napominać, grozić odebraniem głosu, a nawet pieniędzy. Polityk taki jak Jacek Saryusz-Wolski jest w tych warunkach skazany na margines życia partyjnego. Bo dla niego interes partyjny jest drugorzędny, liczy się interes Polski w Europie.

Domniemany kandydat

Europoseł PO jest domniemanym kandydatem PiS na szefa Rady Europejskiej. Świadomie lub nie uczestniczył w rozgrywce, której celem było podważanie pozycji Donalda Tuska na tym stanowisku. Jego byli współpracownicy nie wierzą, że to możliwe. – Przecież on sam w Europejskiej Partii Ludowej (EPL) walczył o poparcie dla Tuska na tym stanowisku w 2015 roku. I dokładnie wie, że nie miałby szans zająć jego miejsca. To zupełnie nie w jego stylu – mówi jeden z nich. Albo też dopuszczają taką możliwość, ale oznacza ona dla nich przekreślenie wyobrażenia o Saryuszu-Wolskim, jakim karmili się przez lata.

Wcale nie dlatego, że flirt byłego ministra ds. europejskich z PiS wydaje się nieprawdopodobny. Saryusz-Wolski w PO należał zawsze do niesformalizowanej frakcji konserwatywnej, nie w sensie narodowo-katolickim, ale poszanowania tradycji i poparcia dla podmiotowej polityki zagranicznej. Należy do dużego grona sierot po PO–PiS, a ponieważ ostatnio w PO funkcjonował raczej na marginesie, mógłby czuć się zachęcony ofertą ze strony rządzącego PiS. Tylko jaką ofertą? Trudno uwierzyć, żeby polityk tak doświadczony, do bólu racjonalny i krytyczny uwierzył, że za udział w tej grze może dostać od PiS propozycję objęcia stanowiska komisarza UE w 2019 roku.

– Jak mógł uwierzyć Gowinowi? Przecież w 2019 to Gowina już w rządzie nie będzie – mówi inny nasz rozmówca, odnosząc się do plotek, że to minister nauki namawiał Saryusza-Wolskiego do udziału w tej grze, przekonując, że w zamian dostałby wymarzone stanowisko. Według tej teorii Saryusz-Wolski nie jest natomiast zainteresowany stanowiskiem szefa dyplomacji.

Niezależność przede wszystkim

Z wykształcenia ekonomista po Uniwersytecie Łódzkim, ukończył też podyplomowe studia europejskie we Francji. Pracę magisterską poświęcił wejściu Wielkiej Brytanii do UE, przez lata uczył studentów spraw europejskich. W nowej Polsce trafiła mu się niebywała szansa, żeby to, czym zajmował się akademicko, mógł wypróbować w praktyce. W 1991 roku został pierwszym pełnomocnikiem rządu ds. integracji europejskiej w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego i funkcję tę pełnił do 1996 roku, w różnych gabinetach. Po czteroletniej przerwie w 2000 roku wrócił do rządu, wtedy premierem był Jerzy Buzek, i został szefem Komitetu Integracji Europejskiej. W 2004 roku został wybrany na eurodeputowanego z listy PO i zasiada w Parlamencie Europejskim nieprzerwanie od tego momentu, czyli już trzecią kadencję. Był wiceprzewodniczącym PE, przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych, szefem polskiej delegacji PO–PSL w Europejskiej Partii Ludowej, wiceszefem Klubu EPL w PE. Obecnie w samym PE żadnych funkcji już nie pełni, jest natomiast wiceprzewodniczącym EPL.

Bezpośredni współpracownicy mówią o nim w samych superlatywach. Ciepły, opiekuńczy, darzący zaufaniem swoich ludzi. Tytan pracy, niezwykle wymagający, ale również w stosunku do samego siebie. W Parlamencie Europejskim, gdzie niezwykle łatwo podwyższyć swoje i tak niezłe uposażenie różnymi kombinacjami kosztów, Saryusz-Wolski nigdy tego nie robił. Swoich asystentów wykorzystywał do pracy merytorycznej, a nie – jak to często bywa u innych – do załatwiania spraw bytowych. Na Polakach, przyzwyczajonych do kapitalistycznego wyzysku, standardy Saryusza-Wolskiego robiły wrażenie.

– Gdy mu powiedziałam, że jestem w ciąży i będę musiała na kilka miesięcy odejść, to następnego dnia przyniósł mi bukiet róż. I momentalnie przestał palić papierosy w moim towarzystwie, choć przedtem czynił to nagminnie – opowiada jego była asystentka. Europoseł PO jest niezwykle rodzinny, szczególnie teraz, gdy urodziły mu się wnuki. Uwielbia o nich opowiadać, pokazuje zdjęcia, poświęca im wiele czasu. To dlatego osoby dobrze go znające wątpią w zainteresowanie stanowiskiem szefa MSZ. Musiałby wyjechać do Polski i pracować na pełen etat, podczas gdy jego dzieci i wnuki mieszkają w Brukseli. Nie mówiąc już o tym, że dla polityka tak ceniącego niezależność i tak głośno wyrażającego swoje zdanie, stanowisko ministra w rządzie PiS byłoby przedsięwzięciem karkołomnym. A trudno zmienić charakter w wieku prawie 70 lat.

Częściowo również z powodów rodzinnych w ostatnich miesiącach mniej angażował się w życie delegacji PO–PSL w Parlamencie Europejskim. Skupiał się na swoich tematach, głównie dotyczących polityki wschodniej, nie zabiegał o stanowiska, choćby przewodniczącego komisji parlamentarnej, a niewykluczone, że miałby na to szanse. Zawsze bowiem uchodził za stronnika obecnego przewodniczącego PO Grzegorza Schetyny. Ale są i inne interpretacje jego wycofania się na margines życia partyjnego. Niechętni mu eurodeputowani PO sugerują, że już od dawna flirtował z PiS, a w PO chodzi swoimi drogami.

– Zachowuje się jak Ujazdowski w PiS – oceniają. Dla nich ostatnia intryga jest tylko potwierdzeniem ich podejrzeń. Na kontach twitterowych widać wyraźnie, kto miał z nim duży problem, np. Róża Thun, Janusz Lewandowski czy Dariusz Rosati. Ale nie tylko oni w delegacji PO–PSL nie darzą sympatią łódzkiego europosła. Gdy był szefem polskiej delegacji w pierwszej kadencji w latach 2004–2009, zyskał sobie wielu wrogów.

– Nie znosi braku przygotowania. Jak ktoś nie jest merytoryczny, to natychmiast traci do niego cierpliwość. I okazuje to – opowiada nam osoba z kręgów PO. Sama zresztą pamiętam, gdy organizował spotkania delegacji PO–PSL z dziennikarzami, to eurodeputowanych traktował jak uczniów, których wywoływał do tablicy i kazał zreferować temat. Delegacja działała profesjonalnie, ale dla polityków takie protekcjonalne podejście było trudne do przyjęcia. Trudno też im było przyjąć, że chadza własnym drogami. – Saryusz-Wolski uważał, że polityka europejska to on. Nie znosił konkurencji na tym polu – opowiada osoba dobrze go znająca.

Saryusz-Wolski nigdy nie czuł respektu przed swoimi partnerami ze starych państw UE. Świetnie zorientowany w problematyce europejskiej, biegle władający angielskim i francuskim, nie miał kompleksów, tak częstych u przedstawicieli nowych państw członkowskich. I nie dawał się zastraszyć. Uważał, ze Polska jest jednym z największych państw UE i musi być traktowana na równi z jej podobnymi. Walczył o więcej głosów dla Polski w negocjacjach nad traktatem lizbońskim w 2007 roku, proponując pierwiastkowy system liczenia głosów. Dawałby on Polsce lepszą pozycję niż proponowany od początku system podwójnej większości. Saryusz-Wolski był wtedy w opozycji, ale nie miał żadnych oporów, żeby w tej sprawie zjednoczyć siły z PiS. Związana z nim zawodowo od lat Ewa Ośniecka-Tamecka pełniła wtedy rolę szerpy, czyli polskiego negocjatora traktatu lizbońskiego, i to ona towarzyszyła na szczytach UE prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i minister spraw zagranicznych Annie Fotydze. Ostatecznie jednak Kaczyński uległ presji innych państw UE, częściowo z powodu swojego słabego charakteru, a częściowo karmiony nieufnością do projektu autorstwa polityka z wrogiej partii. I z forsowania „pierwiastka" zrezygnował. Dla ludzi związanych z negocjacjami po polskiej stronie była to tragedia. Tylko oni rozumieli, że zbyt łatwo prezydent zrezygnował i w przyszłości możliwości wpływania Polski na unijne decyzje będą osłabione.

Innym przykładem braku wyczucia partyjnego u Saryusza-Wolskiego była jego batalia o zapewnienie parytetów geograficznych w nowo tworzonej Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych. Przy władzy była wtedy jego partia, ale Donald Tusk, dziś tak obeznany z zawiłościami UE, wtedy zupełnie nie interesował się unijnymi instytucjami. Nie rozumiał, dlaczego Saryusz-Wolski nalega, żeby w regulaminie tej instytucji był nakaz zatrudniania urzędników według parytetów geograficznych. W czasie jednej z konferencji na pytanie „Rzeczpospolitej", dlaczego tego nie popiera, odpowiedział: „A czy ja jestem biurem zatrudnienia?". Bo dla Tuska, podobnie jak dziś dla rządu PiS, bycie urzędnikiem oznaczało tylko wysokie apanaże i nie widział korzyści dla Polski z tego, że więcej naszych rodaków będzie pracować w Brukseli. Saryusz-Wolski doskonale natomiast zrozumiał, że unijna dyplomacja bez odpowiedniej reprezentacji krajów Wschodu zostanie zawłaszczona przez zachód i południe Europy, a to wpłynie na jej priorytety. Europoseł jest zwolennikiem rozwiązań instytucjonalnych, bo wie, że tylko to, co zapisane jak obowiązek, będzie respektowane. Tusk, krytykowany wtedy przez media, zmusił Radosława Sikorskiego do załatwienia posady zastępcy sekretarza generalnego ESDZ i ambasadora w UE w Kijowie dla Polaka i ogłosił sukces. Dziś ten pierwszy jest na mniej istotnym stanowisku w KE, a ten drugi ambasadorem w nieważnym politycznie Watykanie. Polaków na kierowniczych stanowiskach w ESDZ praktycznie nie ma.

Komisarz?

Jacek Saryusz-Wolski ma 69 lat. Jeśli chciałby sprawować funkcję unijnego komisarza, a na pewno kiedyś do tego dążył, to ma na to ostatnią szansę. Patrząc na jego dokonania, trudno uwierzyć, żeby w tej sprawie poświęcił swoją dotychczasową filozofię uprawiania polityki i świadomie uczestniczył w intrydze PiS. Nie można tego jednak wykluczyć. Tym bardziej że on sam, jak zwykle w chwilach zamieszania wokół jego osoby, milczy.

Magazyn Plus Minus

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy można mieć silne przekonania proeuropejskie, a jednocześnie walczyć jak lew o więcej stanowisk w unijnych instytucjach dla obywateli swojego kraju? O więcej głosów w unijnej Radzie? Czy można marzyć o praworządności w swoim kraju, ale jednocześnie nie zgadzać się, żeby Komisja Europejska groziła mu sankcjami, a Parlament Europejski przy każdej okazji biadolił nad stanem demokracji? Czy można chcieć przyjaznych relacji z innym państwem UE, a jednocześnie kwestionować sens zakupu od niego helikopterów? Każdy polityk w Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii bez wahania odpowie „tak". W Polsce jednak trwa plemienna walka, w której tematy europejskie wykorzystywane są jako pretekst do rozgrywek wewnętrznych. I jak popiera się plemię PiS, to trzeba chcieć mniej Europy, a jak plemię PO – to więcej Europy. W tym pierwszym plemieniu trzeba przy każdej okazji stwarzać w Brukseli problemy, bo uległość jest źle widziana. I oskarżać PO o sprzyjanie Niemcom. Dla wrogiego plemienia instytucje unijne są instrumentem walki o powrót do władzy. Zatem każda próba zdyskredytowania rządu jest dobra, bo im mniej jest europejski, tym bardziej Unia powinna go izolować. Napominać, grozić odebraniem głosu, a nawet pieniędzy. Polityk taki jak Jacek Saryusz-Wolski jest w tych warunkach skazany na margines życia partyjnego. Bo dla niego interes partyjny jest drugorzędny, liczy się interes Polski w Europie.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Czemu polscy trenerzy nie pracują na Zachodzie? "Marka w Europie nie istnieje"
Plus Minus
Wojna, która nie ma wybuchnąć
Plus Minus
Ludzie listy piszą (do władzy)
Plus Minus
"Last Call Mixtape": W pułapce algorytmu
Plus Minus
„Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”: Mięśnie wiecznie napięte