Szukasz miłości, szykuj się na rozwód

Doprowadzają mnie do szewskiej pasji politycy czy osoby publiczne, którzy fotografują się ze swoimi nowymi „wielkimi miłościami" (w rok czy dwa lata po hucznych rozwodach), a jeszcze bardziej irytują mnie bulwarówki, które teksty na ten temat tytułują słowami o „miłościach życia".

Aktualizacja: 04.03.2017 09:17 Publikacja: 02.03.2017 13:05

Szukasz miłości, szykuj się na rozwód

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

I nawet nie chodzi o hipokryzję czy o zwykłą uczciwość (bo słowa te oznaczają, że pierwsza żona nie była miłością i że dwadzieścia kilka lat z nią spędzonych to nie było życie), ale o to, że w ten sposób buduje się nie tylko rozwodową kulturę, ale także poczucie, że celem małżeństwa jest... znalezienie „miłości życia", „drugiej połówki", „idealnego partnera".

Tymczasem to wierutna bzdura. Małżeństwo nie jest – wbrew temu, co niekiedy zdarza się słyszeć – odnalezieniem się dwóch połówek jabłka, ani tym bardziej związkiem dwóch idealnych dla siebie osób, ale... decyzją, by z osobą zdecydowanie nieidealną spędzić całe życie. Decyzja ta zakłada, że nad swoim związkiem, nad jego budowaniem, rozkwitaniem, trzeba będzie ciężko pracować, że trzeba będzie wielkiej zmiany (przede wszystkim we mnie, a nie w mężu czy żonie). Nic nie przyjdzie za darmo, bez wysiłku. Jakby tego było mało, emocje i zakochanie będą przemijać, zacznie – szczególnie, gdy pojawią się dzieci – brakować czasu na celebrowanie randek, kolacji, wychodzenia do kina, a nawet zwykłego rozmawiania. A w pewnym momencie może się okazać, że rozmówcą ciekawszym od żony/męża jest kolega/koleżanka z pracy. I właśnie wtedy jest czas, by pokazać miłość. Miłość, która jest trudem przezwyciężania trudności, a nie ulegania im. Jest wysiłkiem zerwania pewnych relacji i wpisania czasu na rozmowę z żoną do kalendarza, i wreszcie wysiłkiem zmieniania siebie, tak by być lepszym małżonkiem.

Wiem: to strasznie zniechęcające mówić ludziom, że małżeństwo jest wysiłkiem i pracą, że wymaga zaangażowania, ale tak po prostu jest. Jeśli ktoś wmawia ludziom, że mogą przeżyć razem całe swoje dorosłe życie bez wysiłku, bez nerwów, bez zmieniania siebie i bez – to się też czasem zdarza – ustępstw, to zwyczajnie kłamie. A jednym z rodzajów tego wszechogarniającego nas kłamstwa jest budowanie w ludziach przekonania, że małżeństwo zawieramy z „miłością życia", „rycerzem na białym koniu" czy „księżniczką z bajki". Emocje w pierwszym etapie zakochania rzeczywiście eliminują z naszego postrzegania drugiej osoby wszystkie elementy negatywne, ale... gdy zaczyna się zwyczajnie życie, gdy zakochanie zastępuje frustracja, te same emocje wyrzucają z naszego obrazu partnera wszystkie jego cechy pozytywne. I natychmiast się, okazuje, że mąż czy żona już nie są drugą połówką ani miłością życia, ale potworem, który niszczy nam nasze szczęście, rzuca skarpetki na podłogę i wiecznie przekłada moje rzeczy.

Jeśli wbije się nam do głowy, że mamy szukać ideału, to w takiej sytuacji pozostaje tylko... rozwód. I, niestety, coraz więcej ludzi taką drogę wybiera, wierząc (kompletnie absurdalnie), że kolejna osoba będzie lepsza od poprzedniej, że wreszcie trafimy na ten właściwy, specjalnie dla nas stworzony, model... Model, który nie istnieje, bo miłość nie jest związkiem rozdzielonych w niebie połówek jabłka, ale wspólną drogą dwóch, zdecydowanie niedoskonałych osób, z ich zranieniami, bólami i problemami, a także z każdym miesiącem i rokiem lepiej (dla nas) widocznymi wadami.

O tym trzeba mówić i dlatego marzy mi się bulwarówka, w której zamiast „nowych miłości życia" polityków, aktorów, celebrytów czy dziennikarzy będzie się pokazywać „stare miłości życia", żony czy mężów, z którymi ktoś spędził 20, 30, 50 czy 70 lat. Pierścionki zaręczynowe czy obrączki takich osób trzeba pokazywać i od nich się uczyć, jak żyć. A na „nowe miłości" spuścić wstydliwą zasłonę milczenia.

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

I nawet nie chodzi o hipokryzję czy o zwykłą uczciwość (bo słowa te oznaczają, że pierwsza żona nie była miłością i że dwadzieścia kilka lat z nią spędzonych to nie było życie), ale o to, że w ten sposób buduje się nie tylko rozwodową kulturę, ale także poczucie, że celem małżeństwa jest... znalezienie „miłości życia", „drugiej połówki", „idealnego partnera".

Tymczasem to wierutna bzdura. Małżeństwo nie jest – wbrew temu, co niekiedy zdarza się słyszeć – odnalezieniem się dwóch połówek jabłka, ani tym bardziej związkiem dwóch idealnych dla siebie osób, ale... decyzją, by z osobą zdecydowanie nieidealną spędzić całe życie. Decyzja ta zakłada, że nad swoim związkiem, nad jego budowaniem, rozkwitaniem, trzeba będzie ciężko pracować, że trzeba będzie wielkiej zmiany (przede wszystkim we mnie, a nie w mężu czy żonie). Nic nie przyjdzie za darmo, bez wysiłku. Jakby tego było mało, emocje i zakochanie będą przemijać, zacznie – szczególnie, gdy pojawią się dzieci – brakować czasu na celebrowanie randek, kolacji, wychodzenia do kina, a nawet zwykłego rozmawiania. A w pewnym momencie może się okazać, że rozmówcą ciekawszym od żony/męża jest kolega/koleżanka z pracy. I właśnie wtedy jest czas, by pokazać miłość. Miłość, która jest trudem przezwyciężania trudności, a nie ulegania im. Jest wysiłkiem zerwania pewnych relacji i wpisania czasu na rozmowę z żoną do kalendarza, i wreszcie wysiłkiem zmieniania siebie, tak by być lepszym małżonkiem.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów