Pierwsza społeczna encyklika, jaką była „Rerum novarum", ukazała się w bardzo trudnym dla Kościoła okresie. Idee oświeceniowe rozniosły w puch świat konserwatywnych schematów. Kapitalizm, choć pchnął ludzkość na tory przyspieszonego rozwoju, stworzył nowe obszary biedy i wykluczenia. Tragiczna sytuacja robotników wpychała ich w ramiona apostołów antyklerykalnego socjalizmu. Także liberalizujące się państwowości widziały w instytucji Kościoła bardziej konkurenta i wroga, niż – jak do niedawna – sojusznika. W Watykanie musiano więc słyszeć coraz głośniejszy dźwięk ostatniego dzwonka. I rozumieć sygnał z niebios: albo powstanie nowa doktryna, która wytłumaczy katolikom te zawiłe kwestie i uporządkuje świat, albo Kościół zacznie tracić duchowe wpływy i rzesze wiernych.
Z dzisiejszej perspektywy nie czuje się już tej odwagi, z jaką Leon XIII zmierzył się z rzeczywistością, ani nie widać skali wyzwania, w obliczu którego stanął. Dziś wiemy jedno. „Rerum novarum" była wielkim sukcesem, a zawarta w niej ocena świata ukształtowała na dobre jeden z najważniejszych prądów umysłowych kolejnego, jeszcze bardziej koszmarnego niż XIX wiek stulecia.
Co najbardziej interesuje z perspektywy tego tekstu w encyklice? Łagodna zgoda na kapitalizm i nawiązujące do arystotelesowsko-tomistycznej wizji świata postrzeganie funkcji państwa. To ostatnie ma realizować dobro wspólne i wstrzymywać się od łamania prawa naturalnego. Zmian dokonywać ostrożnie i zbytnio nie obciążać obywatela. Chronić rodzinę i bronić praw obywatelskich. Usuwać nadużycia i uchylać niebezpieczeństwa. Skłaniać do stowarzyszania się wokół różnych celów: społecznych, edukacyjnych i religijnych. Wszystko to zamyka owa słynna deklaracja o konieczności sprawowania opieki przez państwo nad „prawnie tworzonymi związkami obywateli". Czyż to nie podana wprost afirmacja korporacjonizmu?
Leon XIII oczywiście nic nowego nie wymyślił. Prędzej można o to posądzać Arystotelesa, który polemizując z Platonem, zdawał się na naturalne instynkty i społeczne potrzeby mieszkańców Hellady. Ale przecież i przed nim korporacjonizm kwitł w najlepsze. Czyż swoistą korporacją nie byli egipscy kapłani Amona, których usiłował złamać (i poniósł klęskę) Echnaton? Czyż korporacjami nie były inne kręgi kapłańskie starożytności, środowiska kupieckie, związki rzymskich kombatantów i stronnictwa cyrkowe w Bizancjum? Europejskie średniowiecze to już triumf korporacjonizmu z cechami, gildiami i zakonami na czele. A przy nich korporacja największa, najbardziej wpływowa, jak dzisiejsze Auchan, Coca-Cola i Google razem wzięte, czyli europejska Hanza. Cóż, państwa były słabe, w ciągłych sporach, monarchowie niebogaci, więc zamożne miasta często miały nad nimi przewagę, zwłaszcza jeśli były sfederowane.
Pośredniowieczna nowożytność odwróciła nieco proporcje na rzecz państw narodowych i monarchii absolutnych. Korporacje zeszły na chwilę do podziemia, by odrodzić się znów w epoce późnego kolonializmu. Czyż korporacją nie była Kompania Wschodnioindyjska, jeden z głównych filarów brytyjskiego imperium? Korporacje budowały Amerykę. Tworzyły potęgę Europy. Zarówno te o stuletnich tradycjach (dziedziczki średniowiecznych cechów), jak i nowe, napędzane siłą kapitału. To one były postrzegane w przededniu „Rerum novarum" jako główne zagrożenie, ale też jako nadzieja. Mógł więc Leon XIII wypowiedzieć im wojnę albo moralnie je oswoić. Wybrał to drugie. Chyba szczęśliwie, bo całkiem niebawem światem miały zacząć rządzić autorytaryzmy i totalitaryzmy, dla których wolne z zasady korporacje stały się naturalnym wrogiem.