Andrzeja Bargiela szybka droga na najwyższe szczyty świata

Dzięki temu, że ma przypięte narty, Andrzej Bargiel jest dużo szybszy niż „zwykły" himalaista i w każdej chwili może uciec przed zmieniającymi się warunkami. Balansuje na granicy śmierci? On sam jest innego zdania.

Aktualizacja: 26.02.2017 16:25 Publikacja: 24.02.2017 18:22

Andrzej Bargiel. Na karku niespełna trzydziestka, a na rozkładzie m.in. zdobyta w rekordowym tempie

Andrzej Bargiel. Na karku niespełna trzydziestka, a na rozkładzie m.in. zdobyta w rekordowym tempie Śnieżna Pantera (pięć najwyższych szczytów byłego ZSRR, w tym widoczny na zdjęciu Szczyt Lenina).

Foto: Fotonova, Jan Wierzejski

O wspinaniu się na Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, albo Pik Lenina mówi jak o przechadzce po Nowym Świecie albo raczej po Krupówkach, bo na co dzień mieszka w Zakopanem. Bywał już na najwyższych szczytach świata, które zdobywał w rekordowym tempie i zjeżdżał z nich na nartach. Wbiegał na Elbrus w trakcie zawodów tak szybko, że potem pomagał sędziom rozstawiać namiot na wierzchołku, a następnie wbiegał raz jeszcze. Ostatnio pokonał Śnieżną Panterę, czyli zdobył pięć najwyższych szczytów na terenie byłego Związku Radzieckiego. Uczynił to w rekordowym tempie, bijąc osiągnięcie Denisa Urubki, który w światowym himalaizmie jest legendą.

Na lekcjach wyglądał przez okno

Opowiadając historię Andrzeja Bargiela, trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w patos. Chłopak z małej wioski, w którego domu się nie przelewało, organizuje wyprawy w najdziksze zakątki świata, bo taki pomysł na życie sobie wymyślił. Self made man, który kiedyś startował w rozpadających się butach, a teraz filmy dokumentalne o jego wyprawach kręci telewizja. A do tego Himalaje, śnieg i walka człowieka z naturą. Nic dziwnego, że kręcą już o nim filmy.

Jak to wszystko osiągnął człowiek, który nie skończył jeszcze nawet 29 lat? Można odnieść wrażenie, że prawie nie śpi, bo jeśli świat jest dla niego za mały, to i doba na pewno za krótka. Kiedy mówi, nie podnosi głosu, oczy ma przymknięte, prawie nie gestykuluje. Nie ożywia się przesadnie. Czy to wynik zmęczenia, bo przecież jest w ciągłym ruchu, czy raczej kwestia charakteru, a może dystansu do wszystkiego, co się wokół niego dzieje?

Ciężko go złapać, ciężko się z nim umówić. Ciężko dostać odpowiedź na esemesa, ale nie dlatego, że zadziera nosa. Czasem nawet jego PR-owcy mają problem, żeby się z nim umówić albo spotkać.

Przyjechał do Warszawy, od rana kilka spotkań, rozmowa, wywiad, potem jeszcze jakieś dwa spotkania, podróż do Krakowa, jeszcze jakieś spotkanie i może wreszcie wieczorem dotrze do Zakopanego. To wszystko dzień po przylocie do Polski i w przeddzień kolejnej podróży. Obywatel świata? Może, chociaż podkreśla, że w swoją podróż wyruszył z małej wsi Łętownia, skąd wyjazd nawet do niezbyt odległego Jordanowa, zwłaszcza zimą, mógł być wyprawą. Może dlatego był taki zawzięty, żeby zrealizować marzenia? Podobno na lekcjach w szkole cały czas wyglądał przez okno. Od prac domowych uciekał. Teraz, kiedy już był w Himalajach, nie ucieka – tylko wraca.

Nie było, że „coś się należy"

Niektórzy jadą w góry, żeby odpocząć, on przyjeżdża z wypraw i słyszy, że ojciec każe mu porąbać drewno. Góralska rodzina? Coś jakby, bo ojciec nie wyobrażał sobie nigdy, żeby synowie mogli go opuścić i wyruszyć gdzieś na koniec świata – choćby do Zakopanego. A tymczasem jeden jest w Tatrach ratownikiem, a drugi – no właśnie – jak by to ojciec powiedział: chodzi na wycieczki.

Ojciec miał inne sprawy na głowie, bo wyżywić i ubrać jedenaścioro dzieci na pewno nie jest łatwo. Kiedy mówi o dzieciństwie, to wpada w tony, których dzisiaj młodzież już może nie zrozumieć. Chcesz się bawić w skakanie na nartach? To zbuduj sobie z kolegami malutką skocznię. Chcesz zjeżdżać na nartach? To wykarczuj sobie kawałek zagajnika. Proste? Chcesz sobie posmarować narty, ale nie stać cię na profesjonalne smary? Złam gromnicę, czyli dużą woskową świecę, i odpal żelazko. Narta będzie hulać, że aż miło. Tak podobno kiedyś zrobił, gdy był zdesperowany. Mama się podobno bardzo zdenerwowała. Rodzice są bardzo wierzący, a gromnica była jeszcze potrzebna do bierzmowania.

– Nie było nas stać na profesjonalny sprzęt. Nie liczyło się nigdy, czy mieliśmy modne rzeczy, nowe modele nart, czy jeździliśmy w modnych miejscach. Liczyło się, żeby móc realizować swoje pasje. Dzieciństwo bardzo... kreatywne, ale dzięki temu nigdy nie było postawy „coś mi się należy". Jeżeli sobie czegoś nie zorganizuję, to nie będę miał. Mnóstwo młodych ludzi uważa, że rodzice powinni im zapewnić start w dorosłość. Największą wartością jest to, że rodzice wychowali jedenaścioro dzieci, wszyscy żyjemy i każde z nas sobie jakoś radzi – podkreśla w rozmowie z „Plusem Minusem".

Zaraz potem dodaje, że podziwia ludzi, którzy żyli kilkadziesiąt lat temu. Nie mieli telefonów, o komórkach nie wspominając, a potrafili się odwiedzać w najbardziej odległych zakątkach kraju. Wysyłali list (albo i nie, jeśli nie znali dokładnego adresu), wsiadali w pociąg (jeśli jechał w dane miejsce) i wyruszali. I spotykali się.

Lepiej i wygodniej

Podczas wypraw „zawierusza" komórkę, nie odpowiada na mejle (jeśli nie musi). Ma od takich spraw ludzi w ekipie, on sam od tego odpoczywa. Uważa, że to nagroda za miesiące poświęcone na organizację wyprawy. To go wyraźnie fascynuje w miejscach, do których dociera. – Tam ludzie są bardziej osadzeni, przywiązani do ziemi. Czasem przecież ciężko wyjść poza dolinę. W biednych rejonach ludzie nie podróżują, tylko uprawiają ziemię, żeby mieć co jeść. Wychowują dzieci, starają się, żeby były zdrowe. Są szczęśliwi, mają jakiś cel, mają przestrzeń, żeby odpocząć. Kiedy nadchodzi wieczór, to tańczą i śpiewają. Społeczności funkcjonują tam bardzo dobrze – opowiada.

Ale jemu nie chodzi tylko o to, żeby zobaczyć, jak mieszkają ludzie w Pakistanie czy Nepalu. Chce dotrzeć do miejsc, do których przeciętny człowiek nie dotrze nigdy, i pokazać to tak, żeby można było obejrzeć to sobie zza biurka. Mówi o sobie, że jest sportowcem i interesują go wyniki sportowe – jednak nie za wszelką cenę, jak zastrzega. To wszystko jest i ma być, przede wszystkim przygodą. A z przygody trzeba wrócić do domu, nawet jeśli celem wyprawy jest Manaslu, Broad Peak czy K2.

– Bicie rekordów to nie jest jakieś przesuwanie granic, ale wynika z mojego stylu działania i techniki – wchodzenia na szczyt i zjeżdżania z niego na nartach. Tak mi jest lepiej, wygodniej. Nie męczę się, śpiąc na dużych wysokościach. Ataki szczytowe staram się załatwiać w jeden dzień. Wtedy warunki są bardziej przyjazne człowiekowi. Nie lubię przebywać za długo na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Może dlatego, że jestem leniwy? (śmiech) Dla mnie liczy się bardziej przygoda niż rekordy. Wyniki osiągam przy okazji – twierdzi.

Najbardziej fantastyczne w jego wyprawach wydaje się to, że zjeżdża na nartach z ośmiotysięczników. Jak to? To tak można? Wchodziło i schodziło już wielu przed nim, może nie jest to codzienność, ale ludzie zdążyli się już przyzwyczaić do takich informacji. Ale zjechać na nartach? To brzmi, jakby szukał dodatkowej adrenaliny, a Bargiel uważa, że to właśnie jest naprawdę bezpieczne. To nie jest zjeżdżanie w ciemno, w przepaść, po ostrych graniach, ale starannie zaplanowany proces.

– Zjazd to jest nagroda po wejściu na szczyt. Po co schodzić? Po to zawsze wychodziłem w góry, żeby z nich zjechać. Schodzenie jest uciążliwe, bo wtedy brnie się w śniegu, często po pas. To może być bardziej niebezpieczne niż zjeżdżanie, bo naciskamy stopami z dużą siłą na małej przestrzeni, co może wywołać lawinę. Nie zjeżdżam w ciemno, tylko planuję linię zjazdu podczas podejścia. Nie mogę sobie spontanicznie pojechać. Jeżeli skaczę z jakiejś skarpy, to wiem, że nie polecę w dół. Jestem przygotowany na różne sytuacje, mam ze sobą 100 m lekkiej liny, raki, czekany, mogę zjeżdżać nawet przewieszonymi ścianami. W Tatrach zjeżdżamy żlebami szerokości człowieka, ale wiemy, że tam pomoc może nadejść w każdej chwili – opowiada.

Dzięki temu, że ma narty, jest dużo szybszy niż „zwykły" himalaista i w każdej chwili może uciec przed zmieniającymi się warunkami, a prognozy pogody ma aktualizowane co godzinę, chociaż nie są to tanie rzeczy. Zdarzyło się podczas zdobywania Śnieżnej Pantery, że przylecieli z ekipą do bazy i usłyszeli, że albo się wyjdzie na szczyt od razu, albo trzeba będzie czekać przez tydzień, bo idzie załamanie pogody i w najbliższym czasie ma spaść śniegu na dwa metry. Wszyscy byli już zmęczeni, najbardziej chcieli wracać do domu, więc Andrzej wziął narty, wyszedł w góry niemal prosto ze śmigłowca i zdobył Chan Tengri. Po raz kolejny szybkość działania mu się opłaciła.

– Wyszedłem i w ciągu 7,5 godziny byłem z powrotem. W bazie było ponad 100 wspinaczy, którzy siedzieli tam sześć tygodni, żeby się wspiąć, i nikt nie wszedł na szczyt. Nie poznałem się z nimi, bo przyleciałem, poszedłem spać, rano wstałem i w południe byłem z powrotem (śmiech) – wspomina.

Z takimi sytuacjami, które stawiają pod znakiem zapytania całą wyprawę, styka się na każdym kroku. Mówi, że stara się nie ryzykować, nie przesuwać swoich granic, ale kiedy trzeba było wejść na Pik Komunizma i okazało się, że cierpi na grypę żołądkową (podobnie jak reszta ekipy), to i tak wyszedł z bazy. Z pierwszego obozu chciał zawracać, ale postanowił spróbować – dotrzeć do obozu trzeciego i tam przenocować, a następnie zaatakować szczyt. Kiedy szedł, zamiast stracić siły, cudownie ozdrowiał. Mówił potem, że ekstremalny wysiłek, któremu się poddał, pomógł zwalczyć infekcję. Może zadziałał tutaj również jego niebywale silny organizm...

Balansuje na granicy śmierci? On sam jest innego zdania, ale przecież sport, hobby, które sobie wybrał, jest niebezpieczny. Sam opowiada, że idąc na Pik Pobiedy, widzi się wystające spod śniegu ciała. Idziesz jednego roku i widzisz nogę. Idziesz za rok i widzisz ją w tym samym miejscu. Nikt ich stamtąd nie zabiera, bo albo nie ma na to pieniędzy, albo rodzina chce, żeby krewny został w górach na zawsze. Takie widoki zostają w pamięci, nawet jeśli bardzo uważasz.

Helikopter prezydenta

Ale nie tylko z pogodą, strachem czy własnym organizmem trzeba się zmagać. Wyprawy w najwyższe góry to także zderzenie z odmienną mentalnością, czasami bałaganem i, co tu dużo mówić, łapówkarstwem. Nic dziwnego, że w pojedynkę nie da się tego przeprowadzić, więc Andrzej Bargiel musi być też świetnym organizatorem i marketingowcem, żeby zdobyć pieniądze. Potem, kiedy już jest w górach, podział jest jasny: on się wspina i zjeżdża, a od logistyki są inni.

A jest nad czym główkować. Raz, podczas zdobywania Śnieżnej Pantery, nie zjawił się człowiek, który miał przeprowadzić całą ekipę przez granicę, i trzeba było jechać kilka dni do innego punktu. W Kirgistanie negocjowali z wojskiem wypożyczenie śmigłowca, bo inaczej w najtrudniej dostępne rejony nie dało się dotrzeć. Pułkownicy w takich odległych od Boga i cywilizacji bazach mogą być wszechpotężni, ale śmigłowiec udało się załatwić.

W Tadżykistanie z kolei jest tylko jeden śmigłowiec, którego na co dzień używa prezydent, i ciężko się wbić przed niego w kolejkę, ale można ten helikopter także wypożyczać do celów komercyjnych. Pod warunkiem, że nie brakuje paliwa, bo i taka sytuacja się zdarzyła.

Jak się wynajmuje prezydencki helikopter w Tadżykistanie? Dzwoni się do pałacu? – Zajęła się tym agencja, którą wynajęliśmy. Oni mają swoje sposoby. Płacimy im za zorganizowanie dotarcia do bazy, kuchni w bazie, jedzenia i wszystkich pozwoleń. Oni biorą to na siebie za konkretne pieniądze – mówi Andrzej Bargiel.

Łapówki też biorą na siebie? Zdobywca Śnieżnej Pantery uśmiecha się i mówi, że z takimi sytuacjami też się spotkał, ale nie osobiście. Agencja bierze na siebie wszystkie sprawy „administracyjne" i załatwianie konkretnych pozwoleń. – Czasem trzeba wręczyć łapówkę. To są kraje funkcjonujące inaczej niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni, i jeśli ktoś powie, że się płaci, to się nie dyskutuje, tylko płaci. Nie do końca wiadomo za co, ale trzeba. Na szczęście sam nie muszę biegać z kopertami – śmieje się Bargiel.

Nieustanna Oktoberfest

Takie wyprawy to przede wszystkim logistyka i dzisiaj, kiedy działają profesjonalne agencje, właściwie każdy może wejść na Mount Everest. Czy w takiej sytuacji wyprawy mają jeszcze sens? Kiedyś to było wykraczanie poza granice ludzkiej wyobraźni, dzisiaj nawet na K2 można wejść trasą przygotowaną przez szerpów. Może wymaga to trochę więcej wysiłku, ale każdy, kto ma odpowiednio dużo pieniędzy i korzysta z tlenu z butli, może tego dokonać.

Nic dziwnego, że w Himalajach miejscami jest jak na pikniku, a gdzie są turyści, tam pojawiają się też atrakcje. Jest tak duży ruch, że cały lodowiec jest zaśmiecony. – Szerpowie puszczali mi filmiki pokazujące, że w bazie, z której wychodzi się na Mount Everest i Lhotse, jest kawiarnia, kafejka, nawet dom publiczny. To jest przerażające, ale tam nieustannie panuje Oktoberfest. Jeśli odpowiednio zapłacisz, to będziesz miał dywan w namiocie, grzejnik, whisky, wino. Dla ludzi z dużymi pieniędzmi to jest forma urlopu. Cała idea zdobywania gór znika – narzeka.

Ale narzeka krótko, jakby mimochodem, to nie w jego stylu. Mówi, że ciężko komuś zabronić realizacji marzeń, ale on stara się takich miejsc i sytuacji unikać. Chce kiedyś wrócić, ale jesienią, kiedy jest zimno i nie ma tylu ludzi. W górach musi być cicho.

Magazyn Plus Minus

O wspinaniu się na Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, albo Pik Lenina mówi jak o przechadzce po Nowym Świecie albo raczej po Krupówkach, bo na co dzień mieszka w Zakopanem. Bywał już na najwyższych szczytach świata, które zdobywał w rekordowym tempie i zjeżdżał z nich na nartach. Wbiegał na Elbrus w trakcie zawodów tak szybko, że potem pomagał sędziom rozstawiać namiot na wierzchołku, a następnie wbiegał raz jeszcze. Ostatnio pokonał Śnieżną Panterę, czyli zdobył pięć najwyższych szczytów na terenie byłego Związku Radzieckiego. Uczynił to w rekordowym tempie, bijąc osiągnięcie Denisa Urubki, który w światowym himalaizmie jest legendą.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami