Andrew Marr: Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy

Na pokładzie królewskiego jachtu Elżbieta II chodziła boso, plotkowała do późna w nocy po oficjalnych wizytach, naśladowała zagranicznych gości, wydawała kameralne kolacje dla kłócących się przywódców Commonwealthu.

Aktualizacja: 25.02.2017 21:40 Publikacja: 24.02.2017 23:01

Andrew Marr: Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy

Foto: Getty Images

Rosjanie zawsze gardzili słabeuszami

Jest 16 kwietnia 1953 roku. Sir Winston Churchill nadal urzęduje przy Downing Street, niedawno umarł Stalin, ukazała się pierwsza powieść o Jamesie Bondzie, Crick i Watson ogłosili podwójną spiralę struktury DNA... a królowa w ulewnym deszczu stoi w stoczni Johna Browna nad Clyde. Uzbrojona w butelkę z czymś, co ma nieprzyjemnie brzmiącą nazwę „imperialne wino", żeby nadać nazwę nowemu statkowi „Britannia". Będzie to osiemdziesiąty trzeci królewski jacht, poczynając od panowania Karola II, nieprzerwana linia drzewa genealogicznego drewnianych statków w stylu holenderskim, wspaniale zdobionych miniaturowych okrętów wojennych, parowców kołowych i obitych stalą łodzi.

Ten nowy w niczym nie przypomina popularnego wyobrażenia jachtu. Jest raczej jak dziecinny rysunek statku o prostych liniach, z jednym wysokim kominem i trzema masztami. W strugach deszczu królowa mówi trzydziestu tysiącom szkockich stoczniowców, ich rodzinom i szefom, jak wiele znaczyła dla jej ojca budowa statku: „Był przekonany równie mocno jak ja, że jacht nie jest luksusem, tylko stanowi konieczność dla głowy Commonwealthu, bo dla poszczególnych państw tej wspólnoty morze nie stanowi bariery, ale jest naturalną i niezniszczalną autostradą". Butelka się tłucze, tłum wiwatuje, słychać mroczne podmuchy narodowego hymnu.

Gust Elżbiety

Tak więc od samego początku los „Britannii" i Wspólnoty Brytyjskiej zdawały się ściśle związane. Jak zauważył później książę Filip, był to pierwszy królewski jacht naprawdę oceaniczny. Konieczność zastąpienia nowym statkiem ostatniego z trzech kolejnych o nazwie „Victoria and Albert" omawiano już przed wojną, w 1951 roku temat podjął Jerzy VI. Nad Wielką Brytanią leżały wówczas dwa cienie: powojenna bieda i coraz bardziej przybierająca na sile zimna wojna. W rezultacie trochę przycięto oryginalne przedwojenne plany – sam król życzył sobie, żeby jacht był mniejszy – i królewski jacht zaprojektowano w ten sposób, by podczas ewentualnej wojny mógł być przekształcony w pływający szpital. Przy wadze niemal sześciu tysięcy ton i dwóch parowych silnikach turbinowych o sile dwunastu tysięcy koni mechanicznych jacht miał stosunkowo małą moc. Mimo powojennych ograniczeń zabrano się do budowy „Britannii" częściowo w nadziei, że morska podróż poprawi samopoczucie chorego króla, podobnie jak wizyta w Afryce Południowej na okręcie wojennym tuż po wojnie. Umarł jednak na długo przed tym, nim ukończono budowę „Britannii". Wszyscy, których interesuje gust królowej, powinni zwiedzić „Britannię", która jest teraz zacumowana w dokach Leith w Edynburgu i udostępniona publiczności. Umeblowanie swoich pałaców i zamków królowa odziedziczyła, a to wybrała osobiście przy entuzjastycznej pomocy księcia. Wszystko znane było milionom przedstawicieli klasy średniej w latach pięćdziesiątych: „Britannia" reprezentuje czyste linie bezpretensjonalnego wystroju w stylu skandynawskim, wygodne, proste krzesła i łóżka. Nigdzie nie widać przykładów cięższego, bardziej ozdobnego stylu poprzednich generacji, nie ma kolorów ciemnoczerwonych, złoceń, ciężkiego dębu czy agresywnych wzorów. Biurko królowej do pracy oświetlone prostą lampą jest niewielkie i funkcjonalne. W sypialni księcia widać męską prostotę upodobań oficera marynarki.

Po przeszło czterdziestu latach, kiedy jacht kończył długą służbę, też był wypełniony darami i zebranymi po drodze kuriozami, od kości wieloryba znalezionej na plaży przez księcia Filipa i arabskich mieczy ceremonialnych po dzidy z mórz południowych i rzeźbione laski praktycznie zewsząd. Odnosi się ogólne wrażenie wygody i spokoju, nie monarszej wspaniałości. Pojawiają się przejawy wielkości – chociażby specjalna komora dla bentleya, który na brzeg wyładowuje dźwig, czy niemal wenecka elegancja szalupy – ale w całości ta wersja królewskiego jachtu bardziej przypomina załadowany na statek duży wolno stojący dom z angielskich hrabstw wokół Londynu niż pływający pałac. Jeden z polityków, który płynął „Britannią", miał wrażenie, że na jachcie jest „przytulnie, co pasuje do charakteru królowej. To nie jest miejsce nasycone wielkością. Nie jest to miejsce na snucie wielkich myśli".

Królewski jacht odegra znaczącą rolę w historii panowania Elżbiety II – w każdym razie w większej części tego panowania. Ale od pierwszego dnia „Britannii" przeskoczymy teraz do ostatniego. Jest 11 grudnia 1997 roku. Tym razem nie Glasgow, tylko Portsmouth. Dziś nie pada deszcz, dzień jest chłodny, bezchmurny. Tony Blair sprawuje władzę jako laburzystowski premier i po decyzji podjętej przez poprzedni konserwatywny rząd „Britannia" zostaje wycofana z obiegu. Obecnych jest dwunastu członków rodziny królewskiej, królowa jako ostatnia opuszcza statek, który przez czterdzieści cztery lata nazywała domem.

„Britannia" nadal wygląda dobrze z tym swoim granatowym kadłubem, łopoczącymi flagami, błyskiem mosiądzu. Orkiestra Królewskiej Piechoty Morskiej gra „Życie na falach oceanu". Królowa wydaje się zapłakana. Ten statek wiózł ją i innych członków rodziny w 968 oficjalnych podróży po całym świecie. Na pokładzie podejmowano zadziwiającą liczbę prezydentów, premierów i innych notabli. Od tamtego deszczowego dnia w 1953 roku jacht przepłynął 1 087 623 mile morskie, zawinął do ponad 600 portów w 135 krajach.

Na pokładzie „Britannii" królowa chodziła boso, plotkowała do późna w nocy po oficjalnych wizytach, naśladowała zagranicznych gości, wydawała kameralne kolacje dla kłócących się przywódców Commonwealthu. Dla osób towarzyszących jej w podróży ostatnie godziny dnia na pokładzie były często najbardziej fascynujące. Jak opowiada jeden z gości: „Zrzucała pantofle i przy kieliszku whisky zaczynało się: «Widziałeś? Widziałeś to? Ten człowiek dość niepewnie trzymał się na nogach»". W takiej intymnej atmosferze królowa często szła na długi samotny spacer po jakiejś odległej wyspie. Jeśli odwróciła się w pierwszej czy drugiej minucie, znaczyło to, że chce mieć towarzystwo i ktoś powinien pójść z nią na te niezwykłe chwile szczerych ploteczek, w przeciwnym razie udawała się na spacer sama.

„Britannia" rzeczywiście była oceanicznym schronieniem. Królowa powiedziała, że pałac Buckingham to miejsce pracy, zamek Windsor jest miejscem na weekendy i niektóre wizyty państwowe, Balmoral i Sandringham to wakacje (przerywane co prawda pracą i przyjmowaniem gości), a królewski jacht daje możliwość pełnego odprężenia. Według jednego z królewskich służących królowa stwierdziła kiedyś, że jest to dla niej jedyny prawdziwy odpoczynek w ciągu roku. „Wchodzę na pokład po zakończeniu długiego letniego sezonu absolutnie wyczerpana i nie zobaczycie mnie przez kilka dni, ale po dwóch tygodniach mogę zejść na ląd w Aberdeen sprężystym krokiem, gotowa na następny rok".

Na pokładzie panuje dość luźna atmosfera. Załoga składa się z rekrutów marynarki, którzy zgłaszają się na ochotnika. Szybko uczą się nowego porządku obowiązującego na jachcie, nie najmniej ważne jest tu poruszanie się w butach sportowych, jeśli na pokładzie znajduje się rodzina królewska, żeby jej nie przeszkadzać. Uczą się nie przyglądać królowej podczas pracy, a ona po jakimś czasie zna imiona niemal wszystkich i bardzo się interesuje ich losami i rodzinami. Byłaby zaniepokojona, gdyby ktoś z nich podejmował niepotrzebne ryzyko. Zapytany, kogo przyjmuje się na członka załogi jachtu, jeden z oficerów odpowiada: „Były tylko dwa pytania: czy był karany i czy ma poczucie humoru. Jeśli na pierwsze pytanie ktoś reaguje śmiechem, to nie trzeba już zadawać drugiego".

Dzieci królowej spędzały miesiąc miodowy na pokładzie „Britannii", a ona wraz z mężem korzystała z jachtu, by odwiedzić kilka najbardziej niedostępnych miejsc na planecie, maleńkie wysepki należące do Wspólnoty Brytyjskiej, bo w inny sposób nie dałoby się złożyć tu wizyty państwowej. „Gdziekolwiek się znajdziemy, ludzie przychodzą popatrzyć na królową, pełno jej też w lokalnych gazetach i dziennikach telewizyjnych. Roztacza taką niezwykłą aurę", mówi jeden z wyższych oficerów. Wizyty państwowe zwykle zaczynały się o ósmej rano, bo ważne było zakotwiczenie jachtu przed nadejściem porannych wiatrów. Rodzina królewska schodziła na ląd o dziesiątej na szereg oficjalnych spotkań, obiadów, podwieczorków, tańców, przemówień i inauguracji, wracała na jacht o piątej po południu, żeby się przygotować do oficjalnej kolacji na pokładzie „Britannii" dwie godziny później. Mogło tu zasiąść pięćdziesięciu ośmiu gości, królowa siedziała przy owalnym stole na podwyższeniu, niżej były dwa długie stoły o nazwach Wiktoria i Albert. O dziewiątej przychodzi na spotkanie kolejnych dwieście pięćdziesiąt osób; każdy gość jest witany osobno, a przyjęcie trwa do chwili, gdy orkiestra piechoty morskiej da sygnał do odwrotu o dziesiątej trzydzieści. Za pięć jedenasta prezydent lub lokalny lider schodzi na brzeg, a dowodzący kontradmirał wydaje rozkaz przez prowadzącą do maszynowni tubę, by powoli ruszać. Taka praktyka pozwalała odwiedzić znaczną liczbę krajów w stosunkowo krótkim czasie. Książę Filip na przykład zdołał złożyć wizyty w ośmiu krajach karaibskich w ciągu jedenastu dni.

Zachwyt Jelcyna

Na królewskim jachcie doszło do wielu niezapomnianych sytuacji. Żaden z uczestników nie zapomni bankietu, jaki wydała królowa na pokładzie „Britannii" na cześć prezydenta Jelcyna w Sankt Petersburgu. Jelcyn nie był pierwszym, który zauważył, że wino podawane na takich przyjęciach, choć zazwyczaj doskonałe, nalewane jest do przygnębiająco małych kieliszków. W czasie bankietu szczególnie nalegał na nieustanne dolewanie wina i w pewnym momencie zaczął zadręczać królową pytaniem, czy ma się ubiegać o reelekcję. Normalnie królowa bardzo się stara unikać politycznych komentarzy, ale tamtego wieczoru w końcu odwróciła się i popatrzyła na niego surowo. „Panie prezydencie, z tego, co pan powiedział, wynika, że na pewno pan wystartuje". Zachwycony wybuchnął śmiechem.

Zgodnie z tradycją na takich bankietach nie wygłasza się mów, ale Jelcyn zdawał się nie przejmować protokołem. Później uczestnicy kolacji podskoczyli z przerażenia, słysząc dźwięk przypominający wybuch granatu. Po wielkim huku posypało się szkło – to Jelcyn walnął pięścią w stół, zanim wstał, by wygłosić długą mowę po rosyjsku. Królowa odpowiedziała wymownym milczeniem. Kiedy ostatni goście wytoczyli się w noc, „Britannia" popłynęła dwie mile w dół rzeki, mijając zatopione łodzie podwodne i statki handlowe. Nie było odpowiedniego oświetlenia, jeśli nie liczyć tego, co Rosjanie nazywali „pokazem fajerwerków", podczas którego strzelały przestarzałe haubice. Wypłynięcie na pełne morze trochę komplikował fakt, że niewyjmujący papierosa z ust rosyjski pilot nie był pewien, czy port znaczy w lewo, a starboard w prawo, czy odwrotnie.

Nie taki zły interes

Królowa podejmowała też na pokładzie „Britannii" wszystkich żyjących za jej czasów amerykańskich prezydentów. Ronald Reagan zaskoczył wszystkich, mówiąc głośno na samym wstępie, że teraz ma AIDS i ze słowami „po jednym dla każdego" dotknął uszu. [Hearing aid to po angielsku aparat słuchowy]. Inne wieczory na pokładzie „Britannii" to na przykład niezbyt przyzwoite rywalizacje i przepychanki liderów Commonwealthu, którzy zebrali się na spotkanie głów państw u wybrzeży Cypru, i niezwykle udane wizyty na Karaibach. Podczas jednej z nich książę Filip z powagą ściskał dłonie i uprzejmie konwersował z setkami gości z Antigui, w tym także z miejscowym mężczyzną gigantycznego wzrostu, który przybył ze swoją niewysoką, ale mocno zbudowaną żoną. „Czym się pan zajmuje?" – zapytał książę. Górujący nad księciem tubylec popatrzył na niego zimno i odpowiedział obojętnie: „Kokainą". Książę Filip, który rzadko zapomina języka w gębie, był zszokowany i zapytał swoich sekretarzy, jak mogło dojść do tego, że na pokład zaproszono dilera narkotyków. Usłyszała to żona tego człowieka. „Nie, diuk, to nie kokaina, tylko kuchnia, mamy restaurację".

Teraz, kiedy „Britannia" już nie pływa,, wiele mniejszych państewek Commonwealthu już nigdy nie przeżyje ważnej królewskiej wizyty. Nie zrobi to większego wrażenia na twardych monetarystach ze skarbu państwa, szczególnie w trudnych czasach. Przed emeryturą „Britannii" jej załoga składała się z 260 marynarzy, w tym 178 zatrudnionych na stałe, dwudziestu sześciu członków orkiestry. Stało się to kłopotliwe dla marynarki. Kiedy „Britannię" spuszczono na wodę w 1953 roku, marynarka królewska była trzecią co do wielkości flotą świata; kiedy wycofano ją z obiegu, flota liczyła około trzydziestu okrętów. Jacht królewski rzucał się w oczy nie tylko dlatego, że jego utrzymanie stawało się coraz droższe. Łatwo można było wyliczyć proporcję kosztów i korzyści, nawet jeśli odsunęłoby się na bok cały Commonwealth i inne polityczne role. Od 1990 do 1995 roku „Britannię" wykorzystywano coraz bardziej intensywnie do promowania brytyjskiego handlu; w tym okresie jacht odbywał ponad sześćdziesiąt takich misji rocznie. Od Bliskiego Wschodu do Stanów Zjednoczonych dyrektorzy i prezesi firm byli zapraszani na pokład na spotkanie z przedstawicielami firm brytyjskich, często elektronicznych, inżynieryjnych i finansowych.

„Odpływaliśmy dwadzieścia mil od brzegu, żeby nie działały ich komórki, i już byli nasi", wspomina jeden z oficerów. Choć wiele firm ma powody, by znać skuteczność tych misji, trudno przeliczyć je na konkretne sumy. Jedno ostrożne wyliczenie stwierdza, że w ciągu trzech lat brytyjskie firmy podpisały umowy wartości 2,3 miliarda funtów, a podatki, które wpłynęły do skarbu państwa, wyniosły około siedmiuset milionów funtów rocznie. Zważywszy, że jacht kosztował rząd około stu milionów rocznie, nie wydaje się to złym interesem.

Mimo wszystko wiele osób uważało, że dalsze pływanie „Britannii" nie ma już sensu. Jeden z urzędników stwierdził, że chociaż jacht był cudowny, „uważam osobiście, że trzeba było z tym skończyć, takie same korzyści można odnieść, wynajmując jakiś statek na tydzień lub dwa. To była bardzo kosztowna operacja, czerwone teczki wożone z Londynu co dwa tygodnie helikopterem, a w nich błahe, rutynowe sprawy, orkiestra piechoty morskiej i tak dalej". To samo źródło dodaje jednak, że potrzeba prywatności u królowej widoczna była nawet na pokładzie. „Dopóki się tego nie zobaczy, nie zdaje sobie człowiek sprawy, że w tej pracy nieprzestrzegane są żadne prawa człowieka; nawet na pokładzie «Britannii» panowała pewna nerwowość, że obok zaraz się znajdzie jakiś drugi statek". W końcu z tymi fotografiami królewskich dzieci i pamiątkami z dzieciństwa jacht przypominał „zwykłą wakacyjną chatę, tyle że był to statek".

Po wybuchu wojny na Falklandach w kwietniu 1982 kontradmirał sir Paul Greening dowodzący wówczas „Britannią" upierał się, że powinna zostać wysłana w rejon konfliktu do ewakuacji rannych. Przegłosowano go, po części z powodu tego, że jacht używa specjalnego oleju jako paliwa, a po części z obawy, że byłby zbyt łakomym celem dla Argentyńczyków. Ta decyzja podważyła historyczne przesłanki istnienia królewskiego jachtu, a dziesięć lat później zaczęły się nad nim gromadzić czarne chmury. W latach dziewięćdziesiątych jacht był zbyt stary na modernizację i wzmocnienie. Jeden z byłych wysokich rangą dworzan powiedział: „Jacht był już u kresu wędrówki, pełen azbestu, ze starymi turbinami, to jakby ktoś chciał jeździć Silver Ghost [typ rolls-royce'a] w dzisiejszym świecie. Był uroczy, piękny, ale praktycznie się skończył". Marynarka zaproponowała rządowi Johna Majora układ: zapłacą połowę kosztów utrzymania jachtu, pięć milionów potrzebnych na żołd dla załogi, jeżeli dwa zainteresowane ministerstwa, Spraw Zagranicznych i Handlu, pokryją resztę. Ministrowie Douglas Hurd i Michael Heseltine odmówili.

Ma pan półtorej minuty

Heseltine wszedł na pokład w Helsinkach tuż po wizycie Jelcyna w październiku 1994 roku. Według jednej wersji zapytał kontradmirała sir Roberta Woodarda, dowódcę „Britannii", ile czasu im zajmie dojście na spotkanie z królową. Półtorej minuty, odpowiedział Woodard. W porządku, powiedział Heseltine, ma pan półtorej minuty, by uzasadnić istnienie „Britannii". Woodard oznajmił, że to nie ma sensu, skoro gabinet najwyraźniej już podjął decyzję, żeby się pozbyć jachtu, nie mógł się jednak oprzeć, żeby nie dodać, że to kura znosząca złote jaja, a jeśli ma się takie stworzenie, głupotą wydają się kłótnie, kto ma płacić za karmę. „Całkiem sprytne", zareagował Heseltine, ale nie ocalił „Britannii".

W Whitehallu i w pałacu Buckingham toczyły się długie dyskusje o możliwym następcy statku. Niektórzy opowiadali się za „jachtem narodowym", zdolnym połączyć promocję biznesu z królewskimi tournée, „całkiem rozsądna rzecz, którą moglibyśmy wyprodukować", jak twierdził jeden z dyskutantów. Pomysł jednak nie zdobył wystarczającego poparcia od ewentualnych sponsorów z sektora prywatnego. Co więcej, ani „królowa, ani książę Filip nie mieli naprawdę serca do tego pomysłu", mówi jeden z urzędników. Kochali stary jacht, ale nie mieli ochoty walczyć? z ministrami o nowy. Książę Filip stwierdził bez ogródek, że decyzja o zlikwidowaniu jachtu była niesłuszna; statek był „jak dzwon", książę nie wątpił, że z nowymi silnikami mógłby jeszcze pływać przez pół wieku. W końcu jednak książę ugiął się przed koniecznością polityczną.

A więc, żegnaj „Britannio". Kura nadal dobrze wygląda, ale to tylko spryt wypychacza. Jest błyszczącym, nieruchomym muzeum, zacumowanym w porcie Leith, w Edynburgu. Teraz jacht cieszy się u cudzoziemców niemal taką samą popularnością jak za życia.

Fragment książki Andrew Marra „Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy", w tłumaczeniu Hanny Pawlikowskiej-Gannon, ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rosjanie zawsze gardzili słabeuszami

Jest 16 kwietnia 1953 roku. Sir Winston Churchill nadal urzęduje przy Downing Street, niedawno umarł Stalin, ukazała się pierwsza powieść o Jamesie Bondzie, Crick i Watson ogłosili podwójną spiralę struktury DNA... a królowa w ulewnym deszczu stoi w stoczni Johna Browna nad Clyde. Uzbrojona w butelkę z czymś, co ma nieprzyjemnie brzmiącą nazwę „imperialne wino", żeby nadać nazwę nowemu statkowi „Britannia". Będzie to osiemdziesiąty trzeci królewski jacht, poczynając od panowania Karola II, nieprzerwana linia drzewa genealogicznego drewnianych statków w stylu holenderskim, wspaniale zdobionych miniaturowych okrętów wojennych, parowców kołowych i obitych stalą łodzi.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki