Bogusław Chrabota: Dlaczego bitcoina nie ma w mitach

Właściwie wszystko, co wymyślili twórcy science fiction, było już wcześniej w mitach. W tym sensie panowie Lucas, Scott, Cameron czy pisarze, jak nasz Stanisław Lem, niczego nowego nie wymyślili. Podróże na odległe planety, lewitujący mędrcy, uskrzydleni ludzie, a nawet płonące miecze – to wszystko już było, jak nie u Greków czy Majów, to w Starym Testamencie. Czego definitywnie nie wymyślili starożytni, to bitcoin, pieniądz oderwany od jakiegokolwiek parytetu, waluta będąca jedynie obciążeniem pamięci komputera.

Aktualizacja: 18.02.2018 14:16 Publikacja: 16.02.2018 14:00

Bogusław Chrabota: Dlaczego bitcoina nie ma w mitach

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

To się nie mieściło w granicach wyobraźni nawet twórcom mitów.

Ale zacznijmy od początku. Odkąd istniał pieniądz, zawsze stała za nim jakaś realna wartość. Mniej ważne, jak wyglądał (za chińskiej dynastii Zhou pieniądz miał kształt miecza); istotny był kruszec, z jakiego go wykonano, bądź gwarancja wymiany na określone dobra materialne. Mógł więc być ziarnem kakaowca, węzłem na sznurku czy muszelką. Ważne było, że istniało instytucjonalne poręczenie, że można go wymienić na chleb, owoce, zwierzę czy niewolnika. Dość szybko odseparowano wartość od jej materialnego nośnika. Zanim powstały pieniądze papierowe, już Fenicjanie wymyślili rozliczenia bezgotówkowe. Bankierzy z Tyru czy Sydonu wystawiali zapisywane na glinianych tabliczkach potwierdzenia stanu zdeponowanych u nich środków, które wykorzystywano do – głównie międzynarodowego – handlu. W ten sposób kupcy unikali ryzyka rabunku, a ich kontrahenci mogli odzyskać kruszec w rozsianych po świecie faktoriach. Po Fenicjanach praktykę tę przejęli Żydzi i Ormianie, po nich templariusze, genueńczycy, wenecjanie, i tak do naszych czasów.

Od tamtych ojców założycieli pochodzi współczesny system bankowy i odpowiednik dawnych kwitów – zaszyfrowany w kartach płatniczych pieniądz elektroniczny. Czy jednak całkiem elektroniczny? Właśnie tu jest pies pogrzebany. Karta płatnicza to znów tylko nośnik, który reprezentuje kwoty w realnej walucie, niewiele w gruncie rzeczy różniącej się od tamtej, z czasów fenickich. Nawet jeśli nie stoi za nią parytet kruszcu, to realna siła nabywcza, wyrażająca się w konkretnej jednostce wartości.

Czy bitcoina – i inne tzw. kryptowaluty – można więc porównać z tradycyjnym pieniądzem? Po pierwsze, nie ma swojego źródła w konkretnym banku emisyjnym. Nie jest więc walutą autoryzowaną przez państwo, jak na przykład amerykański dolar, czy związek państw, jak choćby euro. Skoro tak, to nie może być przedmiotem celowej aprecjacji czy deprecjacji, czym (jak kiedyś władcy psujący jakość kruszcowej monety) z uporem zajmują się banki centralne i rządy państw. Jednak wartość kryptowalut jest – jak wiemy – również zmienna. Bitcoin od swego powstania miał okresy geometrycznego niemal wzrostu. W sierpniu 2010 roku kosztował niewiele więcej niż 6 amerykańskich centów, by już osiem miesięcy później osiągnąć równowartość 1 dolara. Ale to wzrost ledwie 20-krotny. Szaleństwo miało się zacząć dopiero później. W kwietniu 2013 roku wartość bitcoina przekroczyła 250 dolarów, a po ośmiu miesiącach 1200 dol. Jednak prawdziwą erupcję wartości kryptowaluty zafundował nam zeszły rok i to on jest odpowiedzialny za faktyczny wymiar psychozy. Sierpień 2017 – 4700 dol., październik – 7000, listopad – 8200. Szczyt notowań nastąpił 17 grudnia, kiedy bitcoin osiągnął poziom 20 000 dolarów. I to był moment, kiedy świat zaczął trzeźwieć. Instytucje nadzoru finansowego wydawały kolejne alarmistyczne komunikaty, eksperci ostrzegali o pęczniejącej bańce i przypominali kolejne szaleństwa inwestycyjne.

Świat chyba zrozumiał, że za bitcoinem nie stoją instrumenty regulacyjne, jakimi obudowana jest tradycyjna waluta, ale zwykłe mechanizmy inwestycyjne. Czyżby wyznawcom spadły wreszcie łuski z oczu? Zrozumieli, że bitcoin to nie żaden pieniądz, tylko niebezpieczna, grożąca bankructwem zabawa inwestycyjna? Nie wszystkim. W wielu krajach bitcoin jest wciąż traktowany jako odpowiednik pieniądza. W Niemczech, Szwajcarii czy Finlandii można nim dokonywać transakcji. W innych krajach od operacji związanych z bitcoinem płaci się podatki. Ale są też państwa, w których kryptowaluta jest zakazana. I mimo że wciąż nie brakuje teoretyków, którzy udowadniają, że bitcoin to gwarantowana deflacja, większość świata tylko czeka, kiedy ten domek z kart się rozsypie. Pęknie mieniąca się bańka mydlana i sacrum – w asyście wielu ofiar – przejdzie w stan profanum. Dlatego bitcoin nie pojawił się w dawnych mitach. Za to nie ma gwarancji co do przyszłości.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To się nie mieściło w granicach wyobraźni nawet twórcom mitów.

Ale zacznijmy od początku. Odkąd istniał pieniądz, zawsze stała za nim jakaś realna wartość. Mniej ważne, jak wyglądał (za chińskiej dynastii Zhou pieniądz miał kształt miecza); istotny był kruszec, z jakiego go wykonano, bądź gwarancja wymiany na określone dobra materialne. Mógł więc być ziarnem kakaowca, węzłem na sznurku czy muszelką. Ważne było, że istniało instytucjonalne poręczenie, że można go wymienić na chleb, owoce, zwierzę czy niewolnika. Dość szybko odseparowano wartość od jej materialnego nośnika. Zanim powstały pieniądze papierowe, już Fenicjanie wymyślili rozliczenia bezgotówkowe. Bankierzy z Tyru czy Sydonu wystawiali zapisywane na glinianych tabliczkach potwierdzenia stanu zdeponowanych u nich środków, które wykorzystywano do – głównie międzynarodowego – handlu. W ten sposób kupcy unikali ryzyka rabunku, a ich kontrahenci mogli odzyskać kruszec w rozsianych po świecie faktoriach. Po Fenicjanach praktykę tę przejęli Żydzi i Ormianie, po nich templariusze, genueńczycy, wenecjanie, i tak do naszych czasów.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów