I oto znów, nie wiedzieć kiedy, przyszła połowa lutego i dłuższe dni – w tym ten jeden, niezwykły. I znów przychodzi nam zastanawiać się, co jeszcze można zaprojektować w kształcie serduszka prócz kartek z życzeniami, naklejek, wstążeczek, bombonierek, balonów i świec. Neony i jadłospisy znów migają karminową czerwienią, na przystankach znów tłoczno od młodzieńców międlących pojedynczą różę (obowiązkowo w celofanie i łodyżką w górę), a pani Agata Młynarska w redagowanym przez siebie miesięczniku sieci mydlarni namawia do obchodów (i zakupów) z żarem, od którego topnieją pomadki. No tak: jak co roku nadeszło święto kwiaciarzy, restauratorów i sprzedawców konfekcji papierowej – nie, wróć, Święto Zakochanych: walentynki.
Wyśmiewanie się zeń to jak wyważanie drzwi otwartych, bo kto w końcu, prócz wyżej wymienionych cechów, traktuje je poważnie? O św. Walentym Rzymskim, patronie chorych na epilepsję, do której porównywano (niebezzasadnie) stan urzeczenia i zakochania, pamięta mniej jeszcze osób niż o św. Mikołaju z Miry – i nie zmieni tego tuzin artykułów w gazetkach parafialnych. Nie warto zbyt angażować się w spór z walentynkami i dlatego, że można wtedy wylądować w gronie polemistów dość podejrzanej konduity, w dodatku groteskowych przez swoją nieskuteczność. Próbują z nimi przecież walczyć imamowie irańscy i narodowcy rumuńscy: pierwsi promują w miejsce obchodów 14 lutego staroperskie święto miłości Sepandarmazgan, drudzy – dackie Dragobete, pomstując przy tym na zepsucie zachodniego świata – i nie słychać, by odnosili jakieś szczególne sukcesy.
Święto ze stojaka
Pół biedy z samymi walentynkami: większość obserwatorów skłonna jest uznać je za podręcznikowy przypadek „święta komercyjnego", stworzonego przede wszystkim ze względu na nadzieję osiągnięcia zysków, między innymi – z wysyłanych wówczas kartek pocztowych. Związki Święta Zakochanych z rozkwitem zjawiska piśmienności i korespondencji są wyjątkowo łatwe do prześledzenia: pierwsze „walentynkowe karty korespondencyjne", z drukowanymi czterowierszami częstochowskiej urody i sporej jak na owe czasy śmiałości, zaczęły krążyć na Wyspach Brytyjskich w drugiej ćwiartce XIX wieku, rychło podbijając też Stany. Również jednak dziesiątki innych świąt – od Dnia Sekretarki po Dzień Dziadka – często określane są w USA mało przychylnym terminem Hallmark Holiday od nazwy koncernu, który od przeszło stu lat specjalizuje się w produkowaniu kart pocztowych na wszelkie możliwe okazje.
W każdej większej księgarni i supermarkecie amerykańskim natknąć się można na długie stojaki z setkami widokówek zawierających życzenia z okazji Dnia Szefa, świąt religijnych i plemiennych, Dnia Świętego Patryka i Święta Niepodległości – żaden regał nie ukaże jednak w pełni potencjału firmy, która opatentowała przeszło pół miliona wzorów życzeń. Hallmark, określany czasem cierpko mianem „General Motors amerykańskich emocji", wie, że walentynki należą do kół zamachowych sukcesu: liczba kartek wysyłanych rokrocznie w USA z tej okazji sięga 200 milionów, przeciętny obywatel Stanów wydaje zaś 14 lutego (oczywiście, nie tylko na znaczki) grubo ponad sto dolarów, przy czym kwota ta co roku rośnie.
Mniejsza o zyski. Można się domyślić, że niepokój sporej liczby obserwatorów, niekoniecznie tak radykalnych jak imamowie czy polscy neopoganie (bezskutecznie propagujący w miejsce walentynek warsztaty z poliamorii w Noc Kupały), budzi sama możliwość wykreowania nowego obrządku, stworzenia obyczaju właściwie z niczego. Obyczaju żywego, dynamicznego, w pewnych środowiskach (licealiści czy lemingi) praktycznie powszechnego, który w związku z tym wydaje się stanowić część „odwiecznego porządku świata". A przecież przynajmniej w polskich warunkach obecny jest (jeśli nie liczyć jakichś inicjatyw entuzjastycznych nauczycieli angielskiego za głębokiej komuny) od kilkunastu, może 20 lat. Jak to się ma do naszego przekonania o fundamentalnym znaczeniu tradycji – zjawiska, którego sama nazwa bierze się od łacińskiego traducere, czyli „przekazywania" (w domyśle – wartości i wzorców) z pokolenia na pokolenie?