Walentynkowa tradycja: zrób to sam

W dziedzinie tradycji zagościła u nas formuła szwedzkiego stołu. Możemy wieszać bombki na „niemieckim drzewku", nosić w zapusty śledzia na kiju, a zarazem uprzejmie wymawiać się od awansów lobby cukierniczo-kwiaciarskiego, usiłującego zrobić interes roku w walentynki.

Aktualizacja: 14.02.2016 07:08 Publikacja: 11.02.2016 23:23

Hallmark w natarciu: dla każdego coś banalnego. Fot. Stephen Chernin

Hallmark w natarciu: dla każdego coś banalnego. Fot. Stephen Chernin

Foto: Getty Images/Gallo Images

I oto znów, nie wiedzieć kiedy, przyszła połowa lutego i dłuższe dni – w tym ten jeden, niezwykły. I znów przychodzi nam zastanawiać się, co jeszcze można zaprojektować w kształcie serduszka prócz kartek z życzeniami, naklejek, wstążeczek, bombonierek, balonów i świec. Neony i jadłospisy znów migają karminową czerwienią, na przystankach znów tłoczno od młodzieńców międlących pojedynczą różę (obowiązkowo w celofanie i łodyżką w górę), a pani Agata Młynarska w redagowanym przez siebie miesięczniku sieci mydlarni namawia do obchodów (i zakupów) z żarem, od którego topnieją pomadki. No tak: jak co roku nadeszło święto kwiaciarzy, restauratorów i sprzedawców konfekcji papierowej – nie, wróć, Święto Zakochanych: walentynki.

Wyśmiewanie się zeń to jak wyważanie drzwi otwartych, bo kto w końcu, prócz wyżej wymienionych cechów, traktuje je poważnie? O św. Walentym Rzymskim, patronie chorych na epilepsję, do której porównywano (niebezzasadnie) stan urzeczenia i zakochania, pamięta mniej jeszcze osób niż o św. Mikołaju z Miry – i nie zmieni tego tuzin artykułów w gazetkach parafialnych. Nie warto zbyt angażować się w spór z walentynkami i dlatego, że można wtedy wylądować w gronie polemistów dość podejrzanej konduity, w dodatku groteskowych przez swoją nieskuteczność. Próbują z nimi przecież walczyć imamowie irańscy i narodowcy rumuńscy: pierwsi promują w miejsce obchodów 14 lutego staroperskie święto miłości Sepandarmazgan, drudzy – dackie Dragobete, pomstując przy tym na zepsucie zachodniego świata – i nie słychać, by odnosili jakieś szczególne sukcesy.

Święto ze stojaka

Pół biedy z samymi walentynkami: większość obserwatorów skłonna jest uznać je za podręcznikowy przypadek „święta komercyjnego", stworzonego przede wszystkim ze względu na nadzieję osiągnięcia zysków, między innymi – z wysyłanych wówczas kartek pocztowych. Związki Święta Zakochanych z rozkwitem zjawiska piśmienności i korespondencji są wyjątkowo łatwe do prześledzenia: pierwsze „walentynkowe karty korespondencyjne", z drukowanymi czterowierszami częstochowskiej urody i sporej jak na owe czasy śmiałości, zaczęły krążyć na Wyspach Brytyjskich w drugiej ćwiartce XIX wieku, rychło podbijając też Stany. Również jednak dziesiątki innych świąt – od Dnia Sekretarki po Dzień Dziadka – często określane są w USA mało przychylnym terminem Hallmark Holiday od nazwy koncernu, który od przeszło stu lat specjalizuje się w produkowaniu kart pocztowych na wszelkie możliwe okazje.

W każdej większej księgarni i supermarkecie amerykańskim natknąć się można na długie stojaki z setkami widokówek zawierających życzenia z okazji Dnia Szefa, świąt religijnych i plemiennych, Dnia Świętego Patryka i Święta Niepodległości – żaden regał nie ukaże jednak w pełni potencjału firmy, która opatentowała przeszło pół miliona wzorów życzeń. Hallmark, określany czasem cierpko mianem „General Motors amerykańskich emocji", wie, że walentynki należą do kół zamachowych sukcesu: liczba kartek wysyłanych rokrocznie w USA z tej okazji sięga 200 milionów, przeciętny obywatel Stanów wydaje zaś 14 lutego (oczywiście, nie tylko na znaczki) grubo ponad sto dolarów, przy czym kwota ta co roku rośnie.

Mniejsza o zyski. Można się domyślić, że niepokój sporej liczby obserwatorów, niekoniecznie tak radykalnych jak imamowie czy polscy neopoganie (bezskutecznie propagujący w miejsce walentynek warsztaty z poliamorii w Noc Kupały), budzi sama możliwość wykreowania nowego obrządku, stworzenia obyczaju właściwie z niczego. Obyczaju żywego, dynamicznego, w pewnych środowiskach (licealiści czy lemingi) praktycznie powszechnego, który w związku z tym wydaje się stanowić część „odwiecznego porządku świata". A przecież przynajmniej w polskich warunkach obecny jest (jeśli nie liczyć jakichś inicjatyw entuzjastycznych nauczycieli angielskiego za głębokiej komuny) od kilkunastu, może 20 lat. Jak to się ma do naszego przekonania o fundamentalnym znaczeniu tradycji – zjawiska, którego sama nazwa bierze się od łacińskiego traducere, czyli „przekazywania" (w domyśle – wartości i wzorców) z pokolenia na pokolenie?

Niestety, sprawy nie mają się najlepiej. „Odwieczność" pojedynczych zwyczajów, rytów czy motywów kwestionowano od dawna, również w Polsce. Rokrocznie podczas adwentu można być pewnym pojawienia się w prasie dwóch typów artykułów, równie nieuchronnych jak wysyp pralinek przed walentynkami: publicyści lewicowi ze złośliwą uciechą zauważają (i mają rację), że traktowana jako oś bożonarodzeniowej tradycji „choinka" na ziemie polskie trafiła wraz z niemieckimi kolonistami w połowie XIX wieku: do tego czasu nikomu nie przychodziło do głowy, by swojski snop zboża, zwany diduchem, zastępować jakimś cudzoziemskim drzewkiem. W mediach katolickich zawsze z kolei znajdzie się ktoś, kto zechce raz jeszcze przypomnieć, że dzisiejsze wyobrażenie Świętego Mikołaja zawdzięczamy designerom z branży napojów gazowanych, nam zaś trzeba wrócić do wizerunku biskupa. I tak toczy się światek...

Decydujący cios wierze w odwieczność i niezmienność tradycji zadał jednak jeden z największych brytyjskich historyków XX wieku Eric Hobsbawm, który w roku 1982 namówił kwartalnik „Past and Present" do zorganizowania konferencji naukowej, a następnie wydania tomu prac pokonferencyjnych pod uroczo paradoksalnym tytułem „The Invention of Tradition" (wydanego w Polsce w 2007 pod tytułem „Tradycja wynaleziona").

Kilt z katalogu

Same fakty przywołane w książce przez siedmiu brytyjskich uczonych w większości były już przedtem znane – choć rzadko zestawione w tak morderczo nienagannym wywodzie jak w otwierającym tom szkicu „Góralska tradycja Szkocji" sir Hugh Trevora-Ropera, po którym już nigdy nie będziemy w stanie słuchać folku z takim zapałem jak dotąd: okazuje się ponad wszelką wątpliwość, że słynne szkockie tartany, stanowiące część i tradycję poszczególnych klanów, zostały wynalezione między 1778 a 1843 rokiem za sprawą garstki entuzjastów, trójki mitomanów i dwóch fabrykantów: najgłośniejszy bodaj wzór kraty, należący jakoby od średniowiecznych czasów do rodu Macphersonów, jeszcze w roku 1815 figurował w katalogu fabrycznym firmy Wilson & Son po prostu jako „numer 155"...

Nie lepiej obeszli się lewicujący badacze ze stworzonymi od zera w początkach XIX wieku romantyczno-druidycznymi tradycjami Walii, z „odwiecznymi" ceremoniami ku czci Korony Brytyjskiej zaplanowanymi, jak się okazuje, punkt po punkcie przez polityków, dziennikarzy i scenografów w pierwszych latach panowania królowej Wiktorii czy wreszcie z zapożyczeniem tych socjotechnik na kontynencie europejskim, który w ostatniej ćwierci XIX wieku doświadczył prawdziwej epidemii „historyzowania". Od Belgii po Austro-Węgry wznosi się wówczas nowe pomniki i mauzolea, drukuje flagi i znaczki pocztowe, usiłując stworzyć nowe tradycje, mające za zadanie zmobilizować masy, po raz pierwszy głosujące w wyborach powszechnych i masowo służące w armiach, oraz zagwarantować sobie ich lojalność.

Nie jest to oczywiście zjawisko ograniczone ani do Europy, ani do inicjatyw władz państwowych. Nie dalej jak przed tygodniem drukowaliśmy w „Plusie Minusie" fragment książki „Atatürk" Jerzego S. Łątki, gdzie można przeczytać, że nad Bosforem w początkach XIX wieku w miejsce turbanów wprowadzono pod przymusem fez. W wiek później Mustafa Kemal zwalczał go przy użyciu wojska i policji jako „wsteczne" nakrycie głowy. Entuzjaści Tatr i Beskidów nie zapomną wywodu nestora polskich etnografów Antoniego Kroha, który dowiódł, że taniec zbójnicki – kwintesencja niepokornego góralskiego ducha, natchnienie malarzy i poetów, clou każdego festiwalu folklorystycznego – został wymyślony w roku 1912 przez działaczy galicyjskiego Sokoła. Tyle że w oryginale był „tańcem z toporkami strażackimi", które dopiero z czasem zamieniono na ciupażki...

Hobsbawm w zainicjowanej i zredagowanej przez siebie pracy dokonał jednak czegoś więcej niż zgromadzenia kilkudziesięciu podobnie smacznych anegdot i paradoksów: ukazał, jak łatwo stworzyć iluzję „odwieczności", jak wystarczy pokolenie, by zachowania wprowadzone na mocy kaprysu władcy czy rozporządzenia administracyjnego zyskały rangę prastarego obyczaju, jak – mówiąc umownie – neogotyk (londyńskiego Parlamentu wzniesionego po raz pierwszy w połowie XIX wieku i odbudowanego w niezmienionym kształcie po II wojnie światowej) w mniej dociekliwych oczach staje się gotykiem.

Brytyjski historyk, marksista nieprzejednany w swojej niechęci do kapitalizmu, za głównego sprawcę (by nie rzec – winowajcę) wynajdywania tradycji od zera uważa „system" powstały po rewolucji przemysłowej. Wówczas to jego zdaniem społeczeństwa wykorzenione z feudalnego i agrarnego ładu zmuszone były na nowo wymyślać i tworzyć konwencjonalne i rutynowe praktyki i zachowania, by chronić się przed anarchią.

Na pewno było to w tych czasach bardzo poważną motywacją – z pewnością jednak to my, po naszej stronie żelaznej kurtyny, moglibyśmy wiele dodać, jeśli idzie o inwencję, ba, wszechmoc państwa, w kwestii wykorzeniania jednych tradycji i zastępowania ich innymi. W dzisiejszych czasach, szczęśliwi, że opresja komunizmu się skończyła, zwykle podsumowujemy całą sprawę żartem: jednym nie znudzi się nigdy skrzydlata fraza z „Misia" („oto na naszych oczach narodziła się nowa, świecka tradycja: Dzień Pieszego Pasażera"), innych bardziej cieszy rysunek Andrzeja Mleczki, na którym wyniosły urzędnik ogłasza struchlałym włościanom „Z dniem dzisiejszym wprowadza się następujące zwyczaje i porzekadła ludowe".

Kolekcjonerzy zbijają fortuny na nielicznych zachowanych pamiątkach niesłychanie rozbudowanej w latach 60. i 70. nowej obrzędowości. Dość przypomnieć, że bez mała każdy dzień w kalendarzu był wówczas nie tylko rocznicą urodzin lub śmierci jakiegoś zasłużonego rewolucjonisty, ale też świętem branżowym. Koncernowi RSW Prasa-Książka-Ruch brakowało (na szczęście) przedsiębiorczości firmy Hallmark, ale codziennie przecież – co tam Dzień Sekretarki! – przypadało święto jak nie Metalowca czy Łącznościowca, to Pracownika Przemysłu Garbarskiego. A przecież nie pochylano się tylko nad poszczególnymi branżami, lecz nad człowiekiem jako takim: stworzono wówczas rytuały świeckiego ślubu, pogrzebu i chrzcin...

Z tej metafizyki niewiele zostało, poza socnostalgią i „Misiem": najwięcej może w Rosji, gdzie w Dzień Zwycięstwa 9 maja coraz bardziej nieliczni weterani fetowani są jak dawniej. We wschodnich landach Niemiec nadal, jak słychać, z tęsknotą wspominane są ceremonie Jugendweihe, czyli „świeckiej konfirmacji". Ale generalnie komunizm najbardziej skuteczny okazał się, jak zwykle, w wykorzenianiu i burzeniu.

Siedmioramienna Afryka

W warunkach wolnego rynku i nieskrępowanego przepływu idei nowe święta i nowe tradycje stworzyć można jednak dosłownie wszędzie i z niczego. Świetnym tego przykładem jest święto Kwanzaa: niemal nieznane poza Stanami Zjednoczonymi, uderza każdego, kto trafi do Nowego Jorku w grudniu: kartki, transparenty, naklejki w metrze z siedmioramiennym świecznikiem... To ostatnie nietrudno byłoby zrozumieć nostalgicznemu przybyszowi znad Wisły, ale co ma znaczyć „Joyous Kwanzaa"? To chyba nie w jidysz?

Nie w jidysz, lecz w suahili: pomysłodawca święta, aktywista Czarnych Panter Maulana Karenga uznał w roku 1965, że fraza „matunda ya kwanza", oznaczająca tyle, co „pierwsze zbiory", najlepiej będzie nadawać się do wykorzystania w ceremoniach mających na celu „afirmację afroamerykańskiej tożsamości". Co prawda większość niewolników przybyła do Ameryki z Afryki Zachodniej, nie miała więc zgoła żadnego kontaktu ze wschodnioafrykańskim suahili, ale Karenga nie należał do ludzi drobiazgowych: z równie szerokim gestem wykoncypował „siedem zasad afrykańskiego dziedzictwa", utrzymanych jego zdaniem „w najlepszym duchu panafrykańskiego komunitaryzmu", od Umoja („Jedność", czyli dążenie do zachowania solidarności w obrębie rodziny, klanu i narodu) po Kuumba („Kreatywność"). Siedem zasad – więc siedem świec: do tego Kujichagulia („Samookreślenie"), Kikombe cha Umoja, czyli kielich, z którego wznosi się toast na cześć Afrykańskich Przodków, i dużo sałatki owocowej.

Wydawałoby się, że trudno o święto bardziej sztuczne: nauka wykoncypowanych za biurkiem rytuałów przypomina korespondencyjny kurs tańca, a za oknem kuszą barwne Christmas, dla których obchodzona od 26 grudnia do 1 stycznia Kwanzaa miała być konkurencją. A jednak pomysł chwycił: nowe święto zrosło się ze starym, obchodzi je, nawet współcześnie, gdy afroamerykańskie ruchy „tożsamościowe" słabną, co najmniej 5 milionów ludzi (sam Karenga mówił przed dziesięciu laty o 30 milionach wiernych), a pracownicy Hallmarku mogą postawić kolejny stojak.

Oczywiście, można Kwanzaa potraktować jako stosunkowo niewinny (bo nietykający metafizyki), graniczny przypadek synkretyzmu religijnego, który w XX i XXI wieku rozwinął się jak nigdy przedtem: u progu XX wieku istniały co prawda kulty santerii, usiłujące doprowadzić do mariażu bóstw ludów Joruba z rzymskokatolickimi świętymi, i ruch bahaitów, ale to w naszych tak ponoć racjonalnych czasach rozkwitły dziesiątki nowych, a przyciągających setki tysięcy wyznawców kultów. Wietnamski kaodaizm, łączący elementy buddyzmu, katolicyzmu i taoizmu, po latach komunistycznych prześladowań został zalegalizowany w połowie lat 90. i znów nic nie stoi na przeszkodzie czczeniu świętych nowego panteonu: Mojżesza, Mahometa, Pasteura i Lenina. Nigeryjscy Ifeoluwa przedstawiają się jako „chrislamiści", sekta Moona i scjentolodzy też nie narzekają na brak wiernych. Nie oznacza to, że Duch krąży, kędy chce – lecz z pewnością, że na upartego każdy skomponować sobie może własną tradycję niczym pizzę.

Z carbonarą nikt nie wygra

To ostatnie porównanie nie jest do końca przypadkowe, zwłaszcza dla zastępów absolwentów etnografii i kulturoznawstwa, którzy tropią, gdzie się da, wpływy, zapożyczenia i parantele. W wielkim świecie akademickim od lat już na serio pisze się o „wtórnym imporcie kulturowym", czyli o sytuacjach, gdy zjawisko czy obyczaj trwale obecne w jakiejś kulturze, lecz sytuujące się na jej obrzeżach jako praktyka na poły zapomniana, plebejska lub – przeciwnie – znana elitom, zostaje nagle „odkryta" i zyskuje błyskawiczną popularność w zupełnie innym kręgu kulturowym i w tej odnowionej postaci wraca z triumfem do „starego kraju".

Agehananda Bharati, zarazem buddyjski mnich i wykładowca antropologii na Syracuse University, który jako pierwszy podjął się próby opisania tego zjawiska, skupił się na fenomenie „selektywnego wychwytu" różnych praktyk duchowości buddyjskiej i hinduistycznej, w tym przede wszystkim kilku szkół jogi oraz niezwykłej popularności uproszczonej i okrojonej z komentarzy Bhagawadgity, które zostały przyswojone, uporządkowane i uproszczone na Zachodzie, by wrócić do Indii już z polorem „zachodniości". Fenomen tego rodzaju wędrówki wpływów szerzej znany jest w świecie jako „pizza theory", tak ze względu na apetyczność samego terminu, jak przejrzystość wywodu. Przypomnijmy: według licznych historyków kultury materialnej „pizza" była jednym z tysięcznych dań wieśniaczych, w całym świecie sporządzanych w myśl jednego w zasadzie przepisu: „zmieszaj, co tam się ostało w chacie, i upiecz to możliwie na tłusto" (reszta zależy głównie od tego, jak niosą się kury: w Kampanii było z tym najwyraźniej krucho).

Pamięć potrawy prostej do przyrządzenia i sycącej trafiła, wraz z węzełkami emigrantów, przez Ellis Island do Nowego Jorku – i tam pieczona była przez pokolenia w ciasnych kuchniach czynszówek, zanim zamożniejsi i zżerani nostalgią potomkowie imigrantów nie wprowadzili jej do menu restauracji. Lombardi's Pizza na Manhattanie otwarto już w 1905 roku – ale prawdziwy boom nastąpił po roku 1945, gdy do Stanów wrócili wykarmieni na kuchni włoskiej weterani. I poooszło! W kilkanaście lat później pizza zaczęła podbijać świat, ramię w ramię z chesterfieldami, colą i gumą do żucia w awangardzie kultury amerykańskiej (choć cały czas z włoskim polorem) i odtąd nic, nawet kebab i burrito, nie zagrażają jej sławie.

Przykład pizzy jest wyjątkowo pożywny, ukazuje nam bowiem również, że tego rodzaju wpływologiczny ping-pong właściwie nie ma końca: reporterzy dotarli do Włochów, którzy w latach 50. i 60., odpowiadając na zapotrzebowanie amerykańskich turystów, coraz liczniej przybywających do Włoch i poszukujących „autentycznej pizzy", wypiekali ją coraz bardziej w zgodzie ze smakami rodem ze Wschodniego Wybrzeża (biała mąka, sporo spulchniaczy, nigdy za dużo sera). Jakże chciałoby się w tym miejscu użyć nieznacznie zmodyfikowanej frazy z „Pana Tadeusza" traktującej o tym, jak to uparty Protazy,

Nie dbając na wyraźne Sędziego zakazy,

W niebytność państwa znowu do zamku szturmował

I kredens doń (jak mówi) „zaintromitował".

No cóż, imigranci dumnie reintromitowali napolitanę – po czym powędrowali z nową technologią, śladem dziadków, za ocean, z sukcesem otwierając tam (a następnie na całym świecie) sieć „tradycyjnych włoskich pizzerii" wyposażonych w „prawdziwe ceglane piece" i piekących placki całkowicie już dostosowane do amerykańskiego podniebienia – a zarazem autentycznie włoskie.

Tę układankę można by, już na zasadzie eksperymentu myślowego, kontynuować: wyobraźmy sobie nastoletnią Julię Simpson z Kansas (tylko imię po prababce zdradza włoski rodowód), która na klasowej wycieczce high school do Mediolanu zachwyca się pizzą podaną, by ironia była jeszcze pełniejsza, w Trattoria Americana... I kto tu odkrywa czyje dziedzictwo? Można tylko westchnąć, że podobny sukces nie był pisany małopolskiemu kapuśniakowi, wjeżdżającemu przecież przed wiekiem na stół w Chicago i w całym stanie Illinois. Ale co tu kryć: z carbonarą nikt nie wygra.

* * *

Jaki wniosek z tej garści anegdot i teorii? W gruncie rzeczy prosty i niewesoły: odwołując się do tradycji, stoimy nie tyle na litej skale, ile na bezustannie kotłującym się i osuwającym rumowisku. Jeśli komuś to ostatnie porównanie wyda się zbyt dramatyczne, może wrócić do kulinariów i przyjąć, że w dziedzinie spuścizny obyczaju w miejsce „odwiecznej wieczerzy z tuzina dań" zagościł szwedzki stół, i to z elementami fusion. Oba porównania mają na celu przybliżenie tej samej prawdy: coraz trudniej o autentyczne, wielowiekowe i zachowujące bodaj rdzeń niezmienności „tradycje". Można (i trzeba, dodałby konserwatysta) szukać ich w pokładach głębiej położonych, a co za tym idzie – bardziej opornych na działanie rynku, mód i mediów: w języku, w kształcie struktur społecznych, w pamięci zbiorowej.

I te sfery jednak nie są niezmienne – a na pewno niezmienności takiej i oparcia nie należy szukać w potrawach, strojach i obyczajach, które są w najlepszym razie dokonanym przez etnografów „destylatem" dawnych zachowań, przykrojonym do potrzeb poszukujących korzeni mieszczuchów, a często – czystą konstrukcją.

Przyjęcie tej prawdy odziera nas trochę z bezpieczeństwa, w zamian jednak – jak to zwykle bywa z procesem dorastania – otrzymujemy rodzaj niełatwej wolności. Skoro bardzo niewiele rzeczy pozostało trwałych, a w dziedzinie tradycji zagościła formuła szwedzkiego stołu, wolno nam brać, co się zamarzy, ale też bez poczucia winy, że jesteśmy nienowocześni, zachowywać powściągliwość wobec ofert, które budzą nasz niesmak. Możemy wieszać bombki na „niemieckim drzewku", flagę na 3 Maja, kto zechce, nosić w zapusty śledzia na kiju – a zarazem uprzejmie wymawiać się od kolejnych awansów: zarówno stosunkowo niewinnego lobby cukierniczo-kwiaciarskiego, usiłującego zrobić interes roku w walentynki, jak i tych, którzy namawiają nas do trącania się 4 czerwca szampanem z apologetami jenerała Kiszczaka.

—współpraca Małgorzata Urbańska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

I oto znów, nie wiedzieć kiedy, przyszła połowa lutego i dłuższe dni – w tym ten jeden, niezwykły. I znów przychodzi nam zastanawiać się, co jeszcze można zaprojektować w kształcie serduszka prócz kartek z życzeniami, naklejek, wstążeczek, bombonierek, balonów i świec. Neony i jadłospisy znów migają karminową czerwienią, na przystankach znów tłoczno od młodzieńców międlących pojedynczą różę (obowiązkowo w celofanie i łodyżką w górę), a pani Agata Młynarska w redagowanym przez siebie miesięczniku sieci mydlarni namawia do obchodów (i zakupów) z żarem, od którego topnieją pomadki. No tak: jak co roku nadeszło święto kwiaciarzy, restauratorów i sprzedawców konfekcji papierowej – nie, wróć, Święto Zakochanych: walentynki.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów