Paryż: Brexit i Trump wpływają na francuskie wybory

Brexit i wygrana Trumpa także we Francji wyzwoliły u wielu ludzi przekonanie, że „wszystko jest możliwe, wystarczy się odważyć". Odważyć zwłaszcza na zdelegitymizowanie nieusuwalnych elit, bo ich trwanie u władzy to uzurpacja.

Aktualizacja: 12.02.2017 19:14 Publikacja: 09.02.2017 23:01

Ostatnie poprawki na wizerunku Emmanuela Macrona. Na zdjęciu zrobionym w styczniu w Nicei widać takż

Ostatnie poprawki na wizerunku Emmanuela Macrona. Na zdjęciu zrobionym w styczniu w Nicei widać także (od lewej) kukły premiera Manuela Vallsa i Francoisa Fillona. Z tej trójki Valls już odpadł z wyścigu po prezydenturę, kandydaturę Fillona pogrąża afera finansowa i tylko Macron – kandydat „ani lewicy, ani prawicy” – radzi sobie nieźle.

Foto: PAP/EPA

Do finału francuskiego spektaklu wyborczego jeszcze trzy miesiące, a już zaczyna on przypominać widowiska scenarzystów Brexitu i sukcesu Donalda Trumpa. Gwiazdorzy renomowanych trup wrócili za kulisy, bo wygwizdała ich publiczność. Pod ich zastępcami, aktorami drugiego planu, raptem otwierają się zapadnie. Z proscenium wielkie monologi wygłaszają halabardnicy. Widownia, zdezorientowana zwrotami akcji, gubi sens przedstawienia. Zamieszanie sprzyja natomiast suflerom; to profesjonaliści.

Odwołany rewanż

Pomijając rozmaite polityczne drobnoustroje, pod uwagę wypada brać 12 pretendentów do tytułu ósmego prezydenta V Republiki. Z tego tuzina zaś liczyć się będą jedynie kandydaci pięciu ugrupowań. Na razie najwyższe – i rosnące – sondażowe notowania, 25–27 proc., ma Marine Le Pen z Frontu Narodowego. Drugi, z dwu-, trzypunktową stratą, ale też na wznoszącej fali, jest Emmanuel Macron z ruchu En Marche (W Marszu, W Działaniu; bez barwy politycznej).

Następne miejsce zajmuje Benoit Hamon z Partii Socjalistycznej, a on ledwo wszedł do gry. Niedawny faworyt François Fillon z klasycznej prawicy (Republikanie) spadł z hukiem z drugiej na czwartą pozycję. Jest wysoce prawdopodobne, że – o ile w ogóle przetrwa w roli kandydata – w kolejnych sondażach ustąpi miejsca piątemu obecnie Jeanowi-Lucowi Melenchonowi z formacji France Insoumise (Nieuległa Francja; nowa mutacja partii komunistycznej).

Pewna zwycięstwa w pierwszej turze wyborów 27 kwietnia wydaje się Marine Le Pen. Na następnych pozycjach mogą się jeszcze zmienić i kolejność, i nawet personalia kandydatów. Aktualny „stan osobowy" tej grupy ukształtował się po prawyborach w Partii Socjalistycznej. Zwyciężył w nich Hamon, chociaż wygrać miał zupełnie kto inny. Niespodzianka u socjalistów wpisała się w całą sekwencję nieprzewidzianych zdarzeń, które rozchwiały sytuację polityczną we Francji, dodatkowo potęgując konfuzję i niepewność w Europie.

Otwarte prawybory we francuskich ugrupowaniach zmiotły faworytów, a strukturom przyniosły wstrząs, niekoniecznie ozdrowieńczy. Najpierw faworytka przegrała w lewicowej partii ekologów EELV. Jej strącenie przez zbuntowaną bazę pozostałoby incydentem bez znaczenia, gdyby pogrom liderów nie powtórzył się u Republikanów. Były prezydent Nicolas Sarkozy uwierzył w triumfalny powrót, tymczasem już pierwsza tura prawyborów zakończyła jego karierę polityczną; tym razem chyba na dobre. W drugiej turze zwycięstwo miało więc przypaść Alainowi Juppé, byłemu szefowi rządu, kandydatowi z gatunku „umiarkowanych i odpowiedzialnych". Tyle że kiedy Juppé i Sarkozy zajęci byli kopaniem pod sobą dołków, na ich swarach skorzystał ten trzeci: inny ekspremier François Fillon. Brawurowo finiszował – i to on został kandydatem Republikanów na prezydenta.

Przyszło zatem odwołać pojedynek, którego Francuzi i tak sobie nie życzyli: prezydencki rewanż za 2012 rok, Sarkozy vs Hollande. Tym bardziej że urzędujący szef państwa zrezygnował z obrony tytułu (w komentarzach przeważały opinie, że była to najroztropniejsza decyzja w całej tej nieudolnej prezydenturze).

Skoro Partia Socjalistyczna straciła „naturalnego kandydata", François Hollande'a, jego rolę winien był przejąć drugi w hierarchii władzy premier Manuel Valls. Prawybory posłużyłyby jedynie do uświęcenia takiego zastępstwa. Socjaliści nadali im pompatyczną nazwę: Belle Alliance Populaire (Piękny Sojusz Ludowy); każdy jej człon rychło okazał się nieprawdziwy. W alians nie weszli z nimi ani Zieloni, ani lewacy jakiegokolwiek autoramentu. Co zaś najgorsze, do Pięknego Sojuszu nie przystąpił rosnący w siłę Emmanuel Macron, który czmychnął z socjalistycznego rządu, by wybić się na niezależność, a potem poszybować jak najwyżej.

W efekcie w prawyborach u socjalistów wzięło udział o połowę mniej głosujących (ok. 2 mln) niż u Republikanów. Ten elektorat utrącił kandydaturę premiera Vallsa. Misję reprezentowania socjalistów w najważniejszych wyborach powierzył zaś partyjnemu frondyście Benoit Hamonowi, któremu ideowy środek ciężkości mocno przesunął się na lewą stronę.

Hamon, dawny szef młodzieżówki, trybik partyjnego aparatu od ponad 20 lat, także swego czasu odszedł z rządowej drużyny Hollande'a. Uznał, że w jej programie zawartość socjalizmu w socjalizmie jest zbyt nikła. Teraz zamierza przywrócić właściwe proporcje. Prawyborcze zwycięstwo powitał hasłem: lewica podnosi głowę! Problem jednak w tym, że hydra Partii Socjalistycznej głów ma wiele, a żadna niech nie próbuje górować nad innymi, bo one zaraz zechcą jej skręcić kark.

Hollande usiłował wprowadzić partię na kurs ku socjaldemokracji (w Niemczech udało się to już w 1959 r.!), co wywoływało kolejne bunty. Hamon wywoła nowe rokosze; jego lewacki profil jest dla znacznej części socjalistów nie do przyjęcia. A sztandarowy projekt „płacy powszechnej" w wysokości 600 euro, zrzucenia budżetowego gorsetu i dalszego skrócenia czasu pracy (32 godziny w czterodniowym tygodniu) większość ekonomistów uznaje za utopijny.

Kandydat socjalistów awansował na kapitana „Titanica" – szydzą francuscy publicyści. Po czym zdumieni przecierają oczy: w sondażach Hamon idzie w górę. Zdaje się nie dostrzegać, jak niewiele dzieli jego partię od politycznej śmierci. Tylko – co będzie, gdy się okaże, że ją uzdrawia? Każda polityczna teza zaczyna być we Francji warta tyle samo, co jej zaprzeczenie.

Powstańcie, oburzeni

Czym tłumaczyć tę prawyborczą zawieruchę? Napiętą atmosferą w państwie stanu wyjątkowego, któremu ciągle zagrażają domorośli dżihadyści, zdalnie sterowani z Syrii? Porywami nieznanego wiatru zza Atlantyku i zza kanału La Manche? Ingerencjami rosyjskich hakerów, dezinformatorów i propagandystów?

Tak by było najłatwiej, ale przedstawianie francuskiej polityki jako igraszki i ofiary obcych mocy byłoby nieprawdziwe, a i dla niej samej krzywdzące. Francja znakomicie potrafi zaszkodzić sobie sama. Owszem, służby liczą się z możliwością zakłócenia przebiegu wyborów przez rozmaitych Cozy Bears i Fanzy Bears (cyberkomórki rosyjskich FSB i GRU). Zgoda, Brexit i wygrana Trumpa także tutaj wyzwoliły u wielu przekonanie, że „wszystko jest możliwe, wystarczy się odważyć". Odważyć zwłaszcza na zdelegitymizowanie nieusuwalnych elit, bo ich trwanie u władzy to uzurpacja.

Potrzeba zmian nie dotyczy jednak – poza Frontem Narodowym – tych samych pól, kierunków i zasad, co w USA i Wielkiej Brytanii. Przedwyborczy chaos jest raczej następstwem zbiorowego odruchu, który przed dwoma–trzema laty socjolodzy i politolodzy rozpoznali jako oburzenie. Nie dostrzegli w porę, że odruch ewoluował w ruch, a oburzenie zaowocowało odrzuceniem.

Partyjne prawybory to we Francji doświadczenie nowe. Socjaliści zorganizowali je dopiero po raz drugi, dla klasycznej prawicy były premierą. Dowiodły, jak władze głównych stronnictw marnie rozeznają się w nastrojach „dołów"; jak ogromnie przeceniają własną pozycję i wpływy.

W rzeczywistości można było dostrzec wyraźne ślady pozostawione przez mutacje buntowniczych porywów w rodzaju hiszpańskich Indignados (Oburzonych) czy amerykańskiego Occupy Wall Street. Jeszcze wiosną ubiegłego roku francuscy Oburzeni zawładnęli na wiele dni placem Republiki w Paryżu. Zgromadzonego tam kapitału energii, woli działania i reformatorskich projektów, a choćby i anarchistycznych mrzonek, nie potrafiła zagospodarować żadna partia, w szczególności socjalistyczna – choć był to głównie jej potencjalny elektorat prezydencki. Kilka miesięcy później przypomniał o sobie podczas prawyborów, demolując plany i jedność tej formacji, już i tak wątpliwą.

Rozwiecowanej wiosny, porównywanej wręcz z majem 1968 r., nie przespał natomiast Emmanuel Macron. Powołał formację, której nie nazwał partią: wspomniany już ruch En Marche, eklektyczne zaplecze, rzekomo – jak on – „ani z lewicy, ani z prawicy".

Jeszcze inne oparcie, niedoceniane przez jego partyjnych rywali, znalazł François Fillon. U Republikanów w głosowaniu liczyły się trzy grupy. Tanim kosztem (niezrzeszeni w partii płacili 2 euro) politycznej egzekucji na Sarkozym dokonali ci, co wzięli udział w prawyborach wyłącznie w tym właśnie celu. Frakcję poprawności i świętego spokoju reprezentowali głosujący na Juppé. Jedynie Fillon miał za sobą elektorat zmotywowany pozytywnie: Francuzów określających własną tożsamość poprzez katolicyzm. Przemawiał do nich odpór, jaki Fillon dawał głoszonej przez lewicowo-liberalne elity tezie o wielokulturowej tożsamości Francji.

W swoim programie nie kwestionował zasady laickości państwa, stanowczo domagał się jednak wierności tradycji i kulturowemu dziedzictwu, na które składa się historia, ale też moralność, niepoddawana relatywizującym zabiegom. Fillon przywrócił polityce środowisko, z którego kilka lat wcześniej wyrósł potężny ruch „Manif pour tous" protestujący w milionowych demonstracjach przeciwko legalizacji małżeństw homoseksualnych, a zwłaszcza przeciw przyznaniu takim parom prawa do adopcji dzieci.

Owi Francuzi być może przy polityce pozostaną, tyle że już niekoniecznie w obozie Fillona – o ile ten obóz w ogóle nie będzie musiał zwinąć namiotów. Najpierw bowiem kandydat Republikanów wystraszył wielu wyborców niejasnymi koncepcjami likwidacji pół miliona etatów w sektorze państwowym oraz, jak to odebrano, prywatyzacji publicznej opieki zdrowotnej. Wydawało się niemniej, że z tego poślizgu Fillon zdoła wyjść bezpiecznie. Do przyjęcia był jego projekt instytucjonalnego zredukowania Unii Europejskiej do rozmiarów „twardego jądra"; Francuzi nigdy nie byli entuzjastami rozszerzania UE. Nie przeraziła ich też nad miarę manifestowana przez kandydata rusofilia, ściślej: putinofilia.

Fillonowi zaszkodziła dopiero sprawa domniemanych nadużyć finansowych. Polityczno-satyryczny tygodnik „Le Canard Enchaine" oraz internetowy dziennik „Mediapart" – oba o zacięciu śledczym, osobliwie wobec prawicy – rozpętały aferę Penelopegate, od imienia małżonki kandydata Republikanów. Zatrudniona jako jego asystentka parlamentarna (co nie było złamaniem prawa) w latach, gdy Fillon był senatorem, a później jako recenzentka w magazynie kulturalnym „Revue des Deux Mondes" Penelope Fillon miałaby pobrać łącznie ponad milion euro wynagrodzenia za prace, których nie wykonała w należyty sposób albo nie wykonała ich wcale (to już przestępstwo). Nienależne przychody z kasy Senatu miałyby też wpływać na konto dwojga dorosłych dzieci Fillona oraz jego samego.

Polityk, przesłuchany już przez prokuratora, mówi o o „instytucjonalnym zamachu stanu, przygotowanym przez lewicę", prosi rodaków o wybaczenie, ujawnia swój stan majątkowy, apeluje o wsparcie. Wszystko to robi jednak nieprzekonująco.

Już sam fakt, że w ogóle musi się z podejrzeń tłumaczyć, jest ciosem dla tych jego zwolenników, którzy widzieli w Fillonie polityka uczciwego, różniącego się zasadniczo od Sarkozy'ego i Juppé, uwikłanych w przeszłości w skandale polityczno-finansowe. Fillon wyklucza rezygnację z udziału w wyborach. Juppé nie widzi się w roli jego zastępcy. Kto zatem? Republikanie nie mają planu B, a ich elektorat zaczyna wyciekać. Strumyki są dwa. Jeden płynie w kierunku Marine Le Pen; drugi – do Emmanuela Macrona. Wygląda na to, że to oni porządkują teraz francuski chaos.

Priorytet narodowy

Z całej galerii liczących się kandydatów na prezydenta jedynie im dwojgu można przypisać atut „nowości". Walor stałości i konsekwencji – już tylko Marine Le Pen. To prawda, że w polityce jest obecna od dawna. Przed pięciu laty nie weszła do drugiej tury wyborów prezydenckich, inaczej niż jej ojciec Jean-Marie w 2002 r. Wiosną chce osiągnąć więcej niż on: przełamać słynny Front Republikański, budowany przez tradycyjne partie z obu biegunów za każdym razem, gdy Front Narodowy zdawał się zagrażać ich monopolowi władzy.

Niby z ojcem skłócona, w kampanii korzysta przecież z jego pieniędzy. Reszty niezbędnych funduszy (mowa o 9 mln euro) szuka w bankach, zwłaszcza rosyjskich. Te francuskie odmawiają jej kredytów, oficjalnie dlatego, że wobec skarbników Frontu toczą się postępowania karno-skarbowe w związku z rozliczeniami poprzednich kampanii. A Parlament Europejski ściąga ratami z poselskiej pensji Marine Le Pen 300 tys. euro, rzekomo niezasadnie wypłacanych na jej asystentkę.

Przywódczyni Frontu w jednym i drugim przypadku dopatruje się „zmowy systemu", bo sama przedstawia się jako kandydatka antysystemowa. Określenie jest dyskusyjne, bo tak mówią o sobie wszyscy kandydaci, a Le Pen, jak i jej partia już od dawna wrosły w ustrój V Republiki, czy raczej do niego przyrosły. W samorządach regionów i departamentów Front ma już więcej radnych niż rządzący socjaliści.

Nowością, jaką Le Pen proponuje Francji – bez ekscesów i prowokacji ojca – jest program odmiennych porządków na narodowym terytorium oraz rozluźnienie związków z Unią Europejską, do zerwania włącznie (Frexit). Ojczyzna ma odzyskać suwerenność militarną (wyjście ze zintegrowanego dowództwa NATO), własną walutę, strzeżone granice, a jej lud – głos.

Marine obiecuje uchronić Francję przed dwoma globalizmami: finansowym i islamistycznym. Kluczowe hasło to „priorytet narodowy", odpowiednik trumpowskiego „America first" („Ameryka przede wszystkim"). Ów priorytet wymaga, by prawo do zatrudnienia, mieszkania, edukacji i ochrony zdrowia mieli w pierwszej kolejności „rdzenni Francuzi". Nielegalną imigrację należy wyrugować, drastycznie zredukować legalną, cudzoziemskich przestępców wydalać, rodzimych dżihadystów pozbawiać obywatelstwa, a winnych najcięższych zbrodni karać „realnym dożywociem". Rezygnacja z postulatu przywrócenia kary śmierci łagodzi wizerunek kandydatki.

Marine Le Pen widzi się w roli równorzędnej partnerki w triumwiracie z Władimirem Putinem, wobec którego nie kryje admiracji, oraz z Donaldem Trumpem.

Przełomy w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych sprawiły, że w oczach wielu sceptycznych wcześniej Francuzów polityczny projekt Le Pen nabrał realizmu. Ona sama mówi o początku „nowej ery", który w Europie kontynentalnej znajdzie potwierdzenie w wyniku francuskich wyborów prezydenckich. Patriotka pokona globalistę, wszystko jedno którego. W kampanii Le Pen występuje pod szyldem „kandydatki ludu". Zrezygnowała z logo swej partii na rzecz znaku o specjalnej symbolice: niebieskiej róży. Czerwona róża jest emblematem socjalistów; Marine zastąpiła czerwień błękitem, barwą Republikanów.

Żeby zostało po staremu

Nie grą kolorów i symboli, lecz entuzjazmem, optymizmem, nieco chłopięcym wdziękiem, czyli ogólnie tzw. świeżością, przyciąga do siebie Emmanuel Macron, lat 39. I on ogłosił się antysystemowcem, chociaż – po prawdzie – jest systemu nieodrodnym synem, żeby nie powiedzieć pieszczochem. Albo jeszcze dosadniej: jest jego produktem. W kolekcji dyplomów posiada zwłaszcza świadectwo z École Nationale d'Administration, przepustkę do kariery, klucz do władzy, tej sprawowanej bezpośrednio lub dyskretnie.

Macron, „kandydat pracy", doświadczenie zawodowe zdobywał w pracy szczególnej: w dyrekcji banku Rotszyldów. Następnie młodego zdolnego rekomendował prezydentowi Hollande'owi Jacques Attali, szara eminencja paryskiego salonu. Macron został sekretarzem generalnym Pałacu Elizejskiego. To funkcja bardzo ważna, tyle że raczej ze strefy cienia, dlatego tzw. szeroka publiczność o jego istnieniu dowiedziała się ledwie przed dwoma laty, gdy Hollande umieścił go w rządzie jako ministra gospodarki.

Młody szef resortu długo na urzędzie nie zabawił; pojawiły się nawet podejrzenia, że wykorzystał pracę w rządzie, by „zrobić sobie nazwisko". Szybko ujawnił własne ambicje. Założył wspomniany już ruch En Marche. Zdaniem niektórych, odchodząc z rządu, zdradził formację, która firmowała jego karierę. – Bo ja nie jestem socjalistą – wyznał Macron, czym specjalnie nikogo nie zaskoczył.

Poszedł własną drogą. No, chyba że ktoś mu tę drogę wytyczył i oczyścił z przeszkód. En Marche początkowo miał siedzibę w gmachu Medef, potężnego stowarzyszenia pracodawców... Kandydat „ani lewicy, ani prawicy" głosi wolność, równość, braterstwo oraz lepsze jutro; nie wylicza przy tym – jak inni – problemów do rozwiązania. Zasadniczo nie wdaje się w detale, z jakich źródeł lepsze jutro ma być finansowane. Program wyborczy przedstawi dopiero za miesiąc (!). Na razie na wiecu w Lyonie cytował na zmianę maksymy autorytetów lewicy, centrum i prawicy, na czele naturalnie z generałem de Gaulle'em. Ktoś przypomniał piosenkę Jacques'a Dutronca z refrenem: jestem za komunizmem, jestem za socjalizmem, jestem też za kapitalizmem, bo jestem oportunistą. Pierre Danon napisał w „Le Monde": „Macron, czyli polityka letniej wody".

Globalista bez kompleksów, herold umiarkowanego postępu (w granicach prawa), krytyk Trumpa. Zapora przeciwko Frontowi Narodowemu. Czy właśnie w tym celu Macron został „wyprodukowany" przez sterników systemu, przeczuwających zmierzch tradycyjnych partii? Znacząca w tym względzie wydaje się deklaracja Daniela Cohn-Bendita, legendarnego „Czerwonego Danny'ego" z maja 1968 r. Guru formacji, która miałaby z wolna tracić rząd dusz we Francji i Europie – a tracić nie chce – oświadczył, że poprze Macrona. Czyżby echem wracała uwaga Talleyranda, że trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu?

To się może powieść. Ale nie musi. Odezwały się oto rosyjskie media do specjalnych poruczeń, uznając najwyraźniej, że pora już pogłębić francuski chaos. Telewizja Russia Today, agencja Sputnik oraz gazeta „Izwiestia" sugerują, że weszły w posiadanie informacji kompromitujących Emmanuela Macrona. Miałoby z nich wynikać, że kandydat na prezydenta Francji od początku swej kariery jest agentem wpływu wielkich amerykańskich bankierów, a przy tym pozostaje zależny od bogatego lobby gejowskiego. Ciąg dalszy niechybnie nastąpi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Do finału francuskiego spektaklu wyborczego jeszcze trzy miesiące, a już zaczyna on przypominać widowiska scenarzystów Brexitu i sukcesu Donalda Trumpa. Gwiazdorzy renomowanych trup wrócili za kulisy, bo wygwizdała ich publiczność. Pod ich zastępcami, aktorami drugiego planu, raptem otwierają się zapadnie. Z proscenium wielkie monologi wygłaszają halabardnicy. Widownia, zdezorientowana zwrotami akcji, gubi sens przedstawienia. Zamieszanie sprzyja natomiast suflerom; to profesjonaliści.

Odwołany rewanż

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia