Polska – Izrael. Wyjść z narodowych przegródek

W kwestii schematu „Polacy – Żydzi" zdarza się, że mimo pokonania hitleryzmu uparcie respektujemy podziały ustanowione przez ową ideologię. To przecież hitlerowcy wznieśli szczelny mur pomiędzy Polakami a Żydami. Nie dopuszczali, by można było być jednym i drugim naraz. Nie ma żadnego rozumnego powodu, by kontynuować ten styl myślenia.

Aktualizacja: 11.02.2018 13:00 Publikacja: 08.02.2018 13:54

Foto: AFP

W obecnym kryzysie w relacjach z Izraelem Polska przypomina dziurawy garnek, rzucony do góry dnem na środek wyschniętego globalnego stawu. Teraz ktoś go napełnił i woda wdziera się nam ze wszystkich stron do środka. Czegóż tu nie ma! Kłębią się i krzyżują ze sobą nurty wojny politycznej, kulturowej, wreszcie wojny informacyjnej. W wypadku tej ostatniej trudno wskazać palcem, skąd woda leci, ale że leci, to pewne. Słowa Piłsudskiego: „Podczas kryzysów strzeżcie się agentur", nie tracą na aktualności. Prawa geopolityki są niezmienne, podobnie jak prawa fizyki.

W tym stanie rzeczy biadolenie autorów ustawy o IPN, że kapie nam na głowę, jest – łagodnie mówiąc – grubą hipokryzją. Nie przewidzieli, co się stanie, gdy wrzucą ten garnek? I to w najgorszym z możliwych momentów. Tuż po wizycie sekretarza stanu USA Rexa Tillersona poprzedzonej idiotyczną, choć skutecznie nagłośnioną, aferą wokół „brunatniejącej Polski". Oraz dokładnie w momencie, gdy oczy całego świata zwrócone były na obóz w Auschwitz.

Ale garnek kiedyś w końcu się wypełni i cała awantura przycichnie. Pozostanie pytanie: co zrobić z sadzawką?

Niniejszy tekst jest próbą diagnozy stanu „polskiej odpowiedzialności" za ciemne karty przeszłości, ale także propozycją kierunku, w jakim mógłby pójść proces jej przemodelowania w relacjach z państwem Izrael, Żydami w ogóle oraz z resztą świata.

Starcie dwóch wrażliwości

Z Żydami trudno nam się porozumieć, gdyż jesteśmy bardzo do siebie podobni. I my, i oni przekonani jesteśmy o wyjątkowości naszego niewinnego cierpienia. W dodatku obie strony mają dużo racji.

Argumentów na rzecz wyjątkowości cierpienia Żydów oraz potrzeby zrozumienia ich wrażliwości wyliczać nie będę – są bowiem oczywiste. Skupię się na Polakach. Co takiego w naszych oczach, w naszej podświadomości wyróżnia nas spośród innych narodów? Syndrom zdrady, której doświadczyliśmy od sojuszników w 1945 r. Syndrom obśmiewany na wszystkie możliwe sposoby: że anachroniczny, że stanowi tylko pretekst do usprawiedliwienia naszej nieudolności. Zapewne jest trochę słuszności w tych zarzutach. Ale los Polski jako państwa, społeczeństwa i narodu w czasie wojny, okupacji oraz w pierwszych latach powojennych był naprawdę wyjątkowy. Zważywszy ogrom naszego wkładu w walkę z reżimem Hitlera, zostaliśmy przez Zachód potraktowani wyjątkowo haniebnie. Podobny los dzieli z nami tylko Jugosławia. Ale w Jugosławii nie było czegoś takiego jak powstanie warszawskie.

Ten kompleks tkwi w nas głęboko, wychodząc na wierzch w najróżniejszych momentach oraz przybierając kształty, które pozornie mało mają wspólnego z narodową dyskusją o wojennym rozrachunku. Nie szukając daleko, rozległe zjawisko polskiego chamstwa, opisane w ostatnim numerze „Plusa Minusa", też w jakiś sposób jest z owym kompleksem związane. Skoro zaś syndrom ten jest tak silnie i tak powszechnie w nas obecny, należy się z nim liczyć w ocenie realnych możliwości „polskiego potencjału". Powinni też liczyć się z nim poważnie nas traktujący sąsiedzi. Nie chodzi tu o wysłuchiwanie biadoleń, lecz o próbę zrozumienia, która poprzedza trafną diagnozę.

Klasycznym przykładem tej naszej wrażliwości jest stosunek do niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie". Film okrzyknięto stronniczym i antypolskim, co w chłodnej ocenie można uznać za przesadę. Chodzi o coś innego. Swoją negacją tego dzieła daliśmy sygnał sąsiadom: nie do was, Niemcy, należy wystawianie moralnych cenzurek Armii Krajowej. I ten argument można zrozumieć, choć raczej nie należy on do kategorii racjonalnych.

W panoramie kompleksu „niewdzięczności świata" problem „polskich obozów" zajmuje miejsce poczesne. Nie chodzi tylko o miejsca zagłady. Sama zbitka słów „obóz" i „polski" jest przez nas odbierana jak bluźnierstwo. A przecież istniał obóz w Jaworznie, istniał też obóz w Berezie Kartuskiej, który funkcjonował w państwie jak najbardziej suwerennym. Jednak tamte fakty przysłoniło nam straszliwe doświadczenie Auschwitz, Majdanka i Stutthofu. Do tej selektywnej wrażliwości mamy w pewien sposób prawo, dali nam je nasi rodzice i dziadkowie, którzy cierpieli i ginęli w tych niemieckich obozach. Dlatego, nie negując istnienia polskich obozów w ogóle, nie lubimy, gdy ktoś z ostentacją tym zwrotem się posługuje.

Popatrzmy teraz na ostatni spór oczami Żydów z Izraela czy Ameryki. Oni też – i także nie bez racji – uważają samych siebie za najodpowiedniejszych, ba, jedynych arbitrów we wszelkich dysputach na temat Holokaustu. I nagle ktoś im ten monopol odbiera. Ktoś inny, niespecjalnie zresztą lubiany, z równą im apodyktyczością orzeka, co jest, a co nie jest negowaniem Zagłady. W dodatku pouczając Żydów, by lepiej poznali historię drugiej wojny światowej. Taka reakcja podgrzała spór do temperatury białej gorączki, włącznie z finalnym wysypem słów krzywdzących i nieprzemyślanych.

Historia 120 tysięcy

Tę litanię inwektyw zapoczątkowała wypowiedź izraelskiego polityka Jaira Lapida, który z ostentacją mówił o „polskich obozach", dodając, że z rąk Polaków zginęły „setki tysięcy" Żydów. Warto zastanowić się nad genezą tego ostatniego zarzutu, mimo że brzmi on równie absurdalnie jak poprzedni.

Sprawa Jedwabnego obaliła pewne tabu dotyczące udziału Polaków w niemieckiej machinie Zagłady. Okazało się, że na szali polskich win owego czasu nie wystarczy położyć szmalcowników i donosicieli. Byli wśród naszych rodaków ludzie, którzy Żydów mordowali. I nie był to tylko przypadek Jedwabnego i okolic, gdzie liczba ofiar w każdym z miejsc szła w setki. Co jakiś czas z mroku niewiedzy wyłania nam się nazwa kolejnego miasteczka czy wioski, gdzie za jednym zamachem, w biały dzień, pozbawiono życia po kilkanaście, czasem kilkadziesiąt osób. Ile takich miejsc było? Dwadzieścia? Trzydzieści? A może więcej? Strach odgadywać górną granicę. A do bliższego określenia brak nam wiedzy.

Mimo to w 2011 r. w kilku polskich mediach pojawiły się wypowiedzi osób twierdzących, że w czasie hitlerowskiej okupacji Polacy wymordowali 120 tys. Żydów. Autorzy tej szokującej nowiny, powołując się na badania naukowe, dodawali, że powyższa liczba jest zaledwie dolną granicą szacunków, przekraczających niekiedy 200 tys. ofiar. Zwrot o 120 tys. zabitych, powielany w kolejnych artykułach i wypowiedziach, zaczął żyć własnym życiem, choć nie rozpętał dyskusji na miarę polemicznej burzy wokół „Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa.

Trzeźwa ocena tej liczby stawia ją jednak poza kręgiem wiarygodności. Autorzy rzeczonej tezy posłużyli się wątpliwej wartości arytmetyką, całą różnicę między szacunkową liczbą Żydów zbiegłych z gett a liczbą tych, którzy ujawnili się po wojnie, hurtowo wpisując do rubryki ofiar polskich morderców. Jak gdyby nie było Niemców, którzy na zbiegłych Żydów polowali (zgoda, że w dużej, zapewne nawet przeważającej mierze, na skutek donosów ze strony Polaków), jak gdyby też nie istniało zjawisko „naturalnej" śmiertelności wśród zagłodzonych i wegetujących w skrajnych warunkach uciekinierów.

Inny sposób dotarcia do tej astronomicznej kwoty to przemnożenie średniej liczby ofiar w znanych nam miejscach pogromów przez liczbę okupowanych gmin, gdzie istniały skupiska ludności żydowskiej. Również i ta praktyka wiedzie nas na manowce. Jeśli rzekomą liczbę 120 tys. Żydów zamordowanych przez Polaków rozłożyć na liczbę ok. 3 tys. parafii, na terenie których przeprowadzono operację „Reinhard", to wyjdzie nam średnia 40 zamordowanych na parafię. Nie można jednak zakładać, że skoro – według dostępnych nam danych – w jakimś miasteczku w głębi okupowanego kraju Polacy zabili w 1942 r. czterdziestu Żydów, to wszędzie indziej było podobnie tragicznie. Takich miejsc było w Polsce najwyżej kilkadziesiąt. Wydaje się, że całkowicie wystarczyłoby owe 3 tys. (liczba parafii) pomnożyć przez dziesięć. Suma 30 tys. ofiar jest nadal szokująca, ale za to chyba znacznie bliższa prawdy. Przy 120 tys. byłby to już pogrom na skalę wołyńskiej rzezi UPA, który nie mógłby zostać dokonany bez wywołania powszechnej uwagi. Tymczasem o niczym takim nie wspominają kronikarze czasu wojny. Wieści o sąsiedzkiej rzezi Żydów nie wyszły poza granice miasteczek,w których się dokonała.

Trzeźwa ocena nie ma jednak znaczenia, gdy w grę wchodzą mechanizmy plotki. Od kilku już lat w wielu miejscach zachodniego świata powtarzana jest wersja o „kilkuset tysiącach" Żydów zamordowanych przez Polaków. Wiele osób powtarza ją w dobrej wierze, zapewne niejedna też rozpowszechnia ją ze złą wolą. Jak Jair Lapid.

Spór o naród

Wróćmy do głównego wątku naszych rozważań, którym jest zjawisko nazywane roboczo narodową wrażliwością. Jest ono delikatne i skomplikowane. Błędem byłoby twierdzenie, że stanowi prostą sumę doświadczeń kolejnych pokoleń. Naród jako taki zawsze jest bowiem wspólnotą w większym stopniu wyobrażoną niż realną. Jest jakby wypadkową tego, jacy jesteśmy i jacy być chcielibyśmy. Realna jest tylko pamięć – ale ta zmienia się razem z odchodzącymi i przychodzącymi pokoleniami. Ale pamięć też nie jest niezmienna. Konserwuje poczucie wspólnoty losów – przez doświadczenie, ale i poprzez stereotyp. Przeszłość jest dla nas ważna, ale nie powinniśmy być niewolnikami jej wyobrażeń, klisz, które produkuje.

Przyjęcie tej perspektywy pozwala nam na zupełnie nowe spojrzenie na spór pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami tego, co „narodowe". Ci ostatni twierdzą, że wszystko, co ciemne i niemiłe w naszej historii, pochodzi stąd, iż myślenia w kategoriach narodu było w niej za dużo. Wychodzą bowiem z założenia, że myślenie takie generuje postawy dominacji nad innymi, roszczeniowości i rewanżyzmu – postawy, które odpowiadają za słowa nietolerancji oraz akty przemocy. Im mniej w naszym umyśle zarazków „nacjonalizmu" – argumentują – tym lepiej wyglądać będzie nasza samoświadomość oraz relacje z innymi.

Diagnoza to dość jednostronna, podobnie jak jednostronna jest propozycja recepty. Jest nią permanentne obniżanie poziomu „narodowej dumy". Modelowym przykładem tej postawy jest przekonanie, iż „pamięć o naszej chlubie jest ułomna, staje się zafałszowana bez pamięci o naszej hańbie" (jak pisał dwa lata temu w „Gazecie Wyborczej" Bogdan Białek, współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów). To arcysłuszne zdanie prowokuje jednak pytanie: a odwrotnie? Czy pamięć o naszej hańbie nie staje się ułomna bez pamięci o naszej chlubie? Tego jednak pytania zwolennicy „denacjonalizacji" zbiorowej pamięci z reguły sobie nie stawiają.

Prawdopodobnie z tych samych powodów wiosną 2014 r. pojawił się protest przeciwko planom budowy pomnika Sprawiedliwych w pobliżu warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich. Jeden z uczestników tego protestu uzasadniał swoje stanowisko argumentem, iż „pomnika nie można stawiać obok muzeum, bo będzie poprawiał polskie samopoczucie". Ktoś mógłby prostodusznie zapytać: a dlaczego miałby go nie poprawiać? Otóż dlatego, by nie generowało to – jak czyni to z definicji – postaw pychy i nietolerancji.

Zgodnie z tą logiką wszystko, co w orbicie naszej historii szlachetne i wzniosłe, z samej definicji czynione jest wbrew poczuciu „polskiej dumy". W „Wyborczej" można było niedawno przeczytać, że „Sendlerowa nie jest symbolem bohaterstwa narodu polskiego, była w swoim bohaterstwie przeciwko swemu narodowi". Odpowiednim lekarstwem na nasze rany miałaby więc być akceptacja pedagogiki wstydu.

Takie postawy są nie do zaakceptowania w oczach zwolenników tradycyjnie rozumianego patriotyzmu, dla których słowo „naród" stanowi jedną z najwyższych wartości. Przynależność do narodu jest źródłem dumy, a nie wstydu – przekonują. Jeśli zjawiali się wśród nas ludzie podli, były to zdegenerowane jednostki. Ludzie ci swoimi czynami wykluczyli się zresztą z zaszczytnego grona przedstawicieli narodu. Bo ten jako taki podłym być nie może – ani w całości, ani po części.

Nietrudno zauważyć, że takie stanowisko jest prostym przeciwstawieniem poglądu antynarodowców. I jedni, i drudzy tworzą wizje narodu z własnych wyobrażeń – tutaj tylko plus zmienia się na minus. I jedni, i drudzy biorą też swoje wyobrażenia za rzeczywistość. Jest jednak pewna różnica: o ile antynarodowcy chcieliby nas poprawić, rugując z naszej świadomości narodowe elementy, o tyle postawa ich adwersarzy jest postawą statyczną. Naród był, jest i będzie czymś z definicji dobrym. I tak ma pozostać.

W idealizowaniu narodu antynacjonaliści wietrzą podstęp, polegający na wybielaniu wizji tego, co nigdy białe nie było. To prawda, że wybielanie na siłę wiąże się zawsze z pewnym ryzykiem. Ale naprawdę bywa ono niebezpieczne jedynie wtedy, gdy wybielona wizja narodu służy za usprawiedliwienie niegodziwości jego poszczególnych członków. A także za usprawiedliwienie rezygnacji z poczucia odpowiedzialności. A przecież tak być nie musi. Skoro naród jest wspólnotą wyobrażoną, nie musimy być skazani na odłożenie jej do lamusa – jak dzieje się to w przypadku wspólnot realnych, które nie sprawdziły się w działaniu. Naród możemy sobie wyobrażać jako zobowiązanie. Do czego? Do wspólnej realizacji zasad sprawiedliwości, w duchu wzajemnej uczciwości i wzajemnego poszanowania. Że niby takiej polskiej, narodowej wspólnoty nigdy w historii nie było? A od czego jest wyobraźnia? Mimo złych doświadczeń przeszłości i przeszkód, jakie stawia teraźniejszość, nie ma powodu, by nasze pokolenia z góry miały rezygnować z prób tworzenia tego rodzaju narodowej wspólnoty. Mamy do tego prawo.

Kto ma się wstydzić? I dlaczego?

Wychowany zostałem w poszanowaniu formuły „jeśli przyznajemy się do tych, z których jesteśmy dumni, przyznawajmy się też do tych, za których się wstydzimy". Zasadę tę europejscy intelektualiści rozciągnęli na sferę pożądanych identyfikacji narodowych oraz relacji między narodami. Jednak gdy próbuję zastosować ją do relacji polsko-żydowskich, jej logika zdaje się nie do końca odpowiadać obecnej rzeczywistości. Sformułowano ją jakieś 100 lat temu, w epoce kwitnącego humanizmu pierwszej połowy XX w., a to, przyznajmy, epoka dość dawna. Od tego czasu wiele się na świecie zmieniło.

Przede wszystkim sama idea narodu, któremu aplikowano owo poczucie dumy i wstydu, została poddana gruntownej krytyce. I to przez te same środowiska, które swego czasu tę szlachetną, choć już nieco anachroniczną zasadę wylansowały. W tych kręgach nowy prąd „antynarodowego" rewizjonizmu przedziwnie jednak koegzystuje ze starą, zamrożoną na poziomie narracji z połowy XX w. wizją relacji polsko-żydowskich. Kilka lat temu jeden z prominentnych przedstawicieli dialogu chrześcijańsko-żydowskiego próbował przekonać zgromadzenie, w którym brałem udział, że linią podziału polskiego społeczeństwa jest i pozostanie ta na tych, których przodkowie stanowili ofiary oraz tych, których protoplaści byli oprawcami. Nikt ze słuchających prelegenta nie poparł jego stanowiska. I chwała Bogu! Konserwowanie podziałów ustanowionych przez Hitlera to nie najlepszy pomysł. Zresztą sam pomysłodawca szybko się z tego wycofał.

Logika polaryzacji i moralnego ekskluzywizmu typu „my i oni" kompletnie nie pasuje do pożądanego opisu relacji łączących dziś polskich obywateli żydowskiego i nieżydowskiego pochodzenia. Skazuje tych pierwszych – którzy w zdecydowanej większości uważają się za Żydów i Polaków równocześnie – na swoistego rodzaju schizofrenię. Bo jako Żydom każe im się być dumnymi dumą niewinnej ofiary. Jako Polacy powinni zaś czuć wstyd z powodu Jedwabnego i szmalcowników.

Zbiorowa duma i zbiorowy wstyd są kategoriami tożsamości. Dumni jesteśmy z „naszych", za „naszych" się też wstydzimy. Ale historie polska i żydowska tak się nam razem splotły, że niemożliwością jest dziś parcelacja tych uczuć na jakieś narodowe przegródki. Spójrzmy na stanowisko Forum Żydów Polskich w sprawie ostatniego konfliktu Polski z Izraelem: jakaż różnica w porównaniu ze stanowiskiem przeciętnego środowiska żydowskiego spoza kraju! Dla tych ludzi opowieści zarówno tych, którzy żyli wewnątrz murów getta, jak i tych, którzy mieszkali na zewnątrz, są w jakiś sposób częścią jednej i tej samej historii. A zatem jednej i tej samej tożsamości. Choć z widocznymi jeszcze bliznami, które swego czasu przyniosła dramatyczna różnica doświadczeń.

Tożsamość ta zawiera w sobie zdolność do odczuwania zarówno dumy, jak i wstydu za chlubne i niechlubne czyny własnych współobywateli. Ale ta duma i ten wstyd niewiele mają wspólnego z kwestią, czy ktoś jest, czy nie jest Żydem. Biorą się z poczucia wspólnej odpowiedzialności – a ono nie ma narodowości.

Kolejną sprawą jest ocena zła, które powoduje dziś, że człowiek gardzi człowiekiem. W antynacjonalistycznej narracji wygląda to tak, że motłoch gromił Żydów, bo był „za bardzo" polski. Tymczasem świadomość obywatelska podpowiada nam zupełnie inne rozwiązanie: motłoch gromił Żydów, bo był polski „za mało". Chodzi o to, że ludzie ci popełniali czyny haniebne, gdyż za mało zakorzenieni byli w kulturze odpowiedzialności za wspólnotę, która w Polsce przybrała polską szatę etniczną. A polskie elity odpowiadają za pogromy Żydów nie tyle przez czyny (szerzenie katolicko-narodowej ksenofobii), ile przez zaniechania poprzednich pokoleń. Zaniechania do dziś skutkujące brakami w edukacji mas.

Zdaję sobie sprawę, że z tak pozytywnym myśleniem o narodzie wiąże się ryzyko wybielania narodowych grzechów. Ale ryzyko to nieunikniona kolej rzeczy. Każda, nawet najszlachetniejsza, idea w swojej zwulgaryzowanej formie obraca się przeciw intencjom jej wynalazców. Chodzi więc o to, by nie wulgaryzować. Bo czymże naprawdę jest dziś na przykład zwulgaryzowana wersja ulubionej przez antynacjonalistów, a szlachetnej z założenia idei „pedagogiki wstydu"? W rzeczywistości służy stygmatyzowaniu, waleniu pałą jednego narodu przez drugi. Czyli – przewrotnie – brzydkiemu nacjonalizmowi właśnie.

Zresztą to nie nacjonalizm jest dzisiaj największym problemem. Nie on też odpowiada za współczesny antysemityzm. Lewicowa narracja, która tak czujnie wykrywa zarazki nacjonalizmu, jest kompletnie niewrażliwa na obecność wirusów nihilizmu i zwykłej, prastarej dzikości, ubranej tylko w szatki idei. Tymczasem za zdecydowaną większość aktów zbiorowej agresji na świecie nie odpowiada taka czy inna ideologia (włącznie z ideologią nacjonalizmu, którego tak obawia się lewica), lecz kombinacja dzikości, która prze „od dołu" i jest brakiem, oraz nihilizmu, który napiera „od góry" i jest złowrogą wartością. Ludzie agresywni instynktownie lgną do nihilistów manifestujących swoją obecność w przestrzeni publicznej. Sami nie potrafią wyrazić w odpowiednich słowach swojej dzikości, ale od czegóż są nihiliści, którzy na żądanie zawsze podsuną im transparent z dobranym do okoliczności hasłem? „Bić takich", „bić owakich"... W końcu czy to ważne, kogo bijemy?

Polacy w gettach

Gdy widzę kolumny cyfr, dzielące śmiertelne ofiary Auschwitz według ich narodowości, budzi się we mnie protest. Jego powodem jest apodyktyczność takiego podziału w odniesieniu do Polaków i do polskich Żydów. Bo w rzeczy samej Polaków zginęło w tym obozie znacznie więcej, niż się oficjalnie podaje. Chodzi mi o Polaków żydowskiego pochodzenia. Nie znaczy to wcale, by z tego powodu trzeba było weryfikować w dół liczbę żydowskich ofiar obozu zagłady.

Raz ustalonych obozowych statystyk nikt poważny nie kwestionuje, obawiając się trafić na listę kłamców oświęcimskich. Tymczasem warto im się przyjrzeć krytycznie. I nie chodzi wcale o to, by podważać liczbę 1,1 mln śmiertelnych ofiar Auschwitz, ani tym bardziej negować fakt, że 90 proc. spośród nich zginęło za to, że byli Żydami. O tej prawdzie należy ludziom stale przypominać, także w Polsce. Rzecz w tym, że wyniki oficjalnych obliczeń oraz ich potoczna interpretacja zostały określone na fałszywej, bo anachronicznej podstawie.

Bo co to znaczy, że w Auschwitz zginęło ok. 300 tys. obywateli polskich „narodowości żydowskiej"? Zajrzyjmy do przedwojennego rocznika statystycznego, który mimo wszystkich mankamentów pozostaje najbardziej miarodajnym źródłem przy badaniu liczebności grup narodowościowych II RP. Nie stosowano tam pojęcia narodowości, zastępując je kryterium języka ojczystego. W 1931 r. na ponad 3,1 mln wyznawców judaizmu w Polsce nieco powyżej 370 tys. (ok. 12 proc.) deklarowało jako ojczysty język polski. Mówiąc inaczej: przyznawało się do polskiej narodowości. W sensie religijnym ludzie ci pozostawali Żydami, w sensie narodowym – już nie. Byli Polakami wyznania mojżeszowego.

W chwili wybuchu wojny liczba ta była z pewnością znacznie wyższa. W miarę naturalnego przyrostu ludności żydowskiej zwiększała się liczba Żydów spolonizowanych. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt zaawansowanych procesów asymilacji w latach 30., powinniśmy podwyższyć też odsetek Polaków wśród wyznawców judaizmu. Dodajmy, że hitlerowcy traktowali jako Żydów również chrześcijan o żydowskich korzeniach: grupa ta składała się prawie wyłącznie z osób o polskiej świadomości. Sumując to wszystko, nie popadniemy chyba w przesadę, jeśli uznamy, że w pierwszych miesiącach okupowanej Polski wśród 3,5 mln ludzi w ten czy inny sposób związanych z żydowską religią, kulturą lub choćby tylko pamięcią było mniej więcej pół miliona Polaków. Większość z nich trafiła też do gett, w których umieszczono ponad 2,5 mln ludzi.

Dzielili oni los ze swoimi współbraćmi narodowości żydowskiej. Na równi z innymi wywożeni byli do Auschwitz. Jeśli przyjmiemy podane tu kryteria, dojdziemy do wniosku, że w Auschwitz, a właściwie w Birkenau, zamordowano co najmniej 40 tys. Polaków pochodzenia żydowskiego. Zginęli za to, że hitlerowcy uznali ich za Żydów.

Do oficjalnej liczby 70–75 tys. zamordowanych w Auschwitz Polaków należałoby więc dodać wielkość podobnego rzędu, co sprawi, że zweryfikowana liczba polskich ofiar znacznie przekroczy 100 tys.

Czy to oznacza, że o te same 40 tys. należy zmniejszyć liczbę zamordowanych polskich Żydów? Otóż nie. Wśród przeznaczonych do zagłady chyba wszyscy, niezależnie od ich narodowych czy religijnych przekonań, w taki czy inny sposób czuli się związani z żydowską wspólnotą losu. Wspólne tragiczne doświadczenie musiało jakoś wpływać nawet na tych więźniów w pasiakach z gwiazdą Dawida, którzy na wolności wcale się za Żydów nie uważali. Jednak przypisywanie im wszystkim bez wyjątku narodowości żydowskiej jest nadużyciem. Nie usprawiedliwia go tłumaczenie, że taki podział upraszcza rachubę strat w każdej z narodowych wspólnot. Nie powinno się niczego upraszczać za cenę zafałszowania.

W kwestii schematu „Polacy – Żydzi" zdarza się więc, że mimo pokonania hitleryzmu i potępienia jego dziedzictwa uparcie respektujemy podziały ustanowione przez ową ideologię. To przecież hitlerowcy wznieśli szczelny mur pomiędzy Polakami a Żydami. Nie dopuszczali, by można było być jednym i drugim naraz. Od tego czasu minęły już trzy czwarte stulecia. Nie ma żadnego rozumnego powodu, by kontynuować ten styl myślenia.

Dwie strony polskości

Izraelscy dziennikarze, którzy spotkali się z premierem Morawieckim, odwiedzili też Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie między innymi rozmawiali z Janiną Iwańską. Pani Iwańska, rodowita Polka i katoliczka, była więźniarką Auschwitz. Po rozmowie jeden z Żydów powiedział, że teraz rozumie wspólnotę niedoli polskich i żydowskich więźniów niemieckiego obozu śmierci. Wspólnotę, która nie przekreśla fundamentalnej różnicy ludzkich losów (części polskich więźniów udało się obóz opuścić, olbrzymiej większości Żydów – już nie), ale też nie przeciwstawia sobie ofiar.

Żydzi z Izraela, którym Polka opowiada o tragedii Auschwitz... Wczujmy się w wielkość tej chwili.

Różnie oceniana jest liczba Żydów ocalonych przez Polaków, ale wszystkie wyważone szacunki operują wielkością rzędu kilkudziesięciu tysięcy. Tyle istnień ludzkich uratowano z narażeniem życia kolejnych dziesiątków tysięcy Sprawiedliwych. Porównywalna liczba Żydów zginęła z polskich rąk. To dwie strony tego samego zjawiska, któremu na imię polskość. Nie można zamykać oczu na którąkolwiek z nich.

O czym to świadczy? Zapewne nie byliśmy wyjątkiem. Zapewne w każdym narodzie liczba potencjalnych bohaterów odpowiada z grubsza liczbie potencjalnych zbrodniarzy lub gotowych na wszystko ludzi podłych. Polska miała jedynie to wyróżniające ją „szczęście", że na jej terenie dokonano bezprecedensowego eksperymentu, który udowodnił ową przedziwną dwoistość ludzkiego charakteru. Eksperymentu, który oby już nigdy nie został powtórzony.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami